czwartek, 29 września 2011

Lepiej w tęsknocie

Edward Penfield, okładka Harper's September [1896]
Gdybyż to jeszcze była jakaś opowieść, co ją można snuć i przygody przeżywać.  A tu żywot  człowieka poczciwego: spacer, ranny ptak, biegnący pies. Z rzadka tylko dawny dreszcz miłości, a jeśli aktualnej, to nieszczęśliwej: okrutne porzucenie, dziwne czyjeś listy.

Takiego korespondenta życie to nie moda na sukces. Niczym już nie zaskoczy i nie uwiedzie. Lepiej rozstać się z nim w tęsknocie niż w rutynie i w przesycie.

Od jesieni, jedynej pory, na którą się nie czeka, przez zimę z drobiem w tarninie, zaskakującą wiosnę i miłosne lato: dwa razy obróciła się scena. I uzbierało się. Początkowo chciałem wszystko skasować, ale Miki powiedział, że byłoby to nieuczciwe.  Zostawię, lecz bez nowych komentarzy.

Jeszcze parę dni, ale z próżności. Brakuje mi paru wpisów do liczby 250 i tak naprawdę dwa lata mijają dopiero 13 października, bo rozpoczynajac blog antydatowalem dziewięć postów, żeby nie było ubogo. Niech będzie okrągło, więc napiszę ich parę jeszcze, tym bardziej, że za tydzień podróż sentymentalna do Cieszyna. Zdam sprawę.

Od dawna chciałem dać ten monolog z "Dnia świra". Bo on jakby o korespondencie: tęsknota do morza, wściekłość, co się z tkliwości bierze i marzenie o Niej, kobiecie idealnej, która wybacza i wszystko rozumie (nie bez znaczenia, że to szczupła blondynka jest). Ponadto krwiste przekleństwa. To lubię...

poniedziałek, 26 września 2011

Zapowiedź

Dokładnie pół roku temu we wpisie Malaika przemycałem między słowami i w obrazkach filmu zapowiedź tej Nowiny. Dziś nie mogę nie pokazać tego zdjęcia, które zrobił Miki.

To leśniczyna Natalia, czyli jego żona, leśniczego Mikołaja  (za leśniczych ma ich Buba, bo mieszkają po drugiej stronie Lasu Kabackiego). Za parę tygodni przybędą myśliwek z leśniczanką.

Cyt, nie piszcie tymczasem, proszę. Posłuchajmy jeszcze raz Miriam Makeby i Harry'ego Belafonte.

czwartek, 22 września 2011

Jeż na Indyczej

Usłyszał skrzypienie roweru lub raczej sapanie psa i zwinął się w kulkę. Minąłem go obojętnie. Skoro w Indiach mogłem przestąpić nad śpiącymi na ulicy (mieli tylko ten ciepły spłachetek asfaltu pod brzuchem), to co znaczy jeż? Poradzi sobie.

Zawróciłem. Ten z lekka egzaltowany przypływ tkliwości i chyba megalomańskie poczucie misji: “O prędzej, prędzej... Trzeba pomóc”. Ale prawda, w każdej chwili z Bażanciej mógł skręcić samochód i rozjechać tę kolczastą kulkę strachu.

Buba wąchała delikatnie. W układaniu Buby stosuję łysenkizm. Staram się przekonać ją, że świat nie składa się z napastników i ofiar, że nie trzeba gryźć wszystkiego co się rusza i że współdziałanie w świecie przyrody jest pożyteczniejsze niż bezrozumna walka o byt.

I niczym Trofim Łysenko poniosłem klęskę, kiedy tego lata dogoniła zajączka. Wprawdzie przez parę godzin warowała obok w poczuciu winy, ale życia to mu już nie wróciło.

Więc wąchała delikatnie, a jeżyk stawał się coraz doskonalszy w przyjmowaniu najmniejszej powierzchni dla zadanej masy ciała.

