poniedziałek, 21 czerwca 2010

Nieustające uwielbienie

A lato przyszło pieszo -
Już łąki nim się cieszą

I stoją całe w kwiatach
Na powitanie lata.
Nie przyszło, lecz przyszła. Dzisiaj, dokładnie o 13.28. Bo słusznie Alfons Mucha przedstawia je jako damę. Ona u niego trwa, poniekąd w leniwym oczekiwaniu.

Ja jestem z dobrej szkoły Greka Zorby, który uważał, że kobietom należy dawać wszystko co chcą. Nie można więc latu odmówić pocałunków, skoro ich oczekuje. Kto nie lubi, niech przynajmniej przytuli ją serdecznie. Choćby brzozę.

Pomyślałem dziś o innej kobiecie. Widziałem ich oboje z dziesięć lat temu u fryzjera. On mężczyzna sędziwy, wysoki i trzymający się prosto, ona w podobnym wieku, drobna. Wpatrzona w jeden punkt i jak dziecko trzymająca go za rękę.

Dowiedziałem się, że przyprowadza ją co tydzień. To był chyba Alzheimer. Nie mogło to czesanie jej uzdrowić, ale pozwalało zachować kobiecą godność. Kiedy wychodzili, troskliwie pochylał się nad nią, a ona drobiła nieobecna. Zrozumiałem, że oboje są ponad chorobę.

Moje poetyckie doświadczenia pochodzą jeszcze sprzed epoki poezji śpiewanej. Poznawałem "na sucho" wiersze, które dziś brzmią tylko muzyką. Nie zawsze dobrze im zrobiła, bo może szlachetniej wzruszać się bez wspomagania. Bywa jednak, że muzyka i interpretacja dorównują poezji i powstaje dzieło genialne. Tak jest z "Pieśniami" Gałczyńskiego z muzyką i w wykonaniu Marka Grechuty.

Z trzech dostępnych w Youtubie wykonań, wybieram najpóźniejsze, z recitalu w Teatrze STU w 1990 r. Nie śpiewa już doskonale. Widać po nim, że jest chory i musi włożyć w śpiew wiele wysiłku. On zawsze był autentyczny aż do bólu (dosłownie) i tu to widać. Tym bardziej to wykonanie pasuje do obrazu, który widziałem u fryzjera. Bo jest o nieustającym uwielbieniu.

Poniżej cały tekst pieśni pierwszej. Grechuta śpiewa z niej tylko dwie ostatnie strofy. Najpiękniejsze.
Gdy próg domu przestępujesz,
to tak jakby noc sierpniowa
zaszumiała wśród listowia,
a ty przodem postępujesz.

A za tobą cienie ptasie,
szczygieł, gil i inne ptaki.
Świecisz światłem wielorakim
od sierpniowej nocy jaśniej.

Bo ty jesteś ornamentem
w gmachu nocy, jej księżycem.
Przesypujesz światła w ręku
z namaszczeniem jak pszenicę.

U twych ramion płaszcz powisa
krzykliwy, z leśnego ptactwa
długi przez cały korytarz
przez podwórze, aż gdzie gwiazda

Venus. A tyś lot i górność
chmur, blask wody i kamienia.
Chciałbym oczu twoich chmurność
ocalić od zapomnienia.

piątek, 18 czerwca 2010

Koromysło

 plakat teatralny, Shober i Carqueville (Chicago, 1890)
Dlaczego milczę? Bo to jest milczenie zmysłowe. Głodzę się specjalnie, żeby nabrać większej chęci. Każdego dnia odkładam na dzień następny, żeby pisać czulej.

Nieprawda, to smutek, o którym wspominałem, a przede wszystkim niepokój wywołany polityką. Będzie lepiej: na pierwsze muszę machnąć ręką, a drugie niedługo się wyjaśni.

Wiem, gdyby nawet nastąpił ten komiczny wybór, nie będzie tragedii, ale ja jestem niecierpliwy i szkoda mi czasu, który zmarnuje Polska. Boję się też, że gdzieś zgubimy złoty róg.
----------------------------

Leżałem na kanapie, zachodzące słońce prześwitywało przez liście tarniny. Żeby usnąć czytam czasem coś bez akcji. Na przykład słowniki.

