czwartek, 29 października 2009

Z Odysei


Ilustracja z Gustav Schwab: “Die schönsten Sagen des klassischen Altertums” (1882)
A przemądry Odys zrzucił z siebie łachmany, skoczył na wielki próg, mając w ręku łuk i kołczan pełen strzał. Wysypał je tuż u swych stóp i odezwał się do zalotników:

- Tak się więc skończyły te niewinne zawody. A teraz biorę sobie inny cel, w jaki nikt jeszcze nie mierzył - i obym trafił z łaski Apollona.
Homer: "Odyseja", przekład Jana Parandowskiego

Ale nie z zalotnikami mierzy się Wasz Odys. On walczy w rankingu blogów Najlepsze Blogi Toplista.

Właśnie spadłem na setną pozycję, bo przed chwilą jak błyskawica z oczu Zeusa przeleciał obok mnie blog o uwodzeniu kobiet - Forum uwodzicieli (Wszystko o skutecznym podrywaniu i uwodzeniu kobiet- metody, techniki, artykuły, field raport. Największe polskie forum dla uwodzicieli- ponad 15 tys. użytkowników, ponad 120 tys.wypowiedzi).

Jak wyglądam przy nich ja, z tą śmieszną platoniczną miłością do Irenki?

Zanim skończyłem to zdanie, wielogłowy zalotnik wspiął się po plecach Gregora Schlierenzauera - to blog poświęcony skoczkowi narciarskiemu. On teraz jest bezpośrednio nade mną, a od spodu naciska na mnie Skarbnica Rozmaitości 2 (Gify jedzonko, gify owoce, gify warzywa, gify słodycze, gify ciasta...).

Te słodkie obrazki i tak nie najgorsze, bo cały dzień czułem obok siebie oddech Wiktorii (Pamiętnik Wiktorii i telenowela pt. Zorro: Jest to, mój być może setny blog. Będę starała się, aby wyglądał jak najlepiej. Opiszę tu moje, życie, myśli uczucia. Będę też oceniać blogi. Zamieszczę tu przepisy i poezję, i wiele innych ciekawostek).

Dwie godziny temu Wiktoria powiedziała mi adieu i poszybowała w górę. Wobec jej poezji i wielu innych ciekawostek nie miałem szans, zwłaszcza, że mój image bardzo ostatnio ucierpiał z powodu mściwości garbatego fryzjera oraz szklarza, co klnie jak szewc.

Spytacie po co ja tam? Na internetowy Parnas nie ma innej drogi. A ja wziąłem sobie cel, w jaki nikt jeszcze nie mierzył - i obym trafił z łaski Apollona.

Czy możecie mi pomóc? Bądźcie tylko wierni, a ja odpłacę Wam dobrym słowem codziennym.
Ot, jak choćby tym niewinnym wierszem (ciekawe, czy podobałby się Wiktorii?):

Z Odysei

nad ranem
stary pies
zwinięty w kłębek
przeciąga się
i ziewa

„Trzeba ci było widzieć kształt i rączość jego
Wtenczas, kiedy na Ilion Odys szedł z wyprawą!
Zdziwiłbyś się psa tego siłą i postawą.”


lecz gdy pani swej
głos słyszy
znów zrywa się rączy
grzbiet pręży
gotów służyć żwawo
niezrównany gończy

środa, 28 października 2009

Irenka

Ponieważ post ten poprawiłem i rozwinąłem (Uczennica w białej bluzce), treść likwiduję, lecz żal mi komentarzy i je zostawiam.

wtorek, 27 października 2009

Kalina


Trudno jesienią o zdjęcie. Ile razy można fotografować melancholię i smutek przemijania? A jednak dziś udało się coś radosnego: dwie krople rosy, jak dwoje ludzienków na koralu kaliny. Za chwilę połączą się w jedną, ale jeszcze są osobno. Koniecznie zobaczcie ten moment w powiększeniu, bo już ta z prawej drży.

Szukam stosownego cytatu i informacji, ale gdzie kalina, tam wieje smutkiem. A to przesąd, że dziewczyna co przed ślubem zmarła, w nią się zamienia i stąd drzewem tym zdobi się groby panien i kawalerów. A to nie należy wąchać jej delikatnych białych kwiatów, bo według wierzeń straci się powonienie. Ten piękny koral, nie przetworzony też jest trujący.

