piątek, 31 grudnia 2010

Kto puka do mych drzwi?

New York : Published by Currier & Ives, c1874.
Pewnie, że jest miłością. I wybaczeniem. Gderliwy i małostkowy starzec, jakiego chcą nam wmówić niektórzy, nie stworzyłby przecież poziomek, misia koala i Elżbiety Czyżewskiej.

Kończy się rok, który powszechnie uznaje sie za fatalny. Nie uważam tak. Bywały w tym kraju, także za mojego życia, lata cięższe. Nie ma co ważyć tych smutków, minęły.

Gdyby jednak wziąć z tego roku jakąś mądrość - może banał, że z przyrodą się nie wygra. Że nie warto przebijać sie przez mgłę i nie zatrzyma się wielkiej wody. A jak natura będzie chciała, to uziemi nasze nowoczesne samoloty wytrząśniętym z głębokości pyłem. Ten rok był lekcją pokory.
W stołówce Spinoza od paru dni gości nowy lokator. On nie tyle się stołuje, co raczej żywi się moimi stołownikami. Jeśli się nie mylę, to krogulec, taki kieszonkowy jastrząb - karmnikowy killer. W pierwszym odruchu chciałem go przegonić, ale zrozumiałem, że to on jest stąd. Niech się więc kręci to koło, w którym wychodzę na głupca, bo sypię słonecznika, a na koniec serce mi krwawi.

Co do Czyżewskiej, to już pisałem, że jako uczniak kochałem się w niej. W dziennikach Michal nabijał sie ze mnie:
Na każdej przerwie chadzam z Biegalskim przyglądać się pewnej dziewczynce, która pięknie deklamowała wiersze na zasranej akademii szkolnej. Biegalski, J[erzy] i ja przyglądamy się jej uważnie. J[erzy] ma w tym jakąś praktykę. Próbował już swoim wzrokiem zdobyć serce Elżbiety Czyżewskiej. Hipnotyzował ją przez mały ekran, przesyłał myśli na odległość, umawiał się telepatycznie o siódmej rano pod kolumną Zygmunta, ale ona nie przyszła.
Bardzo śmieszne. Zobaczcie jednak ten 50-sekundowy filmik. Mężczyźni zrozumieją, a panie niech pokażą chłopakom, mężom, synom, sasiadom. Jestem pewien, że każdy powie:
- No, no.
Życzę w nowym roku panom, żeby byli Piotrusiem, a paniom, żeby w rytm tego fokstrota Piotruś stukał do ich drzwi. Ten rodzaj miłości wydaje mi się najbardziej fortunny.


Halo, kto puka do mych drzwi?
Tak mi się dobrze śpi...
więc nie przeszkadzać mi,
bo ja i tak nie wstanę...

Halo, mówiłam wam już raz,
na wszystko jeszcze czas.
Jesteście bardzo źli.
Odejdźcie od mych drzwi!

Czy to to jest piekarz? - Nie, nie, nie! A czy to listonosz? - Nie, nie, nie!
Po odbiór czynszu? - Nie, nie, nie!
Więc proszę bardzo, proszę nie przeszkadzać mi!

Halo, przestańcie dręczyć mnie.
I tak nie wstanę, nie.
To przecież trudno znieść.
Piotruś? Ty możesz wejść...

czwartek, 30 grudnia 2010

Bańka


Mój blog jest jak bańka mydlana (tę sfotografowałem w parku Güella w Barcelonie). Napełniony ciepłymi emocjami odbija świat po swojemu.

Żadna sztuka przebić, sztuka nadmuchać: żmudna wędrówka po śladach uczuć schodami w górę schodami w dół. Od niepamięci do pamięci, od wstydu do zuchwałości. I żeby pióro nie skrzypiało, i żeby czytali.

Dopiero teraz, mocno niemłody, potrzebuję tych intymnych zwierzeń. Chciałem już zaprzestać, ale nie mogę; ten śmieszny balon będzie płynął jeszcze.

Tymczasem dziękuję za słowa wsparcia i życzenia świąteczne.
Do poczytania. Jutro.

piątek, 10 grudnia 2010

Pocztówka z Barcelony

Byliśmy z grupą przyjaciół w okolicach naszego Święta Niepodległości w Barcelonie. Napiszę jeszcze o tym i zamieszczę parę zdjęć (na pewno o kościele Sagrada Família). Tymczasem to jedno i pocztówka - minutowy niby-filmik zmontowany ze zdjęć wykonanych podczas spaceru po mieście.

środa, 8 grudnia 2010

Dobranoc ubogich


"Włóczęgi" 1939, reż. Michał Waszyński, wyst. Kazimierz Wajda (Szczepko), Henryk Vogelfanger (Tońko), muzyka Henryk Wars, słowa Emanuel Schlechter.

Ramotka, ale mnie wzrusza. Zwłaszcza to marzenie biedaków, o tym co by kupili, kiedy zarobią 200 zł. A przecież to nie było tak dużo. Grodzieńska wspominała, że jako 18-letnia tancerka w teatrzyku zarabiała właśnie tyle.

Bieda była. Ojciec opowiadał, że kiedy był dzieckiem, tylko dla niego mleczarka przynosiła kwaterkę mleka. Matka mówiła, że do szkoły zabierała niby-kanapki: dwie kromki chleba bez niczego w środku i starała się tak jeść, żeby nikt nie zauważył, bo się wstydziła.

To przed wojną, a jeszcze niedawno Michal mawiał "Kiedy będę miał pieniądze, to ..." i tu było coś banalnie prostego, a mnie ściskało się serce, bo wiedziałem, że nie będzie ich miał.

To dobra piosenka na dobranoc, kołysanka - marzenie ubogich o maśle, serze i miodzie. I oczywiście o znanym nie tylko we Lwowie chlibie żytnym kulikoskim: małych bochenkach posypanych czarnuszką.
Brama już zamknięta luli luli lu
Ludzie śpią i ptaszki śpią, i koty śpią i psy.
Zamknij więc oczęta luli luli lu
Wszyscy śpią, już zaśnij także ty.

Jak zarobim dwieście złotych
to ci kupim cudny dom.
Będziesz spała jak królowa
na łóżeczku z białych róż.
Dobranoc, oczka zmruż.

A przy domku bedzi ogród
i słowików cały chór.
Bedą tobie cudne bajki
śpiwać aż do samych zórz.
Dobranoc, oczka zmruż.

Potem pójdę do sklepiku,
kupim masło, syr i mniód,
Kulikoski chlib i mliko
żebyś miała jak obudzisz się
jedzenia, picia w bród.

Jak zarobim dwieście złotych
to zrobimy wielki bal.
Będzie muzyka i tańce
i zabawa! Cicho, już.
Dobranoc, oczka zmruż.

-----------------------------
To "zmróż" w tytule filmiku to nie ja i nie mogę tego zmienić.

wtorek, 7 grudnia 2010

Wracam

Wracam, wracam po długiej rozłące - 
Dłonie twoje, niecierpliwe, lgnące
No może nie tak dokładnie, ale wracam. Przywoływały mnie tu różne znaczące pochrząkiwania, maile z pogróżkami, a nawet telefony do żony. Najbardziej jednak podziały na mnie ostatnie wzmianki o śmierci. Nie o mojej, ale w ogóle. Gdzie jak gdzie, ale w tym blogu ona tematem nie będzie. Owszem, mówimy o tych, którzy odeszli, ale dlatego, że żyją. I ja żyję, czego dam jeszcze dowody.

Stawy skuł lód. Zdjęcie zrobiłem tuż przed opadami śniegu. Ta melancholijna mewa to śmieszka. Teraz wszystkie odleciały. Chyba do oddalonej o 15 km Łubnej. Codziennie widzę, jak ciągną w tamtą stronę, złorzecząc ponuro na swój los, różne krukowate. W Łubnej jest wysypisko śmieci - niewesołe miejsce, gdzie ostrą zimą piękne ptaki masowo tracą swój skrzydlaty honor.
Za to z Ustronia przyszła dostawa słonecznika. W tym roku jest świetny jak nigdy, bo większa część 30-kilogramowego worka to ziarna łuskane. Dla sikorek wiadomość nienajlepsza, bo one i tak rozłupują ziarna przytrzymując je pazurkami, ale na przykład sójki tego nie potrafią, więc łuskane ziarna dla nich jak znalazł. A te sójki mają niełady zwyczaj gramolić się do karmnika i siedzieć tam póki się nie najedzą. Mniejsze ptaszki czekają wtedy pokornie na gałązkach.
Z myślą o nich otworzyłem "Bar pod Oliwnikiem dla Braci Najmniejszych" - specjalny karmnik zawieszony wśród gęstych i kolczastych gałęzi. Mam z okna do tego oliwnika zaledwie dwa metry. Stoję nieruchomo i zaglądam przemyślnym bydlątkom do talerza.
A to rudzik, co nie odleciał, albo wręcz przeciwnie - przyleciał właśnie ze Skandynawi, pożywi się zeschłym owocem dzikiego wina.
A to kos (może waleczny Hektor?) połknie nasiono cisa. Dowcipnie wymyślił to Przedwieczny: wędrówka przez przewód pokarmowy ptaka bardzo uprawdopodobni, że z ziarna wzejdzie nowa roślina.