To był trzeci z XI tomów "Słownika języka polskiego" pod redakcją Doroszewskiego. Prace nad nim rozpoczęto, w roku moich urodzin,  a ostatni tom - Suplement - ukazał się, kiedy miałem dwadzieścia lat. Gigantyczne dzieło, które  rekonstruowało zasób leksykalny języka w bardzo dynamicznej, historycznej fazie (w Słowniku jest dwadzieścia parę tysięcy neologizmów).

W uczciwym muzeum PRL-u, obok kartek na cukier i fotografii z manifestacji powinny też stać te grube tomy, jako jeden z wielu przykładów wspaniałej pracy porządnych ludzi.

Ja szukam tam, tego co zapomniane. Słów, które wyszły z użycia, zastosowanych w nieznanych mi utworach (każde ze znaczeń hasła jest jest ilustrowane literackim przykładem).

Czytam: koromysło - inaczej sądy, jarzemka, kluki. Przyrząd do noszenia wiader z wodą: rodzaj deski z wycięciem na szyję, kładzionej na ramiona, o dwu bocznych prostopadłych prętach z hakami, na które wiesza się wiadra; nosidła.
Powoli zarzuciła koromysło na plecy, pobrała wiadra i powiedziała: - Chodźcie no ze mną do chaty
(Kraszewski, Latarnia czarnoksięska. Obrazy naszych czasów, Lwów 1872.)
Położyłem ciężki tom na piersi i zamknąłem oczy. Wyobraziłem sobie, jak mogła wyglądać. Z warkoczami? Nie, one się nazywają kosy, są płowe i zaplecione w wieniec jak u pięknej Julki T. Tylko po co chciała do tej chaty?

Poczułem miły zapach. To nie były kwiaty ani perfumy. Coś bardzo odległego, ale dobrze znanego. Słońce przestało pieścić zmartwiony łeb i przeniosło się na otwarty gruby tom, który jak dusiołek przygniatał pierś. To z ogrzanego słownika parowało.

Znałem to kadzidło z wczesnych szkolnych lat, kiedy myszkowałem w szkolnej bibliotece. Wybierałem wtedy książki według grubości, tytułu i zapachu. Na autora wcale nie patrzyłem.

Dziś kleje introligatorskie to chemia - najczęściej ostry zapach nitro, ale wtedy najczystsza natura. Zdaje się, że robiono je z gotowanych kości czy kazeiny. Świeży klej bywał nieprzyjemny, ale wyschnięty, połączony z zapachem starego papieru zapachniał mi po ponad pół wieku wszystkimi tamtymi literackimi przygodami.

A może była to sandałowa woń koromysła?

wtorek, 8 czerwca 2010

Dziennik Robinsona

Robinson Crusoe and his man Friday, Published by Currier & Ives, 1874.
Bez dziennika - życie jak bez ratuszowej wieży,
z której zegar śmiało spogląda na świat,
na nic wtedy obszyte galonem rękawy
i kapitański pas.

Bez dziennika statek niechybnie zatonie,
Nie zostawi nawet sznura białych dat,
fale biją ciężko, ołowiany dach
coraz niżej wisi. A może juz spadł?

Bez dziennika w podróż lepiej nie ruszajmy,
bo jeśli przygód doznać nam wypadnie,
nie nasze będą i nie nas zgotują
ludożercy w kotle
posypując pieprzem.

Dziennik ma być księgą jak te Robinsona
kupieckie foliały na bezludnej wyspie,
po lewej stronie stanie wyraz kredyt,
po prawej debit - słowo nieco krótsze
po lewej zdania pełne złorzeczenia,
po prawej jedno: Przecież jednak żyję!
Michał Łukaszewicz, dziennik Robinsona
To prawda, dziennik uzasadnia życie, tłumaczy losy i z pozwala zrozumieć siebie.

Pisałem już, Michał prowadził dziennik zawsze. I od początku dbał o poziom. Pamiętam jak w początkach lat sześćdziesiątych wrzucił z Mostu Gdańskiego do Wisły chyba z dziesięć 16-kartkowych zeszytów, szczelnie wypełnionych jego regularnym pismem. To były zapiski najwcześniejsze, które po czasie wydały mu się zbyt naiwne, nie literackie. To co istotne odnotował, ale całość utopił. Podobnie dwadzieścia parę lat później w Puszczy Kampinoskiej spalił sporą część dzienników. Ale i tak zostało tego kilkanaście tomów.