Kiedy Miki był malutki, mieliśmy z Krzysztofem i dwoma innymi udziałowcami barakowóz. Stał w Puszczy Noteckiej obok jeziora na łące wydzierżawionej od lasów państwowych. Warunki były dość prymitywne, ale nam, a już wcale dzieciom, to nie przeszkadzało. PRL miał w sobie siermiężną beztroskę, bo spędzaliśmy tam latem po parę tygodni.

Dwa metry od nas był gęsty las i w tym lesie po zmroku ktoś chodził. Nasze uszy dokładnie widziały tę krepą postać w granatowym szeleszczącym ortalionie, przeciskającą się przez gęstwinę. I co chwila cisza - jakby się zbierał, żeby uderzyć niespodzianie.

Baliśmy się tak parę wieczorów, aż w końcu przebrała się miarka, bo tego dnia wypiliśmy więcej i na pierwszy szelest, chwyciliśmy latarkę, kij, siekierę oraz łopatę. Snop światła przeczesywał pnie drzew. Przycupnęliśmy, aż zaszeleścił za krzakiem akacji.

Strach ma duże oczy, ale ten miał wypukłe, czarne paciorki, podłużny pyszczek i zabawne łapki z pazurkami.

Żart za żart: odtąd gość w ortalionie miał za akacją stały wyszynk z okruchami sera i miseczką mleka

Rower postawiłem w poprzek drogi, a drugą jej część zastawiała Buba. Trącałem go delikatnie koniuszkiem buta, ale nie przesuwał się, lecz kulił i kulił.

Zrobiłem zdjęcie w podczerwieni i zadzwoniłem do Żony, żeby przywiozła szuflę do śniegu. To było jak w tej piosence, bo tam żona też nie rozumie. Stefania wprawdzie nie użyła tego słowa, ale treść wypowiedzi była podobna: że nie jest pogotowiem, że nie jest dramatycznie i żebym sobie sam radził.

Przystanęliśmy z Bubą zasępieni. Miała rację, bo wkrótce wydłużył się, ujawnił pyszczek i powoli podreptał wzdłuż, a potem w poprzek drogi. U wylotu Jagielskiej zaświeciły światła, a ja już chciałem zdjąć koszulę, żeby machać nią jak ten dróżnik na torach. Całe szczęście auto skręciło w Turkawki lub Karmazynową (w nagromadzeniu te nazwy wydają się dość idiotyczne).

Po chwili nie było go widać, ale szeleścił jeszcze ortalionem. “Jeżyk”, a może “Jerzyk? - tak mówiła do mnie każda, kiedy jeszcze kochała. Może dlatego tak się nim przejąłem?

Wracaliśmy zadowoleni, choć przecież nie zrobiliśmy nic. Znacznie więcej nie zrobiła Buba, bo przecież mogła zjeść, a nie zjadła. W świetle latarni widziałem jak łypie na mnie i dumnie puszcza parę z pyska. No tak, lato minęło. Szkoda tego lata.

Mocno staroświecka interpretacja tej piosenki rozczula mnie trochę, bo w westchnieniach Andrzeja Boguckiego słyszę swojego Ojca. Dzisiaj się już tak nie wzdycha. Może dlatego, że czasy są lżejsze.