Występuje w licznych pieśniach ludowych, być może dlatego, że łatwo do niej znaleźć rym. Najsłynniejsza z nich to rosyjska "Kalinka". Wersja ogólnie znana nie jest oryginalną pieśnią ludową, ale jej artystyczną transkrypcją. Dla narodów zauroczonych Rosją to kwintesencja pełnej fantazji rosyjskiej duszy. Tymczasem zastanowić się nad tekstem, a tam znowu smutek: młody mężczyzna, chce żeby położyć go w ogrodzie (myślę, ze w pierwowzorze chodziło o pochowanie), a ty piękności, duszo dziewczęca pokochaj.
Ах, красавица, душа-девица, Полюби же ты меня!
U nas śpiewa się inną pieśń, do słów Teofila Lenartowicza. Ta już zupełnie nie do śmiechu.
Kalina liście zielone miała
I jak dziewczyna w gaju czekała,
A gdy jesienią w skrzynkę zieloną
Pod czarny krzyżyk Jasia złożono,
Biedna kalina znać go kochała,
Bo wszystkie swoje liście rozwiała,
Żywe korale rzuciła w wodę.
Z żalu straciła swoją urodę.
Piosenka (melodię skomponował Ignacy Komorowski) powstała u schyłku Romantyzmu, była bardzo popularna i w niektórych ustnych przekazach zatracił się jej prawdziwy smutny sens.

Jan Lechoń wspomina w dzienniku, że jego matka prowadziła go jako chłopca na Powązki, gdzie jest pomnik kompozytora: wiejski chłopiec z wiankiem i napis "Śpiewakowi Kaliny".
I nieraz śpiewała "Kalinę", a ja płakałem, rozumiejąc, że musi być bardzo nieszczęśliwa, skoro śpiewa tak strasznie smutne piosenki.

poniedziałek, 26 października 2009

Szukając Chila

Od niego się zaczęło to pisanie, od Chila Goldberga. W marcu tego roku zamieściłem w swojej galerii zdjęć w portalu Nasza Klasa zdjęcie wykonane w Warszawie w 1937 roku przez Johna Phillipsa z magazynu  "Life".

Wcześniej pisywaliśmy na forum szkolnym o miejscach naszego dzieciństwa na Muranowie. Tam wszystko zostało zbudowane po wojnie, bo to był teren getta i po całej Dzielnicy Północnej nie została cegła na cegle. Pod zdjęciem napisałem:
To było gdzieś na Muranowie. Z tamtego asortymentu Chila Goldberga pozostały tylko parasole (choć nie jestem pewien, czy to nie sąsiedni sklep). A wiadomo czego najbardziej żal.
To miał być z pozoru cienki, ale w gruncie rzeczy seksistowski żart na temat zapomnianych elementów damskiej garderoby. Zawstydziłem się, gdy Dorota M. napisała:
Wzruszający jest, widoczny na zdjęciu, wytarty stopień progu.
Uświadomiłem sobie, że ten wytarty stopień to jedna z niewielu fizycznych pozostałości świadczących, że tam byli. Zresztą tego progu też już nie ma.

I nagle bardzo ważna stała się dla nas sprawa znalezienia śladów Chila Goldberga. To trwało parę dni. Piotr O. przeszukał  książkę adresową Polski z 1929 r. Dotarł też do warszawskiej książki telefonicznej z 1938 r. w Bibliotece Kongresu Stanów Zjednoczonych. Bez efektu.

Ja poszperałem w bazie getta. Numer 54 miało tylko parę ulic, a wśród nich Nowolipki, gdzie  w maju 1941 r. zalegał z płatnościami za gaz Moszek Goldberg. Może syn Chila?

Wreszcie znaleźliśmy w internecie spis raportów niemieckiej policji SIPO (Sichertheitspolizei) w okupowanej Belgii. W 1941 r. wymieniał on niejakiego Chila Goldberga, jako osobę podejrzaną o fałszowanie dokumentów i współpracującą z Polakami przy przerzucaniu ludzi do Anglii. Czy to nasz producent podwiązek i szelek?
Mało prawdopodobne, ale chciałoby się, żeby tak było.