Patrzę na olbrzymie zaspy, jakie porobił wiatr w ogrodzie, z miłością patrzę na ten mój zimowy drób i uśmiecham się do myśli, o których nic a nic napisać Wam nie mogę.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Inge

Library of Congress, [Cigarette advertisements for women's market], 1933
Berlin, jesień 1931 roku (to ten sam klimat, ten sam rok, co w filmie "Kabaret"). Przyjechał tu ze świeżo poślubioną Natalią w początkach lata. Pracuje jako referent konsularny w ambasadzie, ale nie bardzo przejmuje się urzędniczymi obowiązkami. Upojny klimat dekadencji jest jakby stworzony dla niego.

To zdarzyło się naprawdę i prawdziwa była ta aktorka. W wierszu pominął obecność żony, ale Natalia zapamiętała podziemny teatrzyk "Katokombe" w pobliżu Potsdamerplatz i ten śpiew drobnej blondynki o twarzy dziecka.
Du bist so stolz und fern,
Und hasst mich doch so gern…

(Tak dumny, obcy jesteś dziś,
Ale mnie chętnie schrupałbyś…)
- Kot mówił, że dla takiego teatrzyku poświeciłby pół życia. - wspominała Natalia.

A ja myślę, że poświęcił całe.

Każda poezja się jakoś starzeje, ale wiersz Inge Bartch ostał się bez jednej zmarszczki. Jest w nim duch cudownej epoki, jest historia, ironia, erotyzm i ani jednego zbędnego słowa.
Widzę: Inge siedzi przy fortepianie,
śpiewa i gra; ach, jakaż musi być śliczna, gdy wstanie.
Wstała. Piersi miała małe, doskonałe,
i - wybaczcie mi państwo - brzuch
tak się cudownie pod suknią rysował,
że zacząłem bić brawo i wrzeszczeć: - Niech żyje brzuch!
aż pewien Anglik mruknął: - He's gone mad - On zwariował.
Zawsze mówiliśmy z Michałem "Mistrz". Dla obu jego wiersze to była pierwsza poetycka miłość. Tego dnia, 6 grudnia właśnie, chodziliśmy na Wojskowe Powązki, żeby u stóp smutnej brzozy zapalić świeczkę Konstantemu Ildefonsowi Gałczyńskiemu.

Inge Bartsch

Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród tajemniczych
okoliczności
Oto słowo o Inge Bartsch,
w całej prostocie,
dla potomności.

Ona była ruda, ale niezupełnie - pewien połysk na włosach grasował -
żyła z Finkiem. Fink był reżyser. Przez snobizm komunizował
(są tacy też - na Mazowieckiej).
A Inge? Inge miała w sobie jakiś smak niemiecki,
ten akcent w słowie "Mond" - księżyc...der Mond, im Monde...
A Fink był dureń i blondyn.

Historia prosta: właśnie przyjechałem z Polski
Berlin...Berliiin...deszcz...
Fryderyk z żelaza jak niestrawność serce mi gniótł...
Nuda - i nagle cud!
Teatrzyk! Maleńkie serce w podziemiach!
Idzie piosenka: autor: Kurt Tucholsky.

Widzę: Inge siedzi przy fortepianie,
śpiewa i gra; ach, jakaż musi być śliczna, gdy wstanie!
Wstała. Piersi miała małe, doskonałe
i - wybaczcie mi państwo - brzuch
tak się cudownie pod suknią rysował,
że zacząłem bić brawo i wrzeszczeć: - Niech żyje brzuch!
Aż pewien Anglik mruknął: - He's gone mad. - On zwariował.

Przeszło lato, jesień i zima,
I jeszcze wiosna, i jeszcze jakieś lato,
i znowu jesień w mgłach jak w dymach.
(Jesieni jestem amator)
Aż tu nagle pewnego dnia
zamach stanu. Coup d'etat.
Zamach stanu nb. miał w sobie coś z gwiazdy betlejemskiej,
za którą ciągnęło 3.000.000 magików.

I wszystko stało się jak na scenie:
siedziałem z Ingą w Tiergartenie,
a jesień w Berlinie, w Tiergartenie,
to są, proszę państwa, takie struny...
Z drzew mgłą kurzyło,
wiatr niski jak bas -
i nagle Inge: - Wiffen Sie waf?
(Ona miała coś takiego w głosie czy w zębach.)
Wissen Sie was? Życie
mi się znudziło.

- Hm...
Spojrzałem na nią, papierosa ćmiąc -
nie jestem Wyspiański, ale bądź co bądź
to powiedzenie mnie wzruszyło.

Za późno: Rewolwer nie był większy od róży:
Pik! I Inge rozpoczęła podróże
w Au - dela, w metafizykę niemiecką.
Jakiś grubas, co siedział przy piwie,
nawet nie drgnął ani się zdziwił,
bo takie pik! to się mogło zabić najwyżej dziecko.

A potem miała jeszcze dłuższą rzęsę;
trup pachniał jesienią, czarną kawą, grzybami i nonsensem.

Bartsch Ingo!
Szkoda!
Twój talent to mogło być dużo szterlingów.
Inge Bartsch!!!

Wróciłem do hotelu.
40 fajek w jedną noc - pokój aż sczerniał od dymu...
Nie, to nie można tak: to jest zbyt proste: nuda,
tu trzeba, że się tak wyrażę,
przyszpilić jakieś komentarze -
że, czy ja wiem, że krwawa zbrodnia reżimu,
że podejrzana o semityzm,
że... marchew... w obozie... zgniłą...
Będzie na 300 wierszy artykuł znakomity.
(W Polsce zwany "kobyłą".)

Powiedzmy, że to było na jesieni,
dajmy na to trzy lata temu.
No, i jeśli redaktor nie zmieni,
pójdzie tak:
"Nie wytrzymała w dusznych klamrach systemu
Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród tajemniczych
okoliczności..."

A na końcu może z Rilkego coś
o miłości,
o samotności,
a tytuł prosty: Inge Bartsch.

Szkoda.
Ładna.
Młoda.
Plecy jak perski aksamit.

I było w niej coś...
kobiece,
nieuchwytne,
dalekie,
coś, co trzeba chwytać pazurami.

wtorek, 9 listopada 2010

"Patrzę na twoją fotografię"


PATRZĘ NA TWOJĄ FOTOGRAFIĘ, Realizacja: Jerzy Ziarnik, Scenariusz: Jerzy Ziarnik, Zdjęcia: Michał Bukojemski, Opracowanie muzyczne: Krystyna Tunicka-Palluth, Dźwięk: Krystyna Pohorecka, Montaż: Maria Rutkowska, Kierownictwo produkcji: Michał Horowic, Produkcja: Wytwórnia Filmów Dokumentalnych (Warszawa)

W komentarzach do "Dziewczyny z Karmelickiej" AnnaBB napisała 9 lutego:
Wstrząsający jest rozdźwięk między codziennością tej fotografii i tym co się zapewne stało z tą twarzą.
Czy widzieliście film dokumentalny "Patrzę na twoją fotografię" Ziarnika ?
http://www.filmpolski.pl/fp/index.php/424646
Konkretność osób.
Chil Goldberg i jego sąsiadka...
Potem napisała DM:
Film Ziarnika zobaczyłam pierwszy raz w 1979 roku. W kinie Moskwa na Konfrontacjach. Był dodatkiem przed filmem "właściwym". Dziś nie pamiętam jaki to był film, natomiast doskonale, kadr po kadrze pamiętam "Patrzę na twoją fotografię". Wydaje mi się, że podobne odczucia mam po obejrzeniu dzisiejszego Słowobrazu.
A dziś AnnaBB dodała w komentarzach link do filmu, który zamieszczam wyżej:
Znalazłam w internecie film "Patrzę na Twoją fotografię" o którym pisałam.
Dla mnie jeden z najpiękniejszych dokumentów.
Dziękuję Anno.

poniedziałek, 8 listopada 2010

I po drodze drzemie

Nieznacznie z wilgotnego wykradał się mroku
Świt bez rumieńca, wiodąc dzień bez światła w oku.
Dawno wszedł dzień, a jeszcze ledwie jest widomy.
Mgła wisiała nad ziemią, jak strzecha ze słomy
Nad ubogą Litwina chatką; w stronie wschodu
Widać z bielszego nieco na niebie obwodu,
Że słońce wstało, tędy ma zstąpić na ziemię,
Lecz idzie niewesoło i po drodze drzemie.
A. Mickiewicz, Pan Tadeusz, Księga Szósta,Zaścianek

środa, 3 listopada 2010

Synek z Chybia

O Michale Sytniku pisałem wspominając nasz cieszyński kabaret "Orygenes", w którym był czołową postacią. Widzicie na zdjęciu tego ulizanego boroka między dziewczynkami? Zawsze był beniaminkiem i lubił kobity. Niewiele się zmienił. Dziś jest na nauczycielskiej emeryturze w Krośnie, choć to synek spod Cieszyna, a dokładnie z Chybia. Oto fragment jego wspomnień "Mieszanie", które kiedyś drukowaliśmy w "Rękopisie". Ktoś powiedział, że Michał ma hrabalowskie pióro.