Moja żona mnie dzisiaj skrzyczała, powiedziała, żem mazgaj, że głupi.
Że ze wstydu się za mnie rumieni, kiedyż wreszcie zmądrzeję już raz.
A na śmiesznym tle sprawa powstała: poprosiłem, poziomek niech kupi.
- Zdziecinniałeś - powiada - w jesieni?
- To już jesień? Jak leci ten czas! 
I westchnąłem: no patrz, już po lecie, po wakacjach, po słońcu, mój Boże!
Już się zacznie szaruga na świecie, no, jasnych spodni już chyba nie włożę.
Pewnie deszcze się zaczną i słota, na to ona, przepraszam, idiota!
Uśmiechnąłem się, mów sobie zdrowo, ty wiesz swoje, a ja swoje wiem. 
Bo mnie jest szkoda lata i letnich złotych wspomnień,
Niech mówią: głupi, o mnie, a mnie jest żal.
Za oknem szaro, smutno, a jeszcze przed miesiącem
Pogoda, zieleń, słońce, naprawdę żal. 
To tak jak gdyby ktoś najdroższy nagle odszedł
I zabrał radość, uśmiech, a zostawił łzy.
Bo mnie jest szkoda lata i ludzi żal, i nieba,
Po którym płyną smutne jesienne mgły. 
Człowiek pensję ma bardziej niż marną: tysiąc złotych miesięcznie - niewiele.
Ale w lecie, tych tysiąc, to suma! Można za nią jak król jakiś żyć.
Słońce grzeje, opala za darmo, Wisłę gratis masz w każdą niedzielę,
Ptaki dają bezpłatne koncerty, nawet nie chce się jeść ani pić. 
Jesień, owszem, jest piękna, bogata, bardzo urozmaicona i pełna kolorów.
Ale gdzie, gdzie jesieni do lata, do lipcowych, sierpniowych wieczorów!
Już niedługo i zima przyleci, pełna śniegu, zawiei, zamieci.
A mnie w głowie poziomki i głupstwa, jakiś koncert i Wisła, i las. 
A mnie jest szkoda lata i letnich złotych wspomnień,
Niech mówią: głupi, o mnie, a mnie jest żal.
Za oknem szaro, smutno, a jeszcze przed miesiącem
Pogoda, zieleń, słońce, naprawdę żal.
To tak jak gdyby ktoś najdroższy nagle odszedł
I zabrał radość, uśmiech, a zostawił łzy.
Bo mnie jest szkoda lata i ludzi żal, i nieba,
Po którym płyną smutne jesienne mgły.

poniedziałek, 19 września 2011

Edek

autor nieznany, U stóp góry Karmel, Hajfa (ok. 1890-1900)
Kilkanaście lat po pierwszym rozbiorze Austriacy wprowadzili w Galicji Ordnung:  Żydzi muszą mieć nazwiska pochodzenia niemieckiego. Przodek Edka na pewno był ubogi, bo nie stać go było na drogie nazwisko mające w rdzeniu metal lub kamień. Nazwiska pochodzące od zwierząt nadawano za darmo, ale i tak nie było źle, bo przecież lew to lew.

Z powodu tego dziwnego zestawienia niemieckich członów nazwiska nie mogłem go znaleźć całe lata, bo po przyjeździe do Izraela zmienił je tak, że tylko fonetycznie przypominało pierwotne.

Z naszej klasy ostatnia widziała go Magda. Spotkali się w tramwaju. To była tamta jesień 1968.
A tego roku jesień też jest siwa,
Ludzi ucisza, w drzewach kształt odkrywa.
I tego roku obłoki wydłuża,
Że idą niebem jak ziąbu przedmurza.
I tego roku w polach praca tłumna,
Gadają młyny, pachną chlebem gumna.
Jakby zaiste nie przeszła nad nami,
Chorągiew bólu z ciemnymi skrzydłami,
Jakby nam czoła nie obrosły chrusty
I jakby „spokój” nie był dźwięk już pusty.
z S.Grochowiak, *** ( A tego roku…)
Mówił jej, że nie może sobie znaleźć miejsca, że na uczelni traktują go jak powietrze. Wyjechał chyba w grudniu.

Kiedy znaleźli się w Szwecji nie mógł zgodzić się z rodzicami. Oni chcieli do Kanady, a on powiedział, że już go nie będą wyrzucali i chce mieć ojczyznę na stałe. Rozstali się i przez parę lat był sam, zanim i oni nie zjechali do Izraela. Na początku dojeżdżał z kibucu. Nie było lekko, bo nie znał hebrajskiego.