Na koniec Anna BB napisała:
Trzeba było go szukać. Bo możliwe, że nie ma już nikogo, kto by szukał... Jakby się nazywał Złotogórski, to by dzieciaki i prawnuki drzewo genealogiczne zrobiły. Zadowolona jestem z tego poszukiwania, nawet, gdybyśmy nic nie znaleźli...
Dla mnie wzruszające było, że parę osób, które dotąd nie widziało się na oczy, z poczucia żalu zamarzyło wspólnie o zawróceniu czasu i ocaleniu pewnego ubogiego żydowskiego rzemieślnika.

czwartek, 22 października 2009

Strachy

Znacie tę historię z "Powiększenia"? Ja zanudzam nią bez przerwy: przypadkowo zrobione zdjęcie ujawnia tajemnicę.

W czerwcowy poniedziałek tego roku jechałem osobowym z Lublina do Chełma. Dzień był deszczowy i mglisty, świat wydawał się niemrawy. Trzymałem aparat fotograficzny na kolanach, właściwie bez sensu. Bezstylowy kościół z przylegającym sklepem dyskontowym, obita deskami stacyjna wieża ciśnień, fabryczny komin melancholijnie zatopiony w niskich chmurach, pomalowana na różowo działkowa altanka z przeciętego wagonu osobowego.

Najciekawsze były przedwojenne budynki kolejowe z cynobrowej cegły i te drewniane, projektem pewno z czasów carskich, o miodowych fasadach i z cynamonową stolarką (patrz: zdjęcie Stacyjka).

Na przystankach wsiadali młodzi mężczyźni z wyraźnymi śladami weekendu na twarzach. Niektórzy mieli ciemną obwódkę wokół oczu - to górnicy. Pomyślałem, że twarde słowa wypowiadane śpiewną lubelską mową stają się mniej brzydkie.

Patrzyłem na pofałdowany krajobraz z piętrami lasu w tle, na pola ze skupiskami polnych maków. Niektórych upraw pilnowały strachy na wróble. To już nie tacy, jak w moim dzieciństwie szemrani eleganci w wyświechtanych marynarkach i fantazyjnie przekrzywionych kapeluszach. Teraz w podszytej wiatrem starej koszuli, ale najczęściej w foliowych workach po nawozach. Industrialne dziady.
Biedne wróble.

Wtem w zagadkowo równych kilkunastometrowych odstępach pięć ptaków na wysokiej linii energetycznej. Rzuciłem się do okna, ale zanim otworzyłem, przysłoniły je drzewa. Te ptaki miały dać mi znać, bo po chwili zobaczyłem ich: pośrodku pola gromadkę zmierzającą do czarodziejskiej krainy Oz. Zrobiłem zdjęcie.

Lew pobiegł do przodu i stanął po lewej gotowy do walki. Pierwszy z prawej, o pochylonej sylwetce Don Kichota szedł Blaszany Drwal, dalej Strach na Wróble w groteskowym cylindrze i we fraku pana młodego, a po lewej, w sukience w biało-niebieską kratkę, dreptała Dorotka. Toto zapewne był już w lesie, który oczekiwał na nich skupiony i mroczny.

środa, 21 października 2009

Elegantki



Zagubiły się panie i pomyliły terminy. Pod koniec października wystrojone przyszły na wiosenny bal kwiatów. Patrzą zdziwione od progu, że nikt ich nie wita.

Wprawdzie o tej porze odbywają się kwietne zgromadzenia, ale zaprasza się na nie stateczne i puszyste matrony - chryzantemy oraz wysuszone i filozoficznie usposobione do życia nieśmiertelniki. Ponadto nie ma tańców, lecz powaga i półmrok rozpraszany płomykami zniczy.

- Nic tu po was ponętne warszawianki, elegantki z morskiej pianki. Zapraszamy w lipcu.

-----------------------------
Kosmos podwójnie pierzasty, kosmea, onętek - bot.;  ponętek lub warszawianka - lud.

wtorek, 20 października 2009

Krucjata dziecięca

Gustaw Doré, Krucjata dziecięca
Schyłek lat 50. i pierwsze lata 60. to w Polsce czas poszerzania wolności osobistej i społecznej. Wprawdzie ekipa Gomułki odtrąbiła polityczny odwrót od odwilży, ale raz uwolnionego ducha swobody nie można było zatrzymać.

Przede wszystkim ludzie nie bali się jak w czasach stalinizmu. Zwłaszcza, że coraz mocniejszy stawał się Kościół. Dochodziło do dziwnych wydarzeń.