Nazwisko mam po ojcu - prawdziwym Polaku, repatriancie spod Lwowa, z miasta Chodorowa, gdzie też jest cukrownia, ale już nie nasza, jak i cała tamta ziemia, którą jedni nazywali Kresami Wschodnimi, a drudzy - Zachodnią Ukrainą, a w dowodzie osobistym napisali tacie, że się urodził w ZSRR. Po ojcu mam też podobną naturę, ale nie charakter, a raczej formę cielesną. Ojciec jest spod znaku Barana, a ja - spod Wodnika. Nasze nazwisko może być tłumaczone na język francuski jako saturator albo etymologicznie wyprowadzane od nazwy pewnego ciekawego zajęcia, które w łacinie brzmi piękniej, bo "propinacja", a polegało ongiś na syceniu miodu. W każdym razie nie jesteśmy abstynentami, bo jakoś cały czas zawsze był pod ręką cukier albo melasa.

Że jestem z Cieszynem związany różnymi więzami, chociaż się tam nie urodziłem, mogę udowodnić łatwo. Przede wszystkim znam cieszyńską gwarę i wcale nią nie gardzę, ale wręcz przeciwnie: gdziekolwiek jestem, mówię "po naszymu" i czekam, kto zgadnie, skąd pochodzę. Wiem co to była "pyrdelónka", na co dzień używam takich słów, jak: "isto", "podziwej sie", po "połedniu", "dziołcha", "cesta". Wypadałoby jednak zacząć od początku, żeby nie drzistać po próżnicy.

Pochodzę z Chybia. Ja, ja! Cukrownia i ostatnia większa stacja przed Zebrzydowicami. Rodzina matki od dwóch pokoleń mieszkała w "Biołym Dómu", którego już nie ma. Zanim go całkiem zmieciono z powierzchni ziemi, Franek Dzida zdążył tam nakręcić film, a mnie się udało cyknąć parę zdjęć. Nie ma mojego rodzinnego domu, który przetrwał dwie wojny światowe, ale cukrownia jeszcze istnieje. Jak wieża piastowska góruje nad Cieszynem tak nad Chybiem stoi kumin cukrowni i to wyróżnia te dziedzine ze wszystkich wsi na świecie. Kumin fabryczny ze smugą czarnego lub białego dymu stał w samym centrum świata mojego dzieciństwa jak sztandar zwycięstwa, jak nasza wieża Eiffla i nasz Wezuwiusz.

Jak my byli mali, chodzili my se krajuszkym, żeby nas mlyczorz nie przejechoł, wszystkimi cestami - przez Żabiniec i Landek aż na Kopiec Rudzicki, przez Bronów, Ligotę, Czarnolesie, Zabrzeg - do Goczałkowic i kawałka Zarzecza, niezalanego Wiślaną wodą, na Frelichów, przez Zabłocie do Strumienia, na Czuchów, Mnich, Gołysz, Zaborze i curik nach Hause! Żeby sie nie stracić, fórt my sie oglądali, czy jeszcze na horyzoncie widać nasz kumin. Jak nam znikał z oczu, trzeba było szybko wracać. Rano nas budził buczek fabryczny i trzeba było wstawać z legerów, umyć sie w laworze i iść do szkoły.

Między szkołą a gminą stał pomnik, co na nim napisali "Chwała bochaterom..." Chociaż to poprawili, ślad i tak pozostał. Do tej samej szkoły chodziła przed wojnóm moja mama - Erika Pieschówna, tak jak i dwie jeji siostry. Przedtym ta szkoła powszechno nazywała sie im. Piłsudskiego, a po wojnie - Dzierżyńskiego. Za starej Polski kierownikym był pón Babisz. Jak grali w radyju hymn, stowoł zaroz na baczność. Z mamóm chodzili do tej samej klasy synki naszych Żydów, co tu mieli gospody i sklepy. Mómy ich na zdjęciu, jak tańcujóm krakowiaka z naszymi dziołchami. Po Marmurach, Szmajdlerach, Zilbigerach ni ma ani śladu. Ni ma też śladu po Biołym Dómu. Mamy też już nima.

Po połedniu syrena buczała, że mama z tatą przyjdą z roboty i będziemy jeść obiad. Z okien naszego mieszkania było widać góry, a bliżej pociągi, jadące albo na Pawłowice albo na Skoczów, ale nie było po co jeździć tak daleko, bo wszystko było na miejscu jeszcze sprzed wojny. Za starej Polski już tu był kościół i szkoła, kierhof i banhof, poczta, kino, boisko sportowe, biblioteka, park koło willi przy cukrowni i kręgielnia przy kasynie, doktory, akuszerki i dentyści, a poza tym sklepy, gospody, piekarnie, masarnie. Życie kulturalne rozwijało się na przyzwoitym poziomie, jak produkcja cukru! Na fabrycznym stawie zawsze były Dni Morza, na Świętego Jana dziołchy puszczały wianki, zaś w zimie jeździło się tam na łyżwach. Potem woda zaczęła śmierdzieć nik tego nie czyścił. A jak my poszli do nowego przedszkola to kręgielnia już była nieczynna, okna powybijane, ale fajnie sie po dachu góniło bo był wyasfaltowany. Na tym przedszkolu wisiały ogromne portrety Marsa, Engelsa, Lenina i Stalina. Kiedyś do przedszkola przyszedł w mundurze kolejarskim pan Fober, mąż kierowniczki. Foberka pyta przedszkolaków: Wiecie kto do nas przyszedł? A my chórem: Józef Stalin!

Za starej Polski w życiu kulturalnym przodowały szkoły, które przygotowywały widowiska teatralne, muzyczne i taneczne i uczyły patriotyzmu. Mama z ciotkami do końca śpiewały takie pieśni, jak : "Za Niemen, za Niemen....", "O mój rozmarynie", "To nieprawda, że Ciebie już nie ma..." A po śmierci Piłsudskiego wycieczki pojechały do Krakowa oglądać zwłoki Komendanta. "Roty" nie śpiewało się w domu, bo dziadek nie lubił tej zwrotki o Niemcach, co plują w twarz Polakom. Twierdził, że u nas w Galicji to się nie zdarzało, ani nigdzie tam, gdzie przedtem przebywał... Może i miał trochę racji, bo jeśli już nas opluwali, to nie tylko Niemcy, zwłaszcza jak się do Chybia zbliżył front i wkroczyli tu żołnierze wyzwoleńczej Armii Czerwonej, niosąc krwawy sztandar rewolucji społecznej... Poza tym sami Polacy opluwali się zawsze najsoczyściej.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Stołówka "Spinoza"

Przyszedłem na groblę i zawołałem, a one nadleciały od tyłu i osiadły przede mną na świetlistym pasie wytyczonym przez niskie słońce. Poza rybami została mi na stawie tylko ta para krzyżówek.

Oboje są bardzo młodzi i nieśmiali. Zwłaszcza ona: jej strefa bezpieczeństwa jest przynajmniej o metr większa niż jej nadobnego partnera. Rzucam im okruchy na zmianę: w lewo i w prawo. Gdybym rzucał w jedno miejsce, jadłby tylko on, bo ma serduszko kacze: waleczne, lecz mało rycerskie.
Hovawart Buba
Buba obchodziła wczoraj 5 rocznicę wstąpienia w nasze progi i z tej okazji dostała spory kawałek sękacza (za sękaczem psy gotowe iść na Spitsbergen).

Pamiętam jak szedłem tamtego dnia wieczorem z czteromiesięczną ślicznotką i jej straszliwy atak na dynię postawioną na przydrożnym kamieniu.
To pora, kiedy wznawia działalność stołówka Spinosa (Prunus spinosa to łacińska nazwa tarniny). Pierwsi pensjonariusze to bogatki, modraszka (w środku) i mazurki (czekają w kolejce). Jest jeszcze ktoś, kto skrycie podbiera wyłożone w karmniku orzechy, które zebrałem z pobliskich drzew. Podejrzewam, że to sójka pocieszycielka, bo myszkowała niedawno na dachu.

W połowie listopada mam zamówić w Ustroniu słonecznik niełuskany (1,70 zł kilogram). Zakupiliśmy też jabłka (0,99 zł), bo wczoraj nad ranem widziałem nocujące w tarninie dwa drozdowate.
W rogu ogrodu berberys Thunberga gra na wszystkich tonach purpury. To ostatnie żywe kolory jesieni.
Ach ten dzień w kolorze śliwkowym berberysu i głogu ma smak...

---------------------
Słowobraz powoli wchodzi do realu. 26 listopada odbędą się Zaduszki poetyckie. Szczegóły wkrótce.

czwartek, 21 października 2010

Postać

To był taki jesienny bezwietrzny dzień, który długo wysnuwa się z oparów, żeby przez trzy godziny uszczęśliwiać pogodą. Potem z ukosa spojrzeć i już szarzeć, mrocznieć, zapalić latarnie.

Było niewiele po siódmej. Na Puławskiej w stronę Warszawy pełno. Żeby zawrócić, musiałem jechać kilkaset metrów w stronę miasta. "Coś w tym wszystkim nie jest tak - pomyślałem. - Ta masa żelastwa, w każdym samochodzie pojedynczy człowiek. Bez przerwy ktoś wyprzedza poboczem, żeby za chwilę na skrzyżowaniu gwałcić nakaz skrętu w prawo i jechać prosto."
Całe szczęście zawracałem. Od miasta o poranku jedzie się lepiej.