Chodziłem z nim do jednej klasy, począwszy od V podstawowej do XI w liceum (kto pamięta tę numerację?). Edek zawsze był najlepszy, z wyjątkiem może WF-u. Pierwszy e-mail do niego zakończyłem tak:
Kurcze, pytam czy pamiętasz Michała, a nie zapytałem, czy wiesz kto do Ciebie pisze. To ten facet, którego namawiałeś na lekcjach WF, żeby udawał małpę. Ochoczo wskakiwałem wtedy na drabinki i przerzucałem się jak gibon. Co drugą.
Jeśli nadal nie pamiętasz, to trudno, drobiazg, nie było sprawy, możesz spalić ten list. A może to ja pomyliłem Ciebie z kim innym.
Chce Cię serdecznie pozdrowić. Powiedzieć, ze Twoja osoba, Twój intelekt, a przede wszystkim poczucie humoru (czasem bezlitosne) miały dobry wpływ na mnie. 
Zrozumiałem to po latach. W liceum był dla mnie w jakiś sposób transferem ówczesnej i do dziś mi bliskiej warszawskiej kultury studenckiej, biorącej swe źródła z października ‘56, kręgów STS-u i Stodoły. Jego siostrą cioteczną była piosenkarka jazzowa Fryderyka Elkana. Dzięki niej znał wiele ciekawostek i dowcipów z tamtego świata.
A może zamknąłeś rozdział pt. Polska na zawsze? My w każdym razie nie zapomnieliśmy o Tobie (...) Cenimy Cię tak bardzo, że Jarek puścił plotkę, ze byłeś posłem do Knessetu. Wyszperałem że jednak nie. Przepraszam.
Odpisał, że zawsze zazdrościł, gdy inni jeździli na szkolne zjazdy, ale teraz jest w porządku, bo i on ma swoja klasę. Przyjechał od razu.

Była połowa sierpnia, szliśmy ulicą Mokotowską wśród kawiarenek i klubów. Specjalnie tędy prowadziłem, żeby pokazać europejski szyk i luz Warszawy. Zaczęło lekko kropić. Taki letni deszcz, nie wiadomo skąd.
- O, deszcz - zdziwił się.
- Jaki tam deszcz, parę kropel.
- U nas i tego nie ma.
Kiedy wspomniałem o Piotrze Wierzbickim (polonista ze szkoły podstawowej, pisałem tu o nim kilkakrotnie), ożywił się i powiedział, że zawdzięcza mu wszystko, bo rodzice repatriowani po wojnie z Borysławia nie mogli go nauczyć języka i literatury. Na początku w domu nie było ani jednej książki.

Jaką niesamowitą drogę musiał przebyć i nikt z nas nie domyślił się, że zaczynał prawie od zera.

Po studiach zmobilizowano go (w Izraelu wszystkich obowiązuje 3-letnia służba wojskowa). Potem wybuchła wojna. W sumie był w wojsku 6 lat. Opowiadał o tym, a ja pomyślałem, że najczulej i beztrosko spijałem nektar młodości, podczas gdy Edek bronił swojej ojczyzny.

Po spotkaniu klasowym został w Polsce jeszcze parę dni. Chciałem mu pokazać Bieszczady, ale w drodze na południe zmieniłem zamiar i skręciłem do Cieszyna. To miasto zawsze wyzwala we mnie radość.

Rzeczywiście, było wspaniale. Wieczorami siadywaliśmy po zamkiem i patrząc we wznosząca się perspektywę ulicy Głębokiej, popijając Cuba Libre, snuliśmy opowieści o dziesiątkach lat życia. Niezwykła była ta bliskość. Znacznie  większa niż kiedykolwiek w szkole.

Powiada, że jakoś niewygodnie mu przekręcać głowę z prawej na lewą, tak jak biegnie pismo hebrajskie. Woli z lewej na prawą i dlatego przed snem czyta tylko po polsku.

Po powrocie napisał w połowie września:
Dzisiaj podano w wiadomościach, że przyleciały do Izraela pierwsze bociany z Europy. Natychmiast pomyślałem o Polsce.

niedziela, 11 września 2011

Klątwa motyla

Dzisiejszy ranek był motyli. Nie wiedziałem, że tyle ich w ogrodzie. Rusałki jak sikorki, a każda to pawik. 