Na przykład krucjata dziecięca. O ile ta pierwsza, z XIII wieku, okazuje się, nie istniała, o tyle sam brałem udział w tej z jesieni 1960 roku. A wzięło się wszystko z nieprawdopodobnego sukcesu filmu "Krzyżacy". Poza samą bitwą, która w ocenie znawców wyszła słabo, były tam znakomite sceny pojedynków i walki wręcz. Oglądał je z wypiekami na twarzy cały powojenny wyż demograficzny. Nic dziwnego, że zaraz potem chłopcy strugali miecze, wycinali z kartonów po makaronie 2-jajecznym szyszaki, oklejali sreberkiem tekturowe tarcze. Niby dla zabawy, lecz w powietrzu trwało jakieś oczekiwanie.

Pewnego listopadowego wieczoru 1960 roku na nasze podwórko (róg Karmelickiej i Dzielnej) od jego wschodniej strony, to jest od ul. Zamenhofa wszedł tłum kilkudziesięciu postaci z kopiami i mieczami, a niektórzy w zbrojach. Właśnie rąbaliśmy się toporami, gdy z nadchodzącego tłumu oderwało się kilku harcowników. Wycofaliśmy się do klatki schodowej, gdzie jakiś czas odpieraliśmy atakującego kopią, ale ponieważ brakło widzów, walka zamarła. Tymczasem pochód skierował się przejściem obok pralni w stronę ulicy Nowolipki. W poczuciu jakiejś niezwykłej misji dołączyliśmy do tłumu. Szliśmy tak przez muranowskie podwórka dokonując kolejnych podbojów i rosnąc w siłę. W pewnym momencie było nas kilkaset osób.

Długo jeszcze wędrowała dziecięca krucjata bez określonego celu, póki nie zrobiło się bardzo późno i trzeba było wracać do domów.

piątek, 16 października 2009

Perkusista

Bez tej miłości można żyć,
mieć serce suche jak orzeszek,
malutki los naparstkiem pić
To wiersz Szymborskiej o miłości do ziemi ojczystej, ale mógłby być o każdej. Bo żyć bez miłości można. Tylko po co?

Dziś o takiej, co atakuje z wiekiem. Niespodziewanie dopada cię ta późna tkliwość. Dla drzew, kwiatów i zwierząt. To wszystko było zawsze, ale tylko jako sceneria. Teraz chciałoby się spojrzeć na pojedynczy listek, dotknąć ptaka, przytulić do serca psa, wziąć na kolana kota.

Nie wiem skąd, ale Wilejka wiedziała, że to kocie święto. Tamtej nocy usiadła obok mojej głowy i mruczała jak nigdy. Wydawało się, że opowiada o czymś pełnymi zdaniami złożonym, bo było słychać modulację oraz przecinki i kropki.

W półśnie wyobrażałem sobie, co może mi mówić:
Muszę Ci powiedzieć, że jest mi dość dobrze, bo pozwalasz, żebym wchodziła do łóżka i mogę tu spać póki nie wstaniesz, żeby pójść z tą czarną, kudłatą na spacer. Kiedy wracacie, czekam na was pod drzwiami i wreszcie mogę ci powiedzieć, że naprawdę kotu też się coś należy od życia. Gdy wycierasz te jej wielkie łapy (co za mieszczaństwo), przeciskam się pod nimi i wyraźnie ci mówię, że może już byłby czas pomyśleć o kocie. Potem, kiedy rozgryzam te twarde małe serduszka to już może być.
Mruczenie przypominało jakieś odgłosy z dzieciństwa. Wiem, to w lekkim aluminiowym garnku perkotały ziemniaki i delikatnie drgała pokrywka. A może tajemniczy poszum perkusji w teatrze? Oni mieli takie wachlarzowe druciane pędzle, którymi lekko trącali talerze.

Nie wiem, kiedy orkiestra ucichła. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że perkusista osunął się ze stołka. Zwinięty jak embrion spał na poduszce mały, szarobury kotek.

czwartek, 15 października 2009

Nieznane

Zdarzyło się wiele lat temu, w Katowicach, gdzie wtedy studiowałem na Uniwersytecie Śląskim. W akademiku na Ligocie mieszkałem w pokoju ze Stasiem, też polonistą. To był początek przyjaźni, która trwa do dziś. Gadaliśmy godzinami, najchętniej o literaturze. Siadaliśmy naprzeciw siebie, każdy na swoim tapczanie i co jakiś czas któryś się zrywał, otwierał tapczan, żeby z pojemnika na pościel wydobyć książkę z cytatem.