Zwykle słucham w aucie muzyki klasycznej. Struktura miłych dźwięków pozwala wierzyć, że jednak istnieje porządek doskonały, a przemoc i nieprawość za szybą mnie nie dotyczą.

Włączyłem Dwójkę. Był kalendarz radiowy. Mówili o pierwszej rocznicy śmierci Krzysztofa Zaleskiego. On też był z naszego stowarzyszenia kiedyś żywych poetów. Zaszedł najwyżej, choć nie w poezji, lecz w reżyserii i aktorstwie. Puścili fragment jego wypowiedzi o teatrze radiowym. Mówił pięknym, głębokim głosem, dobitnie i z żelazną logiką. Na koniec fragment czyjegoś wspomnienia, że literatura była dla niego najważniejsza. Wiem, że tak było.

Przełączyłem na RMF classic. Lubię tę wdzięczną konfekcję starych mistrzów, a może bardziej dyskretne, ale uwodzicielskie inteligencją i głosem krakowianki, które są tam spikerkami. W przeciwieństwie do Dwójki, w RMF wiedzą  jak zarabiać. Skończyła się muzyka i pewien diabelsko przystojny aktor wyznawał  jedwabiście, że dobrze wie co to ciepło, bo właśnie zbudował dom w górach i że najlepiej mu się jeździ w czasie mrozów samochodem terenowym Mercedes Benz. Bęc, jak pisał Gałczyński.

Droga prowadziła przez las. Ciężarówka przede mną zatrzymała się. Z naprzeciwka gęsto sunęli jadący do miasta i trzeba było odczekać chwilę żeby wyprzedzić coś, czego nie widziałem zza ciężarówki.

Nie wiem, chłop to był czy baba, bo postać na rowerze była bezkształtna i okutana. Na głowie sukienna czapka bez daszka, z długimi nausznikami. Takie czapki można zobaczyć na wiejskich obrazach Bruegela. Z tyłu, w poprzek wielki, szeroki jak trzy czwarte szerokości samochodu snop brązowych witek z brzozy. To z powodu tego stosu wymijało się rowerzystę jak stojące na drodze auto.

W absurdalnym świecie biznesmenów, spieszących w samochodach terenowych do miasta, ta bezkształtna i zagadkowa postać z mgły i lasu była czymś niezwykłym, lecz na miejscu. Nie zgrzytem, nie zawalidrogą, ale arką przymierza z naturą, archetypem ciężkiej pracy, a kto wie, czy nie magii, bo chyba z tych witek miały powstać miotły.

"Jesteś najważniejszy." - szepnąłem wyprzedzając. Nie usłyszał, bo dzieliła nas japońska szyba i bruegelowskie nauszniki.

niedziela, 10 października 2010

Wdzięczność

Mam wątpliwości czy nie przyniosłem zguby kaczkom i łyskom, bo z dnia na dzień było ich coraz mniej, a dziś, chociaż wołałem długo, nie przypłynęła żadna. Przyjaźnię się z nimi i uczę ufności do człowieka, ale wiem, że na groblę przychodzą o innej porze ludzie niedobrzy. Ot choćby dzisiaj, pośrodku stawu pływała puszka po piwie.

Ryby najwyraźniej nie doświadczyły niczego złego, bo w jednej chwili znalazła się całkiem spora ławica. Przeglądając dzisiejsze zdjęcia, miałem metafizyczne trochę uczucie, że przyroda dyskretnie odwdzięcza się mi za przyjaźń i na moment dopuszcza do tajemnicy.
Choćby te ryby. Wystawiły ponad wodę pyszczki skrzące się w promieniach porannego słońca i wołały. Jeszcze nie wiem co wołały, ale jak zrozumiem, na pewno napiszę.

środa, 6 października 2010

Ta jedyna

Francesco Petrarca, Obywatel świata, plakat, Waszyngton, 1974
Życie powszednie jakoś to z grubsza reguluje, ale powiedzmy sobie szczerze, robi to często powierzchownie, ot tak, żeby sprawę jakoś załatwić. I chłopcy biorą sobie dziewczyny ze swojej wsi, z klasy, z podwórka, i jakoś im się żyje.

Mnie się to nie podoba, bo z tradycji romantycznej jestem. Od szkoły podstawowej byłem pewien, że gdzieś jest ta jedna, jedyna, wyśniona i trzeba przepłynąć sześć oceanów oraz pokonać tysiąc przeciwności, żeby dojść do jej ust. Oczywiście płynąc przez te oceany, marynarz musi zawijać do portów.

W socjologii tzw. próba reprezentacyjna to tysiąc osób. Znakomicie to widać w sondażach portalowych. Patrzę jak głosowało kilkuset, po paru dniach jest już głosujących kilkanaście tysięcy, a wynik jest ten sam. Powtarzalne są poglądy, ale i powtarzają się profile osobowości. Człowiek żyje w przekonaniu, że jest niezwyczajny, a tu w samej Warszawie znalazłoby się kilkuset takich samych.

Podobnie jest z Nią. Oto nareszcie spotkałeś kobietę swojego życia - jedną, jedyną i wyśnioną. I wielkie jest to szczęście. Lecz jeśli jesteś spostrzegawczy, po jakimś czasie zauważasz, że jest ich co najmniej kilka. Spóźniona mądrość odziera ze złudzeń i wiedzie gorzką drogą: od iluzji fenomenu do doświadczenia typowości. Gdyby nie poezja, gdyby nie literatura, kto podtrzymałby szlachetną męską wiarę w tę jedną, jedyną, wyśnioną?
-----------------------
Jest dzień Męki Pańskiej, czyli Wielki Piątek, 6 kwietnia 1327 roku. Dwudziestotrzyletniego Francesco Petrarkę biorą w niewolę piękne oczy Laury. Amor znalazł go zupełnie bezbronnego i tym mocniej ugodził tam, "gdzie zwykle łamały się strzały". Pisze z sarkazmem: "Zdaje się, że nie przyniosło mu chluby zranienie mnie strzałą w takim stanie, podczas gdy wam, (czyli Tobie Lauro - przyp. J) nawet łukiem nie zagroził". Zatem nie zakochała się w nim, ale on przez 21 lat będzie ją wielbił i pisał do niej wiersze, póki "śmierć chciwa" jej nie zabierze.

Przytaczam, uchodzący za najdoskonalszy, sonet 159, a także zabawne Divertimento Starszych Panów z roku 1966 z genialną rolą Bogumiła Kobieli, który w niespotykany gdzie indziej sposób interpretuje ten piękny wiersz.
Z jakiej to sfery nieba, z czyjej myśli
Tak doskonały wzór natura wzięła
Do tej cudownej twarzy, w której błysły
Najwyższe cechy nieziemskiego dzieła?

Leśna boginka? Czy nimfa nad wodą
Na wiatr warkocze złote rozpuściła?
Kto jaśniał kiedy tylu cnót urodą?
Najwyższa z nich mej śmierci winną była.

Szukając boskiej piękności, na darmo
Szuka ten, który nie widział jej oczu;
Błyszczą jak gwiazdy wspaniałe w noc czarną.

Jakie miłości są sprawy i dzieje,
Nie wie ten, kto jej słodyczy nie odczuł,
Nie wie, kto nie wie, jak ona się śmieje.
Francesco Petrarca, sonet 159
tłum. Jalu Kurek

wtorek, 5 października 2010

I w Ostrej świecisz Bramie

Na pewno nie podlegam religijnym wzruszeniom, ale w tym miejscu czuję się szczególnie. To niewielkie pomieszczenie z obrazem i wiszące na ścianach małe, srebrne wota, złożone w podzięce lub w intencji, z naiwnymi nieraz, polskimi napisami, tworzą jakąś metafizyczną komorę, w której czuje się olbrzymie natężenie tego, co w polskości najlepsze. Ci, którzy mnie bliżej znają, wiedzą, żem nie moher, a jednak tutaj jakbym unosił się w powietrzu.

Byliśmy w Wilnie jesienią dwa lata temu, w ośmioosobowej grupie przyjaciół. Mieszkaliśmy opodal i kilka razy dziennie przechodziliśmy przez Ostrą Bramę. Z roztkliwieniem obserwowałem jak moi koledzy, na co dzień obojętni przecież wobec wiary, zdejmowali nakrycia głowy i skupieni szli z oczami utkwionymi w rozświetlonym obrazie, bo okna od kaplicy są tu niemal zawsze otwarte.