Nigdy nie prowadziłem dziennika, może dobrze, bo nie chciałbym dziś czytać o tamtych rozterkach, niepowodzeniach i bólu. Dość, że naczytam się o sobie u Michała. Młodość tylko z odległości wydaje się piękna. Z bliska bywała jednak spastyczna. Wiek dojrzały też nieszczególny. Bo życie to na co dzień szarpanina między marzeniem a nierealizacją, między ambicją a upokorzeniem. A niekiedy prawdziwa rozpacz.

Dziś, kiedy hormon nie targa już tak mocno, patrzy się na wszystko łagodniej. Klęska już tak bardzo nie zasmuci. Nie udało się? Trudno. Zawód miłosny? Ot, nie pierwszy to prztyczek.

Właściwie znowu jest jak wtedy, gdy Michał zapisał w dzienniku słowa, które są dzisiaj dla mnie niczym arka przymierza między dawnymi i młodszymi laty:
27 VII 66
Po powrocie z wakacji doszedłem do przekonania, że bezgranicznie kogoś kocham. Jest to osoba pojawiająca się co pewien czas to tu, to tam, wielopostaciowa. Raz była Irenką, raz Katarzynką. To, co działo się wczoraj, poznaję dopiero dziś. Wszystko stanowi całość.
------------------------------------------
Jakiś czas temu udostępniłem I tom dzienników Michała. W formie pdf (można ściągnąć na swój komputer bądź czytać on-line, chyba lepiej sciągnąć, bo plik z ilustracjami autora ma 15 MB). Jest tutaj.

Hmm, jakby tu zachęcić do lektury? Powiem po prostu, że zaczyna się od słów:

Grałem w szkole w kości, w pokera i w inne gry.
A kończy:
W szkole seks całkiem jawny tyle, że po kątach.

niedziela, 6 czerwca 2010

Pan Kasander

Dramaturgia filmów katastroficznych jest podobna. Na poczatku zawsze błogi spokój i beztroska zabawa. Tylko jeden pan Kasander jest niespokojny, bo widzi zagrożenie. Otoczenie go nie rozumie, szef odsyła do odkurzania archiwum, sąsiedzi pukają się w czoło, a dziewczyna informuje, że jest znerwicowanym kretynem.

Podobnie było z Waszym korespondentem, gdy przed sześcioma laty zagroził sądem, ponieważ niemal wszyscy mieszkańcy osiedla odprowadzali deszczówkę ze swoich dachów na wspólną ulicę. Mało tego, bo gdy się z tym uporał, na swojej działce wniósł mikro-wałek oraz górkę, które miały chronić dom od wielkiej wody. Hydrobudowle te były przez lata obiektem kpin i dowodem paranoi.

Te kasandryczne wizje powstały nie tak daleko Troi, bo na greckiej wyspie Thassos, gdzie w 2004 r. byłem świadkiem gwałtownej powodzi wywołanej oberwaniem gigantycznej chmury.
I sześć lat potem, w Boże Ciało, napłynęła chmura, która spadła na Ursynów i Piaseczno. Naprawdę było trochę grozy, choć do poważnej powodzi i prawdziwych nieszczęść jeszcze daleko.
Na nic zdał się ogrodowy wałek przeciwpowodziowy. Ulicę i ogród bardzo szybko zalała woda. Jej maksymalny poziom u nas sięgał 10 centymetrów od poziomu podłogi (u sąsiadów woda wybiła na środku salonu). Strach pomyśleć, co by było, gdybym wtedy okazał się spolegliwy.

Najgorsze, że straciłem szacunek do ścisłowiedów, bo to z absolwentami politechniki toczyłem najżywsze dyskusje. To znaczy ja żywo, a oni pobłażliwie.

Wydaje się, że ten paternalistyczno-technokratyczny stosunek do przyrody i brak wobec niej pokory jest w naszym kraju przyczyną wielkich szkód. To osobny temat, ale powiem najkrócej, że bezpieczeństwo jest zbyt poważną sprawą, żeby oddawać je w ręce tylko urzędników i inżynierów. Tu trzeba wizji i wyobraźni i na ich podstawie stworzenia nowych procedur. Nie dotyczy to tylko powodzi.