Tego dnia rozmowa była o hipnozie. Ja trochę czytałem o niej i nawet napisałem semestralną pracę z psychologii. Powiedziałem, że chyba umiałbym hipnotyzować.

To było niesamowite, bo dość szybko zapadł w głęboki sen. Słyszałem jego oddech i widziałem, drgające pod powiekami gałki oczne. Byłem pewien, że to nie jest zwykły sen i poczułem się dość podniośle.

W XIX-wiecznych poradnikach, które czytałem, zalecali, żeby pierwsze polecenie dotyczyło uniesienia ręki. Dreszcz przebiegł mi po plecach, gdy jego prawie ramię, nienaturalnie wyprostowane w łokciu, uniosło się powoli w górę.

I wtedy właśnie. I wtedy stało się To.

Poczułem, że podłoga pływa pod stopami, a kulista lampa u sufitu kiwa się jak wahadło. Nigdy nie miałem żadnych omamów i teraz też nie było złudzenie.

Przeleciała mi przez głowę ulubiona bajka z dzieciństwa, ballada Goethego "Uczeń czarnoksiężnika", o lekkomyślnym wywołaniu sił nadprzyrodzonych:
Hola! Hola!
Prąd zbyt rączy!
Pora skończyć.
Nadto hojny z ciebie śmiałek!
Ach, nieszczęście! Ach, niedola!
Słowa zaklęć zapomniałem!
I podobny motyw z Korczaka „Kajtusia czarodzieja”. Pomyślałem:
- Dlaczego ja? Więc jednak ja?

Było zdziwienie, choć niedaleko stała pycha.
Wybrałem słusznie. Następnego dnia w „Trybunie Robotniczej” ukazała się maleńka wzmianka o lokalnym, wywołanym pracami górniczymi, tąpnięciu gruntu w okolicy Ligoty.

Zdarzyła się koincydencja dwóch zjawisk niezwykłych.

Skorzystałem na niej, bo odtąd z Nieznanym jestem za pan brat. Nie padam przed Nim jak inni na kolana i czasem sobie kpię. W końcu mam do tego prawo, bo Ono zakpiło ze mnie.

Nie zdziw się Czytelniku, jeśli któregoś dnia porwie mnie stąd siła astralna. To takie tam, nasze żarty.
----------------------------

Tym razem fotografia nie moja. To już wyższa szkoła jazdy. Wykonał ją syn mojego Przyjaciela, Kuba Kostynowicz, jego zdjęcia można obejrzeć pod adresem: http://plfoto.com/156282/autor.html

środa, 14 października 2009

Pierwszy śnieg

Nasturcje niezwykle zapamiętują słońce. Gaszę w komputerze tę jaskrawość jak mogę, a kwiat uparcie mi odpowiada, że piękny dziś mamy dzień. I śnieg ulega jego pogodzie ducha, bo taje w oczach.

Pierwszy śnieg pokrywa też połać mniej ładną. Takiego dnia jak dziś, ktoś przed wielu laty powiesił na tablicy ogłoszeń Wydziału Polonistyki wiersz. Wisiał tam, bezinteresowny, wśród wiadomości o sesji, odwołanych wykładach i kartek, że jesteśmy w Harendzie:

Śniegu,
Baranku Boży!
Gładzisz grzechy świata
I białymi lokami brzydotę rozmiatasz...
Wkoło igra iskrami pogoda szczęśliwa.
A ty klęczysz-
I śmietnik
Piersiami zakrywasz.
Maria Pawlikowska - Jasnorzewska

wtorek, 13 października 2009

Pająk i róża


Kiedy zobaczyłem pająka na róży, wiedziałem, że się uda (zdjęcia samych kwiatów, zwłaszcza tych pięknych, wypadają banalnie). Pomyślałem: piękna i bestia.

Ona nigdy nie trafi na wystawę, nikt jej nie nazwie Lady Diana czy Maria, ot zwyczajna róża parkowa, wytrzymała i cierpliwa. Znosi niedogodności przyrody (zaprzeszłej zimy nie straciła liści i rosła) i nie oczekuje wielkiej dbałości. Cicha, dzielna i piękna.

On, ponury bohater wielu mitologii, postrach kobiet, czyhające kosmate i brudne obrzydlistwo.