Wiem, ta nabożność wobec Ostrej Bramy bierze się u mnie z tego wspomnienia z dzieciństwa (pisałem o nim tu kiedyś). Chorowałem dość ciężko na szkarlatynę i Mama z małej żółtawej książeczki czytała mi „Pana Tadeusza”. Pamiętam Inwokację i podobieństwo sytuacji: mnie choremu, moja Matka czyta o Matce Poety, który jako dziecko odzyskuje zdrowie dzięki Pannie Ostrobramskiej. Kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że na swój mały wymiar, moja wrażliwość poetycka - jeśli jest - i ja sam pochodzimy stamtąd.
Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy
I w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy
Nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem!
Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem,
(Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę
Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę
I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu
Iść za wrócone życie podziękować Bogu)
To może nieładnie wobec braci Litwinów, ale w Wilnie nie miałem wrażenia, że jestem za granicą. Jak w jakimś innym Krakowie, albo dużym Cieszynie. Inny, niezrozumiały język, ale ani krztyny obcości. A już cmentarz na Rossie najbardziej polski z polskich. Malowniczo położony na wzgórkach tego dnia - o poranku 11 listopada - lekko spowity mgłą. U wejścia, mały cmentarzyk wojskowy, gdzie spoczywają "MATKA I SERCE SYNA". Dziś już tylko tam można w spokoju oddać cześć Marszałkowi. Kocham Wilno.
------------------------------
05.10.10, 8:40 - Niepokojący komunikat z Poznania: kochana Wilejka nie wróciła od wczorajszego wieczoru do domu.
05.10.10, 19:32 - Wróciła. Po 24 godzinach. Wszyscy byliśmy wzruszeni, ale chyba powinni z nią poważnie porozmawiać.

poniedziałek, 4 października 2010

Pożegnanie ze śmieszką

Zaprzyjaźniłem się z mewą. Od paru dni już jej nie widzę, a te zdjęcia są sprzed tygodnia. Pewno odleciała na południe i wróci wczesną wiosną, bo podobno wracają do swoich macierzystych miejsc lęgowych. Poznaliśmy się po koniec sierpnia, kiedy odwiedzili nas Krystyna z Krzysztofem (opiekunowie Wilejki). Poprowadziłem ich na groblę, żeby pokazać kaczki. Krzyżówki robiły co mogły. Jedna z nich nawet popisywała się łapaniem okruchów w powietrzu. I nagle znalazła się między nimi śmieszka (pokazywałem te mewy wcześniej, ale w szacie godowej, tu jest w tzw. spoczynkowej). Z początku skubała bułkę, ale kiedy zorientowała się, że od spodu to samo robią ryby, natychmiast nauczyła się je łowić na przynętę. Pływała wokół okrucha i co chwilę wyciągała spod niego srebrną rybkę.
Przed tygodniem najpierw kołowała, a potem znów wodowała między kaczkami. Wprawdzie jest zwrotniejsza od nich, bo potrafi w wodzie obrócić się w miejscu, ale ma słabsze nogi i w wyścigu do pokarmu posiłkuje się skrzydłami. A są potężne, ponad metr rozpiętości. Złożone, wystają ponad tułów krzyżując się jak nożyce.

Specjalnie rzucałem pokarm w jej stronę. Nieraz już zauważyłem, że ptaki lubią ludzką mowę. Z nimi nawiązuje się kontakt jak z kobietami: najważniejsze są słowa. Mówiłem do niej, że jest malutka (łgałem), że piękna (tak sobie) i żeby się nie bała (szczerze). Jest jeszcze trochę nieśmiała i podpływała bliżej tylko wtedy, kiedy oddzielały nas rzadkie zarośla. Byłem wzruszony i widziałem w tej jej życzliwości jakąś międzygatunkową przyjaźń. Dziś wiem, że prawdopodobnie to była cena, którą gotowa była zapłacić, żeby objeść się solidnie przed odlotem.

Gdybym wiedział, że widzimy się ostatni raz w tym roku, nadałbym jej jakieś imię, bo przecież "śmieszka" nie brzmi poważnie.

Kiedy wracałem drogą przez Mysiadło, zazdrosna Buba zwracała moją uwagę i w pędzie podgryzała oponę przedniego koła, co chwila łypiąc białkami, czy mi się to podoba. A ja mówiłem: "Podły, podły, zły pies. Co robisz? Jesteś niedobra!" Chyba jednak nie słowa są najważniejsze, bo wydawała się szczęśliwa.

niedziela, 3 października 2010

Rzemieślnik boski

Pająk wątłą swą tkaninę
Utkał z nudów i z nawyku
Dna pewnego, w październiku.
Jan Brzechwa, Baśń o stalowym jeżu.
Dziś po raz pierwszy tej jesieni temperatura spadła poniżej zera i delikatny szron posiwił trawy oraz zarośla. Gdy pokazało się mocniejsze słońce, rosy było tyle, że wyglądało jakby przed chwilą padał deszcz.
Nie bacząc, że moczy aż osiem nóg, pracowity pająk natychmiast przystąpił do cerowania misternej tkaniny.

Piszę tu o nim nieraz, bo gdy powiększam zdjęcia widzę, że to naprawdę artysta jest, rzemieślnik boski. Chciałoby się zakrzyknąć jak Gałczyński o wróbelku: "Kochajcie pająka dziewczęta!".

piątek, 1 października 2010

Czule

Strobridge & Co. Lith, plakat reklamowy mydla Ivory, 1898
Pierwszy post datowany jest na 1 października - dokładnie rok temu - ale naprawdę rozpocząłem 13 października i żeby wejść z jakąś pulą, antydatując wpisałem 9 postów. Ten pierwszy to Czapeczka, poczciwa, poetyczna i krótka.
Wróciłem właśnie ze spaceru, świeżo zaorane rżysko pachniało jak w dzieciństwie. Buba wesoło rozganiała myszkujące między bruzdami ptaszyska. Dziś rano lekka mgła szła od zalesień. Wczoraj wieczorem widziałem lecący wysoko klucz dzikich gęsi. Co robić, minął wrzesień.
Bo tak chciałem, miały to być zwięzłe impresje inspirowane obrazem. Wszystko się po drodze zmieniło. Prawdę powiedziawszy wtedy liczyłem na jakiś spektakularny sukces, bo czytałem wcześniej notki najbardziej poczytnych blogerów i pomyślałem, że mogę robić to ciekawiej. W jakimś sensie zawiodłem, bo liczba odwiedzin w zasadzie od początku jest stabilna i w porównaniu z tamtymi niewielka. Nie zrobiłem kariery, ale nie żałuję, bo jestem bogatszy niż przed rokiem. Czuję się zaszczycony, że zawsze ktoś tu zagląda, nawet, kiedy długo milczę.

Czytam komentarze, wzruszają mnie niemal wszystkie. Który najbardziej? Chyba ten zupełnie anonimowy, napisany pod postem Trzech zwiadowców. On (Ona?) kończy "Nigdy nie mogę tych słów powiedzieć spokojnie.", a ja nigdy nie mogę tego spokojnie czytać.

Komentarze wniosły zupełnie niespodziewaną wartość dodaną. Uspołeczniły i zuniwersalizowały. Niektóre są samodzielnymi perełkami literackimi. Przede wszystkim myślę tu o pani GM i o niezawodnym eks-Kowarskim. Jego niedawny komentarz do postu w W Ogrodzie Saskim o kapitaliście Jerzym okradającym samego siebie to mistrzostwo świata humoru. Czytałem to nocą i śmiałem się głośno. W dodatku wszystko prawda, łącznie z tymi samostrajkami, wewnętrznymi barykadami i autopacyfikacją. To właśnie z ich powodu tak czasami milczę.

Przeglądam swoje posty. To był kawałek niezłej roboty. Wyznam w skrytości, że być może najlepsza rzecz, jaką zrobiłem. W innym miejscu piszę o Słowobrazie.
Jest jak zbiór pocztówek albo jak przyjazny labirynt. Zlinkowane, wciąż dopisywane strony (dziś jest ich 165), powstały z żartobliwej tęsknoty za przeszłością oraz z męskiej tkliwości wobec małej i dużej historii, przyrody oraz kobiet.
Niektóre z postów zrobiły karierę (Dziewczyna z Karmelickiej, Gdy podejdą genetyczni, Trzech zwiadowców). Ja najbardziej lubię Anonimowy, Młodości stolicę, a przede wszystkim niedoceniany chyba trochę List (łącznie z muzyką), bo czytając go i słuchając płynę, płynę, płynę...
Z wpisów żartobliwych Pan Gon- Med nalewa łącznie z zabawnym qui pro quo w komentarzach.

Dziś jedna z czytelniczek, nie wiedząc, że to rocznica, przysłała mi mimowolny prezent, e-mail w którym napisała "Nie mam słabości do słodyczy, ale do Twojego słowa tak. Jakoś trzeba się zestarzeć."
No właśnie, jeżeli już naprawdę nie ma innego wyjścia, to przynajmniej starzejmy się czule. Nie opuszczajcie mnie, a ja będę uczulał.

wtorek, 28 września 2010

Patrzenie

Wiedliśmy całkiem inne życie. On skupione, systematyczne i uporządkowane, można powiedzieć zacne, tą zacnością mądrą i wrażliwą. Ja życie raczej rozwichrzone, niekonsekwentne, pełne przygód i zakrętów. Znaliśmy się od ponad czterdziestu lat, ale prawie nie rozmawialiśmy ze sobą. On nie był bardzo otwarty, a ja go wcale nie szukałem, choć powinienem wiedzieć, że patrzy tak samo. Dziś bardzo żałuję tego zaniechania.

Nie mam Jego zdjęcia, daję swoje sprzed lat, bo ten wiersz opowiada o takim życiu jak tamto moje i to ja powinienem go napisać, ale napisał Tomek Wach, prawdziwy poeta, którego dzisiaj pochowano.