Urosła mi do rangi symbolu, bo tamtej niedzieli, kiedy wszyscy byliśmy porażeni tragedią, swoimi nieżałobnymi kolorami i zaradnością przypomniała, że życie musi trwać.

Zasłużyła na wiersz. Dla niej ten wyciąg z Mickiewicza (Pan Tadeusz, ks. IV. Dyplomatyka i łowy) z niewielką pomocą wdzięcznego korespondenta (wybacz Adamie). Rzecz jest o puszczach litewskich. Trochę straszna, więc nie czytaj przed snem.
Wieść tylko albo bajka wie, co się w nich dzieje.
Bo gdybyś przeszedł bory i podszyte knieje,
Trafisz w głębi na wielki wał pniów, kłód, korzeni,
Obronny trzęsawicą, tysiącem strumieni
I siecią zielsk zarosłych, i kopcami mrowisk,
Gniazdami os, szerszeniów, kłębami wężowisk,
Gdybyś i te zapory zmógł nadludzkim męstwem,
Dalej spotkać się z większym masz niebezpieczeństwem; 
Oto stanie przed tobą stwór, co z piekła rodem
Wychynął. By cię w gęstwie podejść popod spodem,
Lekko zawisł na liściu i ponuro wlepia
Poczwórne hypnotyczne, lazurowe ślépia.
Myślisz, że śnisz go tylko, że jest nieprawdziwy,
Ale to ty przepadłeś, już jesteś nieżywy:
Spotkanie to na zawsze życie twe odmieni,
Bo ty w niewoli jesteś oczu tych promieni
I nie zaznasz spokoju od zmroku do świtu,
Wszędzie szukając jeno owego błękitu
Odtąd nachodzić będziesz panny, białogłowy,
Najgłębiej chcąc utonąć w oczach lazurowych.

sobota, 10 września 2011

Do drogi


Mieć dobrego polonistę - bogatym całe życie być.
Ja w szkole podstawowej miałem najlepszego. Nazywał się Piotr Wierzbicki. Pisałem o nim tu kilkakrotnie. To on pokazał mi Gałczyńskiego.

Był wrzesień, boję się liczyć, ile lat temu, i jedna z tych dziewczynek, które na klasowym zdjęciu wyglądają na nauczycielkę, przeczytała początek „Kroniki olsztyńskiej”. Odtąd co roku w taki dzień jak dzisiejszy, mamroczę sobie ten wierszyk:
Gdy trzcina zaczyna płowieć,
a żołądź większy w dąbrowie,
znak, że lata złote nogi
już się szykują do drogi. 
Lato, jakże cię ubłagać?
prośbą jaką? łkaniem jakim?
Tak ci pilno pójść i zabrać
w walizce zieleń i ptaki? 
Ptaków tyle. Zieleni tyle.
Lato, zaczekaj chwilę.
--------------------------------------------
Ale ono nie będzie czekać; takie lato już nie wróci. Ten blog też mija. Trwał będzie jeszcze do swojego dwulecia, to znaczy do końca września. Popłacę do tego czasu ostatnie sentymentalne długi i zamknę teatrzyk. Trzeba ruszać w nową drogę.

„Kronika olsztyńska” opatrzona jest mottem ze „Snu nocy letniej:
I wieczne lato świeci w moim państwie…

środa, 7 września 2011

Dwóch pacjentów w poczekalni życia


To kolejny obraz Witolda Masznicza. Najstaranniejszy z tych, które przechowuję i najbardziej przemyślany. Na pierwszy rzut oka może przypominać dzieła Andrzeja Wróblewskiego (Ukrzesłowienie, Człowiek rozdarty). Inny jest jednak kontekst i temperatura emocjonalna.

Postać z lewej to woskowy gibon, boleśnie ergonomiczny oportunista, człowiek bez właściwości. Postać z prawej przeciwnie: katatoniczna bryła ludzka stężała w bólu i otępieniu.