Sprawiedliwość makrofotografii polega na podniesieniu rzeczy małych. Ta fotografia mogłaby służyć jako pomoc przy leczeniu arachnofobii, bo jedna z metod to powolne odwrażliwianie. Wystarczy spojrzeć, że kawaler szykowny jest i schludny.

Bardzo piękni oboje.

Nadałby się tu cytat z Exupéry’ego, tym bardziej, że z grubsza mógłby go wymamrotać każdy mężczyzna, może nawet ten uciekający pająk:
Nie potrafiłem jej zrozumieć. Powinienem sądzić ją według czynów, a nie słów. Czarowała mnie pięknem i zapachem. Nie powinienem nigdy od niej uciec. Powinienem odnaleźć w niej czułość pod pokrywką małych przebiegłostek. Kwiaty mają w sobie tyle sprzeczności. Lecz byłem za młody, aby umieć ją kochać.


Ps. dopisane 15 października 09: Pewna Polonistka, której blog - notatki z Włoch - być może tu niedługo przedstawię, przesłała mi e-maila z miłymi uwagami do blogu i z żartobliwym wierszykiem w obronie pająka:

on w róży się nie durzy...
ten tkacz jest jej lekarzem, 
milczącym obrońcą 
wzgardzony obojętnością 
natury 
snuje swą jedwabną nić, 
by pozbawić
królową mszyc... 
i tak natura ich los splata ... 
od lata do lata 
przez lata 
aż do skończenia świata.

poniedziałek, 12 października 2009

Stacyjka

Wszystko co wiąże się z koleją ma dla chłopięcej męskiej duszy urok nieodparty. Poeta i miłośnik kolei parowych Tomek W. napisał w dzienniku pod datą 11 lipca 1971 r.:
„Wczoraj ojciec przyniósł sieciowy rozkład jazdy 1971 na 1972. Pasjonująca lektura. (...) Po co np. komu pociąg nr 98511 relacji Korsze - Bartoszyce wyjeżdżający o godzinie 1.40 i przyjeżdżający o godzinie 2.09. Cóż to za podróżni jeżdżą o tej porze? Albo: dlaczego pociąg nr 5057 relacji Chełmża - Mełno pokonuje odległość 46 km w ciągu 140 minut. Takich pytań można postawić wiele. Nie wypada ich jednak stawiać, tak jak nie wypada pytać o sens życia, o to dlaczego pani K. nie kocha pana P.”

Inny mój przyjaciel, Marek M. człowiek światowy podróżujący wciąż samolotami, w każdym mieście zwiedza dworzec kolejowy. Nie dokumentuje, nie robi zdjęć, ale spaceruje i chłonie niepowtarzalną atmosferę.

W kolei jest romantyzm drogi, piękno i prostota. Tuwimowskie tak-to-to jest zgodne z przyśpieszonym rytmem kochającego serca.

Jako dziecko przepadałem za podróżowaniem nocą. Cudownie się usypiało w miarowym rytmie stukotu kół. Co jakiś czas przebudzenie piskiem hamulców i pociąg zatrzymywał się na stacji. Huk otwieranych drzwi, odgłosy kroków na korytarzu i rozsuwanych drzwi do przedziałów. W tym czasie lokomotywa spuszcza parę, ktoś chodzi z młotkiem i opukuje koła. Czasem postój jest dłuższy, bo trzeba dolać wody, albo zmienić lokomotywę i kierunek jazdy. Wreszcie kolejarski gwizdek albo okrzyk i długo wyczekiwane szarpniecie. Najpierw powoli, a kiedy już się rozpędzi, uciekające iskry.

Gwizd lokomotywy brzmiał jak zawołanie bojowe: „Pędzimy w tę ciemną noc ! Nie bójcie się! Uuuhuuu!"

W Chełmie bardzo lubiłem nocować u cioci, która mieszkała tuż przy stacji. Tam były wysokie pokoje z chłodnym powietrzem. Usypiałem wkładając ręce pod poduszkę i dotykałem chłodnego prześcieradła. Za oknami słyszałem stukot kół i gwizd lokomotywy.

Potem zawsze marzyłem, żeby zamieszkać przy torach, może nawet na stacji. A teraz przydałaby się na koniec drogi jakaś Stacyjka Zdrój.
Ze stacji droga krótka –
znajoma stara furtka
zaskrzypi cicho: „Jak się masz –
podobną kiedyś znałam twarz”.