ROK 1986

A gdy Ci w chmurach z papierosów
wrzawa natrętna łeb skołuje
skrzących się śmiechów drwin i blasków
ziewań bełkotu i szafirów
serpentyn żartów niewybrednych
tak nasyconych hojnie winem
za poplamionym stołem
obok
tych sukien i zgiełkliwych kobiet
kieliszków brzęku
filiżanek
i mało frasujących rozmów
wzdragasz się tam niespodziewanie
i twarz tę widzisz
wśród firanek
i patrzysz
patrzysz
pijanemu
takie patrzenie wybaczone
----------------------------------------
Dobę po ukazaniu się tego posta miła czytelniczka i korespondentka Lu przesłała mi link do strony Polskiego Stowarzyszenia Miłośników Kolei, gdzie jest ciepłe wspomnienie o Tomku, o Jego kolejowych fascynacjach oraz prawdziwe zdjęcie.

piątek, 24 września 2010

Styl

Biorą mnie tam na stawie za jakiegoś doolittla, bo chociaż wczoraj po południu nie przybyły kaczki, to ryby w dużej ilości i gdyby mogły, jadłyby mi z ręki. Wbrew temu, co się mówi, ten narodek wcale nie jest cichy, bo mlaska i kotłuje się w wodzie bez żadnej dystynkcji. Całe szczęście nie było tej zmyślnej mewy, która kiedyś pływała tu wśród kaczek, ale nie brała pokarmu, lecz obserwowała go i co jakiś czas chwytała skubiącą go rybkę.

Kiedy wracałem, na orzechu który rośnie obok grobli zobaczyłem czarne ptaszyska. Połyskliwy gawron obrał właśnie owoc i uleciał dumnie ze zdobyczą. To był zupełnie inny styl niż rybia łapczywość. Zasłużył na całą sekwencję.




środa, 22 września 2010

Niezrozumiałe choć przewidywalne

Dziś umarł Tomek Wach. 5 stycznia 2009 w Rękopisorium (to takie zamknięte forum autorów i najbliższych czytelników „Rękopisu”) Tomek zamieścił swój ostatni wiersz. To było wydarzenie, bo od wielu lat już nie pisał poezji, chociaż był z nas najlepszym poetą. Gdy skończył z poezją, został doktorem psychologii i pracował na uczelni. Czułe miejsce zajęła kolej: Tomek był miłośnikiem kolei parowej. Galeria jego zdjęć znajduje się tutaj i z niej ściągnąłem zdjęcie tytułowe. Wykonał je w Nasielsku w roku 1980 i podpisał: Portret rozpędzającej się (i na dodatek z otwartym akurat odmulaczem) Pt47-84.

Przytaczam ten piękny wiersz i parę słów dyskusji na forum, w której wziął udział On, Janusz Kostynowicz i ja.
Na rok 2009

Niezrozumiałe
choć przewidywalne
są wiatry porywiste i deszcze nawalne
świat rzeczy
bez ludzkiego sensu
i wiadomych znaczeń
narodziny i śmierć pojęte inaczej
naturalna i stała martwota kamienia
o której powiadamy
że to jest z milczenia
w niepotrzebnym wysiłku
wielkiej gorliwości
tworzenia wizerunku
z bezkresnej nicości.

JJ: Dobrze nam znane przesłanie o daremności w formie niedaremnej. Słyszę romantyczne nuty lozańskie i werońskie. Pewno nie chciał tego Tomek, ale wyszło pięknie.

JK: Obawiałem się, że gdy przekroczymy jakąś granicę rozpaczy, nasz głos zamilknie. Tomek pokazał, że po drugiej stronie też jest poezja, tylko nieludzka.

JJ: Co to za granica rozpaczy? Jaka poezja nieludzka? Jak zwykle dramat Pan układasz.

Tomasz: Im częściej Janusz mówi, że cierpi tym bardziej cierpieć będzie. To pokusa drapania się w miejsce, którego drapać nie należy o czym wie każdy młody absolwent akademii medycznej. Wie i nawet o tym rozpowiada, ale nadal się drapie. Nasz kolega nazywając rozpacz rozpaczą nie eliminuje rozpaczy ale ją niejako pobudza do wzrostu. To ciekawe w ogóle jest, bo tu w różnych wątkach Rękopisu przewijała się myśl, że to ja byłem pesymistą skrajnym a Janusz pożytecznym krasnalem. No ciekawe, ciekawe....

JK: Ale wiersz jest dobry!

JJ: Może to starcza podejrzliwość, ale ostatnio myślę, że ktoś mocno podkręca wieści i próbuje mną manipulować. Całe szczęście mam swój mały światek, w którym fakt, że sikorki przekonały się nareszcie do natłuszczonych płatków owsianych jest ważniejszy od NEP-u ogłoszonego właśnie przez znanego osobnika w podwójnej postaci. I Tobie Przyjacielu JK proponuje taki świat zrównoważony, w którym dobry wiersz stanowi pociechę pozwalającą wznieść się ponad smutki zgrzybiałego wieku. 
------------------
Nie miałem racji. Jest wprawdzie poezja, ale osobno jest rozpacz i smutek.

wtorek, 21 września 2010

Niełatwa jesień

Niełatwo, oj niełatwo wytrzymać z jesienią. Bo to wariatka jest. Od rana całe dnie trudni się ułudą.
Gdy zaczyna docierać do niej prawda, załamana popada w melancholię i potem leczy się poezją.
Póki złotawa, pół biedy, ale przecież opada liść i jasno widać rozpacz listopadowej egzystencji.
Co począć z taką jesienią? Jedynie chyba przysiąść i powspominać jak to było wiosną i latem.
-------------------------------

Dziś rano z Bubą wyjechaliśmy do lasu po Leśniczego (on naprawdę nie jest leśniczym, ale Bubie trudno to zrozumieć). Mam nowy telefon i nim właśnie robiłem te zdjęcia na odcinku kilkuset metrów przy drodze co się nazywa Aleja załogi samolotu Kościuszko (tu się rozbił w 1987 r., zginęły 183 osoby).  Na samym końcu alei, tam gdzie kończy się perspektywa na zdjęciu drugim, jest na polanie mały pomnik i krzyż. Zawsze przechodziłem tamtędy z lekką trwogą, zwłaszcza po zmroku, a dziś spojrzałem na ten krzyż z czułością, bo zobaczyłem jaki skromny jest i cichy. Chrześcijański.

środa, 15 września 2010

W Ogrodzie Saskim

Hennessy Leroyle's famous success, Other people's money from Hoyt's Theatre New York : written by E.O. Towne. (1898)
Michale, ratuj! Mam dużo pracy, a blog leży. Mogę tu tylko pisać, kiedy umysł mam wolny i nie dręczą mnie za bardzo wyrzuty sumienia. Tymczasem w komentarzach wyczuwam leciutki niepokój i pan Kowarski wydzwania zatroskany. Gdy mówię mu, że jest robota, powiada  - "No właśnie, mówię wszystkim, że nie piszesz, bo robisz pieniądze". To cały on. Sam zawsze na bezpiecznej posadzie pracownika oświatowego nazywa mnie biznesmenem, bo podjąłem daremne ryzyko pracy na własny rachunek i zwijam się w trąbkę, żeby zarobić na ZUS i spłatę raty kredytu. To jest niestety mentalna spuścizna powojennego socjalizmu, ale co tam, przecież nie zmienię gościa, co do szkoły chodził z Ludwikiem Waryńskim.

Michał też mnie trochę tak traktował. Pamiętam, gdy pod koniec lat 80. podjechałem po niego używanym Fiatem 125p, powiedział ni to z podziwem, ni z przyganą: "No, no, burżuazja!". Pisałem, po 1989 r. Michał zagubił się w sensie ekonomicznym i już nie odnalazł, a w swojej powieści "Warszawska Atlantyda" mocno drwił z pierwszych lat naszego dzikiego kapitalizmu.

Humoreskę, którą przytaczam, napisał w 2001. To szkic, którego nigdy nie zredagował. Widać, że wpadł na pomysł i pisał szybko, bo materiał miał liczne literówki i '"połknięcia". Poprawiłem i zamieszczam, bo ma klimat trochę z Mrożka, trochę z Szaniawskiego oraz krztynę autoironii. Przede wszystkim jest jednak kpiną z haseł wczesnego kapitalizmu i z ołtarza przedsiębiorczości.