Film to film, oni lubią trochę podkręcić. Do szczęśliwego zakończenia nie wystarczy, że ocaleje bohater i parę szlachetnych osób. Kasander na końcu dostaje supernagrodę, bo całuje się z przystojną panią hydrolog-meteorolog, wirusolog czy przynajmniej strażak.
Tymczasem wasz korespondent w przemoczonych spodniach, stojąc w wodzie po kolana, wiosłował absurdalną szuflą do śniegu, bo mu się wydawało, że przepchnie wodę na niżej położone tereny. Nie, zdecydowanie nie był to jakiś fascynujący widok, więc może dobrze, że zza zielonej wyspy nie wypłynęła łódź z ponętnym wsparciem. Zresztą po paru godzinach woda całkowicie opadła.
---------------------------
Przepraszam, przez jakiś czas Wasze komentarze nie będą się ukazywały od razu. Ten filtr jest konieczny, ponieważ blog stał się obiektem zawziętego stalkingu. Bolesnego, bo z bratniej ręki.

Jeżeli kiedykolwiek postanowicie się starzeć, róbcie to, proszę, w zgodzie ze światem i w łagodności. I niech Was nie opuszczają: dystans wobec siebie i poczucie humoru.

czwartek, 3 czerwca 2010

Umieranie niezwyciężoności

Georges Rochegrosse, Don Quichotte, plakat opery Julesa Masseneta Don Quichotte, Paryż 1910
Tęsknię za swoim życiem, ale za nielicznymi momentami nie. Nie chcę pamiętać chwil, kiedy traciłem złudzenia, gwałtownie umierały marzenia i traciłem nadzieję.

Porządkując książki natknąłem się na genialną opowieść Wiktora Woroszylskiego o Don Kichocie. Jak wielu wcześniejszych autorów Woroszylski broni tej postaci, a ostatnia przemowa Sancza Pansy do umierającego rycerza brzmi wspaniale, bo śmieszy i wzrusza. Tak jest najlepiej.
Gorączka i słabość nie przeszła Don Kichotowi ani nazajutrz, ani po dwóch dniach, ani po trzech i czterech i pięciu.

Leżał, długi i wychudły, z pojawiającymi się i znikającymi wypiekami na woskowych policzkach, z wzrokiem wbitym w sufit, nie zwracając uwagi na otoczenie i tylko od czasu do czasu rzucając w przestrzeń oderwane zdania:
- Nie ma Dulcynei!
- Nic z tego, Sanczo!
- Daremne poświęcenie!
- O, podła bezsilności! (...)
Radować się powinni byli słuchający tego: siostrzenica blada i gospodyni rumiana, balwierz sprytny, proboszcz rozumny i bakałarz pomysłów pełen; ręce zacierać i do góry skakać z uciechy; czyż nie tego zawsze pragnęli, nie do tego dążyli i nie osiągnęli wreszcie swojego? czemu więc wydawali się jacyś tacy zakłopotani, jakby nie wierzący uszom, a nawet - niespecjalnie uszczęśliwieni tą przemianą na łożu śmierci? czyżby tknęło ich po czucie, że ze wszystkich szaleństw Donkichotowych to nagłe odżegnanie się od szaleństwa jest szaleństwem największym? czyżby pojęli, że to nie Don Kichot przemawia, ale  ś m i e r ć  D o n  K i c h o t a, Don Kichot w Don Kichocie wreszcie przez nich zamordowany, ciało z duszy wyzute Donkichotowej? (...)

Sanczo Pansa, płacząc, przypadł do umierającego i błagał:
- Nie umierajcie, wasza nieśmiertelność, po cóż macie umierać, kiedy ze wszystkich szaleństw człowieka największe jest właśnie to — położyć się i umrzeć ni stąd, ni  zowąd, i nie z ran krwawiących, lecz ze zmartwienia! Wstawajcie, wasza niepodległość, i chodźmy w pole, za pasterzy przebrani, bo widzi mi się, że pani pasterka Dulcynea przepiękna czeka już odczarowana, by się z panem zabawić! A jeśli umieracie, wasza niezwyciężoność, z tej zgryzoty, że zostaliście zwyciężeni, to raczej na mnie zrzućcie winę, że źle ściągnąłem popręgi Rosynanta i dlatego wylecieliście z siodła, bo prawdę mówiąc, tak właśnie było!
Don Kichot nie słuchał jednak próśb Sancza Pansy i umierał, pełen smutku, skruchy i zdrowego rozsądku.
Niezwykłe przygody Don Kichota z la Manczy według Miguela Cervantesa de Saavedry na nowo opowiedziane przez Wiktora Woroszylskiego
 
blogi