Obaj bardzo cierpią, a różni ich stopień uległości wobec rzeczywistości. Być może ten z prawej to alter ego artysty, zwłaszcza, że podobny jest do rzeźby jegomościa na huśtawce, którą przedstawiłem niedawno.

Niewykluczone jednak, że są jednością, że to dwa stany tej samej osoby. Sztuka mówi niekiedy o chorobie trafniej niż niejeden podręcznik.

Ma przecież sztuka wymiar uniwersalny, bo moglibyśmy też dopatrzeć się dwóch alegorii: rezygnacji oraz niepewności albo po prostu podejrzeć dwóch pacjentów w poczekalni życia.

poniedziałek, 5 września 2011

Zawiniątko

plakat, Ethel Franklin Betts, Lest we perish Campaign for $30,000,000, 1918
Muszę wrócić do tego wiersza, bo nie daje mi spokoju od czasu, kiedy Kowarski zacytował go w Midsummer Holiday Number

Pierwsze spojrzenie jest najważniejsze, czyta się całościowo, globalnie. To jak z zakochaniem od pierwszego wejrzenia. Jednak gdybyś potem tę najwcześniejszą fascynację chciał analizować, mogłoby się okazać, że przyczyn jest wiele: kosmyk włosów, który podobał ci się u koleżanki w II klasie szkoły podstawowej, ten który wywoływał dreszcze lekki ruch biodrem pewnej dziewczyny z psychologii i perlisty śmiech młodej damy z pociągu do Kołobrzegu. Żaden z tych przymiotów występujący osobno, nie poruszyłby Cię aż tak, ale razem tworzą bezwzględną masę krytyczną. Powiadają, że trafił cię piorun sycylijski, a to tylko szczęśliwy splot okoliczności.

Od razu wiedziałem, że jest piękny, ale przecież nie rozumiałem go do końca. Wyczuwałem elegancję poetycką, rytm, wytworną trzywersową strofę, śmiałe przerzutnie, rym dokładny obok asonansu, powtarzające się frazy. Jednak powiedzieć „barok” to mało, bo ta misterna szkatułka kryje treść niezwykłą .

Lubię czasem przeczytać wiersz głośno. Usłyszany zmusza do zastanowienia. Trzeba pojąc każde słowo; w takiej strukturze każde coś znaczy. Na początku przeczytałem intuicyjnie. Tak na ogół recytują aktorzy. Namysł jest tu daremny, intelektualna rozterka udawana, a głębia przeżyć pozorna. Aktorzy przepadają za czytaniem Herberta, bo faktura jego wierszy sprzyja mistyfikacji.

Zupełnie inaczej czytają poeci, zwłaszcza starsi (poeta jest jak wino). Mamroczą coś, źle akcentują, ale to jest autentyczne. Wiersz - najdoskonalszy słowny twór  ludzkiego umysłu - sapie i sepleni. Czy możliwe, że napisał to ten nieciekawy nudziarz?  (Najlepiej czytał Gałczyński.)

Przeczytałem i zrozumiałem, że nie rozumiem. Czytałem jeszcze parę razy, aż pojąłem chyba. Jak zrozumiałem, tak nagrałem (poniżej).

Ten wiersz to zawiniątko. Powracająca fraza zaczynająca się od wiatru zaznacza kolejny obrót, odwinięcie. Od przypadkowego przebudzenia do odkrycia jej płaczu, uświadomienia sobie, że nie po raz pierwszy i tkliwego przemilczenia, by na końcu usłyszeć jej wyznanie jego słowami, które przecież tylko pomyślał.