W Saskim Ogrodzie

Leżący w centrum miasta Ogród Saski jest niewielkim i pozbawionym tajemniczych zakątków parkiem. Z każdego prawie miejsca, szczególnie zimą lub jesienią, kiedy brakuje liści, widać ruch samochodowy na ulicach Królewskiej i Marszałkowskiej, a także bliską perspektywę placu Piłsudskiego. Przed południem przychodzą do Ogrodu Saskiego babcie z dziećmi, po południu ludzie wracający z pracy i każdy komu po drodze.
Któregoś jesiennego dnia siedziałem na ławce w tej części parku skąd widać kielich nieczynnej już fontanny. Żwirowe alejki pokrywała gruba warstwa opadłych liści, prześwitujące pomiędzy konarami niebo miało wyblakłą niebieską barwę. Moją uwagę zwrócił głośny szelest liści. Odwróciłem się i zobaczyłem, że pomiędzy drzewami krąży powoli starszy pan ze staromodną laską, a za nim, w odległości kilku kroków, spora gromadka ludzi. Dzieci, chłopcy z tornistrami, jakaś kobieta z wózkiem, mężczyźni z teczkami i kilku bezrobotnych. Wszyscy wpatrywali się w ziemię i co pewien czas schylali rozrzucając rękoma liście. Kiedy pan z laską na chwilę przystawał, podnosili głowy i nieruchomieli. Za każdym razem wybuchał wtedy gwar zmieniający się powoli w szmer ściszonych głosów. Przyglądałem się ze zdziwieniem, nie rozumiejąc o co tym ludziom chodzi. Może to jakieś grzyby - pomyślałem - a może to radiesteta szukający żył wodnych? W końcu nie wytrzymałem i kiedy koło mojej ławki przechodził szybkim krokiem mężczyzna, który dopiero co odłączył od tamtej gromadki, zapytałem, czego tak szukają. Nic nie odpowiedział, popatrzył tylko złym wzrokiem i jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Wstałem i zapytałem kogoś przyglądającego się tym poszukiwaniom. Czego właściwie szukają?
- Pieniędzy! - odpowiedział krótko. - Tutaj wszędzie są pieniądze!
Była to taka odpowiedź, że wolałem o nic więcej nie pytać. Ale oto starszy pan z laską przystanął nagle, pochylił się i wyciągnął spomiędzy liści nie uszkodzony i nawet nie pomięty niebieskawy banknot. Od tej chwili nie mogłem już od niego oderwać wzroku. Wyprostowany, z założonymi na piersi rękoma i swobodnie zawieszoną na łokciu laseczka, spacerował niespiesznie pomiędzy drzewami. Szli za nim dorośli i dzieci czekając aż znów się pochyli. Kiedy to robił, wokół aż szumiało od rozgarnianych energicznie liści. Ale na próżno! Starszy pan oglądał tymczasem znaleziony banknot, wzdychał i chował do kieszeni płaszcza. Potem znów ruszał, wracał jeszcze raz na zdeptane miejsca, przewracał liście końcem laski, a kiedy ktoś próbował go zagadnąć lub zastąpić drogę, milcząc kierował się w inną stronę. Przystawał, spoglądał pod nogi i znów coś podnosił. Ludzie ryli w stosach liści i ani przez moment nie spuszczali z niego oczu. Najbardziej zachwycone były dzieci, którym oddawał znalezione tu drobne dziesiątki i dwudziestki. Ja również zajrzałem pod kilka liści i szybko się wycofałem z głupią miną.

W niektórych ludziach wzbierała złość, czasem ktoś nagle odchodził, inni niestrudzenie krążyli za panem z bambusową laseczka. Kiedy laseczka podnosiła jakiś liść, wszystkim wydawało się, że jest tam co najmniej setka, ale starszy pan odwracał się i kilka kroków dalej podnosił z ziemi jeszcze bardziej okazały banknot. Pomimo że zabezpieczony materialnie, poczułem nagle złość na widok jego powolnych kroków i cienkiej laseczki. Dlaczego tylko on znajduje, a inni nie! Czy jest to sprawiedliwe i czy na pewno nie kryje się za tym jakieś oszustwo? To samo pytanie musiało widać trapić jeszcze kilka innych osób, bo najpierw szeptem, potem półgłosem, a w końcu bardzo głośno zaczęli się nad tym zastanawiać. 
- Co to jest? - pytali jakiś równie nobliwie wyglądający pan, tyle że bez laseczki - co to jest? Ja nie wiem co to jest, ale tym się powinien rząd zainteresować. To jest złodziejstwo! A w miarę jak mówił oczy zaczynały się mu się zwężać i przestawał nimi bezradnie mrugać. To jest jawne złodziejstwo i rabunek grosza publicznego!
- To pewnie lipa, to dla filmu albo jeszcze czegoś. - Nie, nie! To są prawdziwe pieniądze - szeptał jakiś młody biznesmen z teczką. - Sam sprawdzałem u tych dzieci! 
Bezrobotni i pijaczkowie milczeli z ponurą, niczym nie maskowaną zazdrością.
- Panie, jak ich szukać? - zachrypiał wreszcie jeden z nich, ale mężczyzna z laseczka jakby nie słyszał, trochę zmęczony, zamyślony i jakby nieobecny. A pieniądze były i wciąż leżały pod nogami.
Z daleka, brnąc przez zasłane liśćmi trawniki zbliżał się już policjant z urzędnikiem skarbowym. Sprowadził ich mężczyzna, który minął mnie, gdy siedziałem na ławce. - Pan pozwoli dowód! - rzekł policjant. Tłum czekał w milczeniu. Policjant długo oglądał dokument, podważał palcem solidnie przytwierdzone zdjęcie. Urzędnik zaś spytał:
- Co to za pieniądze?
- To są pieniądze, które leżą na ziemi - powiedział starszy pan.
- Jak to na ziemi? Jak można wciąż znajdywać pieniądze?
- Nie wiem czy umiem panu na to tak od razu odpowiedzieć - powiedział starszy pan - ale skoro one są wszędzie... - i pochylił się żeby wyjąć prawie spod obcasa urzędnika nowe dwieście złotych.
- Ile pan dzisiaj znalazł pieniędzy?- spytał z irytacją urzędnik
- Około dwudziestu pięciu tysięcy - rzekł pan z laską.
Wszyscy zamarli. Wiadomo było, że znalazł dużo, ale żeby aż tyle!
- Kłamie! - krzyknął ktoś rozpaczliwie. - Trzeba go zrewidować!
- Ale dlaczego? - zaprotestował starszy pan. - Gdyby pan się nie gapił to też by pan znalazł.
- Znalezione banknoty trzeba odnieść na komisariat - rzekł policjant.
- Ależ ja tak robię! - zapewnił starszy pan. - Dzisiaj jeszcze chciałem tutaj trochę pochodzić, a potem jak zawsze na komisariat. Trochę mi jeszcze brakuje do trzydziestu tysięcy, to jest do należnych mi trzech tysięcy znaleźnego.
- Ciszej, ciszej! - pouczył ludzi policjant.
- O, proszę, to są moje zaświadczenia - pan z laską sięgnął do portfela. - Tu z zeszłego miesiąca, tu z sierpnia, a z lipca już nie mam, bo byłem na wczasach nad morzem. Ja tylko znaleźne, nic więcej.
Poszedłem w swoją stronę. W nosie wiercił kurz z przewracanych przez dzieci liści. Usiadłem na ławce i patrzyłem co będzie dalej. Pan z laską wsiadł do radiowozu. Może było mu na rękę, że zamiast taksówką pojedzie oddać znalezione pieniądze za darmo. Tłum powoli się rozchodził, ale szeleszczenie liści słychać było tego dnia w Ogrodzie Saskim do zmroku. Pójdźcie tam kiedyś i wy. Może usłyszycie jak nieprzyzwoicie szeleszczą?

sobota, 4 września 2010

Pierwiosnek pod jesień

Naprawdę nie ma milszej chwili – pisałem o tym -  niż ta, kiedy nawiązuje się kontakt. Ta mała ptaszynka zaświstała na mnie dziś o poranku w zaroślach nawłoci, tuż za płotem. Kiedy podszedłem z aparatem, ukryła się, żeby po chwili pokazać się znowu i łaskawie popozować. Choć zrobiłem ponad dziesięć zdjęć mam wątpliwości: piecuszek to, czy pierwiosnek? A może całkiem kto inny? Już raz dałem tu plamę nazywając osikę bukiem, więc muszę być ostrożny.
Oba pokrzewkowate nie różnią się niemal wyglądem, a w dodatku tzw. głos kontaktowy (przesłuchałem płytę z atlasu Kruszewicza) mają niemal identyczny. Podobno decyduje barwa nóg (prawidłowo: skoków), pierwiosnek ma ciemniejsze. Myślę, że to chyba jednak on. Dobrze jest pod jesień spotkać się z pierwiosnkiem.

czwartek, 2 września 2010

Zapatrzony

Gdy miałem trzynaście lat rodzice kupili telewizor. Wcześniej żywiłem się książkami. Były ich tony, bez żadnej myśli i sensownego wyboru, dosłownie wybierane na węch i według grubości. Jak dla Zagłoby największym smutkiem był widok dna butelki, tak dla mnie gwałtowny koniec powieści i przebudzenie w świecie, który jest sielski, tylko z perspektywy dziesiątków lat.

Ten telewizor był produkcji rosyjskiej i psuł się tak często, że wreszcie zwrócili pieniądze. Nazywał się Temp. Niespodziewanie po latach powrócił do mnie koszmar tej nazwy, bo tymczasowe pliki o takim rozszerzeniu (od temporary) są dla mnie potwornym utrapieniem. Zamulają komputer i co jakiś czas muszę je tępić jak jakieś insekty.

Zmieniło się niemal wszystko. Kolorowy telewizor, który kupiliśmy pod koniec lat osiemdziesiątych nie chce się popsuć ani na chwilę i od dwudziestu kilku lat dręczy nas nasyconym barwami i ostrym obrazem. Jednak oddałbym wszystkie te kolorowe obrazki za tamten drgający, albo zjeżdżający jak winda, szary obraz, ale przede wszystkim za zapatrzonego siebie.