A potem sień – ktoś drzwi odmyka –
głosy wzruszone, twój i mój.
A potem cień i wszystko znika,
i już umyka Stacyjka Zdrój…
(J.Przybora)

piątek, 9 października 2009

Łoś




To obraz malowany w Królewcu podczas II wojny. Z powodu wojennej biedy ma bardzo cienką warstwę podkładu i pewnie długo nie przetrwa. Ta jego starość i kruchość powodują, że pozorny bohomaz - „jeleń na rykowisku”, a właściwie łoś na bałtyckiej plaży okazuje się czymś cennym.

Obraz nadaje się jako ilustracja do jesiennej przygody, jaka wydarzyła mi się zeszłej jesieni.

W prześmiesznym filmie "Lemur zwany Rollo" jest scena przemiany cynicznego dyrektora ogrodu zoologicznego (John Cleese) we wrażliwego obrońcę natury. W wyniku jakiegoś nieporozumienia dyrektor styka się bezpośrednio ze zwierzęciem. Wtedy właśnie następuje metamorfoza.

- Nawiązałeś kontakt? - pyta jedna z opiekunek zwierząt
- Tak - przyznaje zakłopotany i mocno wzruszony Cleese.

Wyszliśmy na spacer o wpół do piątej. Gdy znaleźliśmy się na osiedlowej uliczce, Buba zamarła. Coś się działo przed zamkniętą bramą. Poprzez ciemność i mgłę widać było jakieś wysokie sylwetki, jakby dreptało tam paru chudzielców.

Powoli zbliżyliśmy się, Buba (pies obronny, ufa, że obronię ją przed wszystkim) pół kroku za mną. I był wielki łoś, który jednym susem przeskoczył wysokie ogrodzenie.

Długo jeszcze dotykałem pogiętych prętów ogrodzenia, o które zwierzę zahaczyło kopytami. Buba dołem, z lubością wdychała zapach nieznanego.

Nie stało się wiele, ale też byłem wzruszony.

czwartek, 8 października 2009

Godzinki

Słyszałem go z daleka, szedł wzdłuż ugoru. Myślałem, że woła na psa. Nie, nie było psa. Śpiewał. To była jakaś religijna pieśń, może modlitwa poranna.

Gdy podjechałem bliżej, zobaczyłem, że ma chyba z 80 lat. Stanął na polu, wzrokiem wodził po zbrązowiałej nawłoci i ostach, a w dłoni ściskał granatową sukienną czapkę z daszkiem.

Buba nie posłuchała zakazu, podbiegła i zatoczyła wokół niego wielki radosny krąg. W jakiś swój pogański sposób oddawała szacunek duchowości.

Kiedy skończył, ukłonił się. Zagadałem, przywitał się i podał rękę. Rozmawiał rzeczowo i po każdym moim pytaniu zadawał swoje. Ma 84 lata, pochodzi z Knyszyna w województwie podlaskim. Zajmował się kopaniem studni. Mieszka teraz u córki przy ul. Puławskiej. Przychodzi na jedyne pole w okolicy, żeby pośpiewać Godzinki (to religijny obrzęd znany w Polsce od czasów Zygmunta III).
Zawitaj Pani świata, niebieska Królowa,
Witaj, Panno nad panny, gwiazdo porankowa!
Zawitaj, pełna łaski, prześliczna światłości,
Pani, na pomoc świata śpiesz się, zbaw nas z złości!

środa, 7 października 2009

Buba

Hovawart Buba
Będzie występowała w niejednej relacji, bo nie odstępuje mnie na krok. To Buba, 4-letnia hovawarcica. Uosobienie wierności, łagodności, ale też przemyślności. Jest niezwykle sprawna i dlatego podkpiwa sobie ze mnie czasem.

Kiedy pędzę co sił w płucach na rowerze, ona biegnie pół metra przede mną i udaje, że gryzie oponę przedniego koła. Jej chodzi o zabawę, ja walczę o oddech.

Niekiedy, gdy w lesie biegnę swoje 18,75 m, ona biegnie przede mną bokiem i skacze na wysokość twarzy. Jakby chciała powiedzieć: a próbowałeś tak? Nie próbowałem nawet próbować.