Ten wiersz jest o delikatności owiniętej delikatnością. A w środku...?
Płakała w nocy ale nie jej płacz go zbudził
Ani jedynej
Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził.
Nie był płaczem dla niego, chociaż mógł być o nim.
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi.
I półprzytomny wstyd, że ona tak się trudzi,
to, co tłumione czyniąc podwójnie tłumionym
przez to, że w nocy płacze. Nie jej płacz go zbudził:
ile więc był wcześniej nocy, gdy nie zwrócił
uwagi - gdy skrzyp drewna, trzepiąca o komin
gałąź, wiatr, dygot szyby związek z prawdą ludzi
negowały staranniej: ich szmer gasł, nim wrzucił
do skrzynki bezsenności rzeczowy anonim:
"Płakała w nocy, chociaż nie jej płacz cię zbudził"?
Na wyciągnięcie ręki— ci dotkliwie drudzy,
niedotykalnie drodzy ze swoim "Śpij, pomiń
snem tę wilgoć poduszki, nocne prawo ludzi".
I nie wyciągnął ręki. Zakłóciłby, zbrudził
toporniejszą tkliwością jej tkliwość: "Zapomnij.
Płakałam w nocy, ale nie mój płacz cię zbudził,
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi."
Stanisław Barańczak, z tomu Chirurgiczna precyzja, Kraków 1998 wyd. a5

czwartek, 1 września 2011

MHN czyli trudna miłość


No i skończyły się wakacje. Lato jeszcze chwilę potrwa, ale wyraźnie się czuje, że zabiera się do drogi. Dobiegł też końca nasz miłosno-literacki projekt Midsummer Holiday Number. Strona, na której się znajduje pobiła w oglądalności rekord Słowobrazu. Ma dwukrotnie więcej wejść niż popularna także poza blogiem, pisana pięć dni po Smoleńsku „Mitologia po polsku”. Zawsze uważałem: korespondenci, komentatorzy to największa siła Słowobrazu.

Jaką miłość zapamiętali w literaturze? Nie do końca szczęśliwą. Najczęstszy chyba motyw to rozmijanie się wybujałych wyobrażeń o Niej (to takie męskie uczucie) z rzeczywistością.

Z drugiej strony wdzięk kobiecej kalkulacji (Scarlett O'Hara), ale i tragicznie gorzka miłość spóźniona (Kuncewiczowa).

Kiedy normalne spełnienie i szczęście? Może jedynie u Sienkiewicza:
Na tę odpowiedź i jego z kolei chwyciło uniesienie, przycisnął usta do jej różanych dziewiczych ustek i znów tak trwali.
Albo u Bułhakowa, lecz ten epilog jest już w zaświatach:
Tak mówiła Małgorzata idąc z Mistrzem w kierunku ich wieczystego domu i wydawało się Mistrzowi, że słowa Małgorzaty szemrzą tak samo, jak szemrał i szeptał strumień, od którego się oddalali...
Reszta to ziemskie tkliwe rozstania, rozczarowania lub upokorzenia. Wszystko mi się podobało. W tym dziwnym świecie przyłożyliśmy rękę do promocji całkiem niemodnej miłości zarazem duchowej i heteroseksualnej.

Co wzruszyło? Jak w nalewce na wiśniach, najlepsze osiadło na dole.
Błyskotliwa refleksja Kundery:
Tomasz nie uświadamiał sobie jeszcze, że metafory są rzeczą niebezpieczną. Z metaforami nie należy igrać. Miłość może narodzić się z jednej metafory.
Magnetyczny urok nieregulaminowego w tym towarzystwie wiersza Barańczaka:
Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził.
Nie był płaczem dla niego, chociaż mógł być o nim.
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi.
Wzruszyły do łez prawdziwych, jak prawdziwe były, te sprzed sześciu lat, uporczywie ponawiane ogłoszenia w nowoorleańskim biurze osób zaginionych po przejściu Katriny:
Brakuje nam naszej żony/matki/babci, Geraldine Solomon, wiek 52 lata, Afroamerykanka o jasnej skórze, piegowaty nos, zielone oczy, przysadzista. „Zmusili mnie, żebym pojechał do Huston.”. Mąż, córki i wnuki w Huston w Astrodome. „Jeśli ją znalazłeś, proszę, przeczytaj jej to, ponieważ zgubiła okulary.”
Dziękuję Wam. Ponieśmy ją jeszcze jesienią i zimą, bo wiosną, wiadomo: kochamy się od nowa.

 
blogi