Z komputerem radzę sobie nie najgorzej, ale słoma to już zawsze będzie mi wystawała z butów. Z podziwem patrzę, jak Miki muska leciutko klawiaturę, gdy ja walę w klawisze jakbym grał Etiudę Rewolucyjną. To się zaczęło rzeczywiście od daremnej nauki gry na pianinie, a utrwaliło pisaniem na maszynie marki Łucznik. Oni tam w Radomiu produkowali głównie karabiny Kałasznikowa i te maszyny do pisania to był kamuflaż. Nosiły  piętno techniki militarnej i grzmociło się w te klawisze wystrzeliwując pociski liter.

Pierwszą pracę magisterską (z wersologii, nie ukończyłem) pisałem nocą. Wynajmowałem wtedy kawalerkę przy Żytniej. Znałem wszystkie nocne odgłosy bloku. Już nikt na schodach, coraz rzadszy szum spływającej wody i wreszcie absolutna cisza. Nad ranem zaczyna się od brzęczących butelek roznoszonego mleka, znowu szum wody i szybkie kroki po schodach. Nie mogłem znieść odgłosu blaszanych kubłów, którymi śmieciarze rzucali za ścianą i wychodziłem do sklepu. Przed nim skulone, drżące z zimna i udręki sylwetki chudych postaci o nabrzmiałych twarzach. Fioletowych jak napój, na który tak czekali.

W analizie wersyfikacyjnej wiersza nie wystarczy policzyć sylaby, ale trzeba jeszcze nanieść akcenty. Pomiędzy ostatnim spuszczeniem wody a mleczarzem wystukiwałem klawiszem myślnika leśmianowskie zgłoski. Aż trafiła się pośrodku nocy ta ballada.

"Dąb" jest bardzo dynamiczną opowieścią o koncercie, jaki niespodziewanie daje w kościele "krzepki upiór dębowy". Gdyby szukać muzycznego odpowiednika tego opisu mogłaby to być VI Symfonia Pastoralna Beethovena, a zwłaszcza jej cześć zatytułowana "Wesoła zabawa wieśniaków" (słuchaj Youtube poniżej). W balladzie powtarza się podobny refren z przytupem:
Grajże, graju, graj,
Dopomóż ci Maj,
Dopomóż ci miech, duda
I wszelaka ułuda!
Stukam, stukam, jestem znużony, ale przecież dociera do mnie, że tam, w tym kościele, dębowej grze przysłuchuje się Bóg. "niebywały w tej porze, niebywały, lecz cały zasłuchany! O Boże!"
Dla dębu to w to mi graj, więc gra szeroko:
I rozwiawszy tłum dźwięków po pieśniowym rozłogu,
Wygrzmiał z miechów to wszystko, co las myśli o Bogu.
Ja tu stukam, a tam organy udają basetle i Bóg słucha wzruszony.
I coś jeszcze miarkował i coś dumał na stronie
I biegł żywcem do grajka i wyciągał swe dłonie
Święci, wiedząc, co czynią, w nagłej cudom podzięce
Poklękali radośnie, wziąwszy siebie za ręce,
Bo od kiedy świat światem, a śmierć jego obrębem,
Po raz pierwszy Bóg, płacząc, obejmował się z dębem!
Tego już było za dużo. Tej ciemnej nocy płakało nas trzech.
---------
Rok 1920 to nie tylko zwycięstwo nad bolszewikami. To również rok wydania zbioru "Łąka", z którego pochodzi ta ballada. Kiedy opadnie kurz bitewny, pomyślmy o łąkach.
---------
Ten obraz na górze to landszaft mojego dzieciństwa. Wisiał na honorowym miejscu w tzw. dużym pokoju. Ja z tego lasu jestem.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Kurka wodna!

Kurka wodna, no przecież wiem, nie nazywam się Konrad Lorenz, ale tak jak on, w te późniejsze lata rozmawiałbym tylko z bydlątkami, ptakami i rybami. Dwa razy dziennie przychodzę na tę groblę i staje nad brzegiem stawu po lewej, tam gdzie czai się Buba.
Łyski (zwane tez kurką wodną) są znacznie bardziej nieufne i płochliwe niż na przykład poczciwe krzyżówki. W ogóle w przeciwieństwie do tamtych nie są specjalnie piękne, a im młodsze tym brzydsze. Musiałem je jednak czymś przekonać, zwłaszcza nieufność matki, bo gdy wołam, wypływają nagle z szuwarów, nieraz z drugiego końca stawu, i pędzą te brzydactwa po wodzie z bijącym niespokojnie serduszkiem czy starczy.
Nie daję tego zbyt wiele, żeby nie odzwyczaić od normalnego pokarmu i nie mogę sobie odmówić fotografowania. Małe się robią coraz bardziej samodzielne, a te najdzielniejsze nurkują w poszukiwaniu opadłych okruchów.
Po jakimś czasie podpływa matka, która obserwuje wszystko z boku i ostrym głosem ostrzega, gdy któreś zbliży się za bardzo do mnie. Teraz ona ściga się z co silniejszym potomstwem,  żeby złowione okruszki dać też swoim niedorajdom.
Jest jeszcze staw prawy, prawie zupełnie cichy. To smutna sprawa i napisze o niej niedługo.

niedziela, 8 sierpnia 2010

Księżniczka von Hovawart

Księżniczkę zobaczyłem pięć lat temu w nieistniejącym już serwisie ogłoszeniowym Aaaby.pl "Gazety Wyborczej". Czytałem wiadomości i nagle w rogu ekranu wyskoczyło okienko, a w okienku ona, malutka wprawdzie i puchata, lecz dystyngowana, melancholijnie wpatrzona w oddalony punkt.

Telefon kierunkowy zaczynał się na 74, a właśnie nazajutrz jechałem służbowo do Wałbrzycha. Zadzwoniłem, okazało się, że to 100 km na południe, pod Śnieżnikiem i opodal Międzygórza. Ucieszyłem się, bo znałem i lubiłem te okolice.
"Głośny potok" - niewielkie gospodarstwo agroturystyczne z jazdą konną, prowadzone przez dwoje ludzi z Warszawy. Gospodyni była malarką. Stylowy salon z pianinem; pasowała do niego ta gromadka psów wytwornych ras. Rozmawialiśmy przy stole, a malutka Evita (to jej metrykalne imię) podeszła do mnie i przytuliła się z tyłu pleców. Powiedziałem to, co zawsze mówię zagubionym istotkom:
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
Potem załatwiliśmy formalności i okazało się, że mała jest pół-Czeszką, w dodatku księżniczką, bo w jej żyłach płynie krew championów Czech, Niemiec i Polski.
Dałem jej dziecięcą tabletkę Aviomarinu na koniec języka,  przytrzymałem arystokratyczną mordkę, żeby przełknęła i ruszyliśmy w długą drogę.
Nie uzgadniałem tego z żoną. Od roku mieliśmy dom z ogrodem, ale jakiś pusty, bo Miki kończył studia i przychodził tylko nocować. Czegoś brakowało pod ręką, co można by pielęgnować i najczulej kochać.

Nie będę pisał o szczegółach, ale na początku nie było łatwo. Żona nigdy nie miała psa. W zasadzie bała się ich i one o tym wiedziały. Wspomnę tylko że po kłótni, siedziałem z maleńką w łazience i naprawdę nie wiedziałem, dokąd pójdziemy.

Ułożyło się jednak szybko i dziś żona jest dla niej najczulszą panią. Na przykład całuje ją często, a ona znosi to z książęcą godnością.
Kiedy dwa lata temu Mikołaj się ożenił i odwiedził nas dopiero po tygodniu, Buba poukładała jakoś pyskiem w kosteczkę swój ulubiony kocyk i położyła mu na kolana. Taka psia wyprawka.

Oboje z Natalią mieszkają  po drugiej stronie Lasu Kabackiego. Najczęściej przyjeżdżają na rowerze, ale zdarza się, że przychodzą pieszo. Wtedy jadę z Bubą pod las samochodem i idziemy im na spotkanie. Trudno mi jej to wytłumaczyć i księżniczka myśli, że Miki jest leśniczym.
Z nikim nie byłem tak bez przerwy. Bardzo lubi ze mną pracować. Po śniadaniu zastyga w pozie wyczekiwania, wstępując przednimi łapami na stopień schodów, a kiedy wreszcie idę, z ulgą wbiega na górę i kładzie się trzy metry od biurka z pyskiem przy ziemi. Ja pracuje, a ona śpi, budzi się, patrzy brązowymi, dobrymi ślepiami, chwilę tak popracuje i potem śpi dalej. Zupełnie nie rozumie, kiedy Mikołaj mówi jej, że jest darmozjadem.

Na śniadanie zjada między innymi jogurt, często z ryżem. To nieprawdopodobne, że coś tak czarnego może żywić się czymś tak białym. Dziś, kiedy przyszła mi podziękować, zobaczyłem, że to jaśniejące pod brodą to wcale nie pozostałości jedzenia. W końcu minęło pięć lat.

Usiadłem na podłodze i przytuliłem siwą głowę do posrebrzonego, kochanego pyska.
 
blogi