Czasem wybiega do przodu i za spodziewanym zakrętem urządza zasadzkę. Waruje tuż przy ziemi i gdy się ukażę, ćwiczy bezlitosny atak na człowieka. To zemsta za dawne czasy, kiedy jeszcze młodą przestraszyłem w ciemnym lesie podświetlając twarz latarką. Okazała wielkie psie męstwo, czmychnąwszy w krzaki.

Ma w sobie nieprzebrane pokłady wdzięku. Choćby na tym zdjęciu. To melancholijne wyczekiwanie w znak zapytania: "Kiedy skończysz pstrykać te różne paskudztwa? Czas już jechać nad staw." Upozowała się tęsknie jak modelka z Wysokich Obcasów, ale która dziś modelka potrafi tak oprzeć głowę na biodrze?

wtorek, 6 października 2009

Gumiak



Termin „ambalaż” w sztuce oznacza okrywanie, zasłanianie, opakowywanie przedmiotów, rzeczy, budynków.

Kiedyś wraz z młodymi artystami zamienialiśmy i przykrywaliśmy rzeczy (pomalowali lokomotywę na biało, a na wieżę piastowską w Cieszynie zarzucili wielką sieć).

Największym polskim ambalażystą był Tadeusz Kantor. On ten zabieg twórczy stosował zarówno w malarstwie, jak i w teatrze, gdzie wprowadzał kategorie przedmiotów „biednych”, „gotowych”, „znalezionych” i „bio-obiektów”.

Piękny jest ambalaż dokonywany przez naturę. To proces erozji i rozpadu, który dzieje się zawsze i wszędzie. Oto na przykład gumowy kalosz, potocznie zwany gumiakiem, niedbale porzucony na nieuczęszczanej drodze, mocno tknięty zębem czasu, wymoczony w kałuży, wypalony słońcem. Teraz odgrywa najdonośniejszą być może rolę w swoim krótkim, gumianym życiu. Rolę doskonałego, bo bezinteresownego dzieła sztuki - przydrożnego ambalażu.

Anna BB napisała:
A pamiętacie ten dowcip: jaki rzeczownik można koniugować?

Ja noszę kalosze
Ty nosisz kalosisz
On nosi kalosi....
Piotra O. natomiast dotknęła refleksja:
W kawałkach, nadgryziony, wysuszony. Z pewnością nie odpowiada już definicji kalosza. Czym zatem jest?
Odpowiedziałem:
To "były kalosz" lub "dawniej kalosz", lub "ekskalosz". Bardziej światowi robotnicy mówią o nim: mój eks.

poniedziałek, 5 października 2009

Coś chodziło

Zapatrzeni we własny, zupełnie nie dostrzegamy innego świata. Jedyne dostępne źródła, to przypadkowa fotografia lub niektóre przekazy poetyckie. No ale kto dziś je czyta? Szkoda, bo dzieje się wiele, kto wie czy nie więcej niż w polityce.

Na przykład nie spodziewałem się, że przy leśnej drodze stoi ukryty tron albo może ołtarzyk. Następnym razem pochylę się i sprawdzę.

Kiedy pokazałem to zdjęcie przyjaciołom, Anna B. napisała, że ten mały światek przypomina jej wiersz Jerzego Harasymowicza:

Podobno jesienią
kiedy duchy
wysypują się jak grzyby
c o ś c h o d z i ł o

Poszedłem sprawdzić
ot trochę łopianów
sympatyczne ćmy
nic więcej

Nazajutrz mówiono
c o ś c h o d z i ł o
w gabardynowym płaszczu

Kiedyś poszedłem tam
z siostrzyczką
zarwaliśmy bukiet paproci
na rumowisku

Nazajutrz mówiono
c o ś c h o d z i ł o
z c z y m ś m n i e j s z y m

czwartek, 1 października 2009

Czapeczka


Wróciłem właśnie ze spaceru, świeżo zaorane rżysko pachniało jak w dzieciństwie. Buba wesoło rozganiała myszkujące między bruzdami ptaszyska.  Dziś rano lekka mgła szła od zalesień. Wczoraj wieczorem widziałem lecący wysoko klucz dzikich gęsi. Co robić, minął wrzesień.

Wgrałem zdjęcia i niespodzianka: da się jeszcze z pozostałości po lecie wydziergać gustowną czapeczkę i ciepły szaliczek. Przydadzą się, bo chyba idą chłody.
 
blogi