Usłyszał skrzypienie roweru lub raczej sapanie psa i zwinął się w kulkę. Minąłem go obojętnie. Skoro w Indiach mogłem przestąpić nad śpiącymi na ulicy (mieli tylko ten ciepły spłachetek asfaltu pod brzuchem), to co znaczy jeż? Poradzi sobie.
Zawróciłem. Ten z lekka egzaltowany przypływ tkliwości i chyba megalomańskie poczucie misji: “O prędzej, prędzej... Trzeba pomóc”. Ale prawda, w każdej chwili z Bażanciej mógł skręcić samochód i rozjechać tę kolczastą kulkę strachu.
Buba wąchała delikatnie. W układaniu Buby stosuję
łysenkizm. Staram się przekonać ją, że świat nie składa się z napastników i ofiar, że nie trzeba gryźć wszystkiego co się rusza i że współdziałanie w świecie przyrody jest pożyteczniejsze niż bezrozumna walka o byt.
I niczym Trofim Łysenko poniosłem klęskę, kiedy tego lata dogoniła zajączka. Wprawdzie przez parę godzin warowała obok w poczuciu winy, ale życia to mu już nie wróciło.
Więc wąchała delikatnie, a jeżyk stawał się coraz doskonalszy w przyjmowaniu najmniejszej powierzchni dla zadanej masy ciała.
Kiedy Miki był malutki, mieliśmy z Krzysztofem i dwoma innymi udziałowcami barakowóz. Stał w Puszczy Noteckiej obok jeziora na łące wydzierżawionej od lasów państwowych. Warunki były dość prymitywne, ale nam, a już wcale dzieciom, to nie przeszkadzało. PRL miał w sobie siermiężną beztroskę, bo spędzaliśmy tam latem po parę tygodni.
Dwa metry od nas był gęsty las i w tym lesie po zmroku ktoś chodził. Nasze uszy dokładnie widziały tę krepą postać w granatowym szeleszczącym ortalionie, przeciskającą się przez gęstwinę. I co chwila cisza - jakby się zbierał, żeby uderzyć niespodzianie.
Baliśmy się tak parę wieczorów, aż w końcu przebrała się miarka, bo tego dnia wypiliśmy więcej i na pierwszy szelest, chwyciliśmy latarkę, kij, siekierę oraz łopatę. Snop światła przeczesywał pnie drzew. Przycupnęliśmy, aż zaszeleścił za krzakiem akacji.
Strach ma duże oczy, ale ten miał wypukłe, czarne paciorki, podłużny pyszczek i zabawne łapki z pazurkami.
Żart za żart: odtąd gość w ortalionie miał za akacją stały wyszynk z okruchami sera i miseczką mleka
Rower postawiłem w poprzek drogi, a drugą jej część zastawiała Buba. Trącałem go delikatnie koniuszkiem buta, ale nie przesuwał się, lecz kulił i kulił.
Zrobiłem zdjęcie w podczerwieni i zadzwoniłem do Żony, żeby przywiozła szuflę do śniegu. To było jak w tej piosence, bo tam żona też nie rozumie. Stefania wprawdzie nie użyła tego słowa, ale treść wypowiedzi była podobna: że nie jest pogotowiem, że nie jest dramatycznie i żebym sobie sam radził.
Przystanęliśmy z Bubą zasępieni. Miała rację, bo wkrótce wydłużył się, ujawnił pyszczek i powoli podreptał wzdłuż, a potem w poprzek drogi. U wylotu Jagielskiej zaświeciły światła, a ja już chciałem zdjąć koszulę, żeby machać nią jak ten dróżnik na torach. Całe szczęście auto skręciło w Turkawki lub Karmazynową (w nagromadzeniu te nazwy wydają się dość idiotyczne).
Po chwili nie było go widać, ale szeleścił jeszcze ortalionem. “Jeżyk”, a może “Jerzyk? - tak mówiła do mnie każda, kiedy jeszcze kochała. Może dlatego tak się nim przejąłem?
Wracaliśmy zadowoleni, choć przecież nie zrobiliśmy nic. Znacznie więcej nie zrobiła Buba, bo przecież mogła zjeść, a nie zjadła. W świetle latarni widziałem jak łypie na mnie i dumnie puszcza parę z pyska. No tak, lato minęło. Szkoda tego lata.
Mocno staroświecka interpretacja tej piosenki rozczula mnie trochę, bo w westchnieniach Andrzeja Boguckiego słyszę swojego Ojca. Dzisiaj się już tak nie wzdycha. Może dlatego, że czasy są lżejsze.
Moja żona mnie dzisiaj skrzyczała, powiedziała, żem mazgaj, że głupi.
Że ze wstydu się za mnie rumieni, kiedyż wreszcie zmądrzeję już raz.
A na śmiesznym tle sprawa powstała: poprosiłem, poziomek niech kupi.
- Zdziecinniałeś - powiada - w jesieni?
- To już jesień? Jak leci ten czas!
I westchnąłem: no patrz, już po lecie, po wakacjach, po słońcu, mój Boże!
Już się zacznie szaruga na świecie, no, jasnych spodni już chyba nie włożę.
Pewnie deszcze się zaczną i słota, na to ona, przepraszam, idiota!
Uśmiechnąłem się, mów sobie zdrowo, ty wiesz swoje, a ja swoje wiem.
Bo mnie jest szkoda lata i letnich złotych wspomnień,
Niech mówią: głupi, o mnie, a mnie jest żal.
Za oknem szaro, smutno, a jeszcze przed miesiącem
Pogoda, zieleń, słońce, naprawdę żal.
To tak jak gdyby ktoś najdroższy nagle odszedł
I zabrał radość, uśmiech, a zostawił łzy.
Bo mnie jest szkoda lata i ludzi żal, i nieba,
Po którym płyną smutne jesienne mgły.
Człowiek pensję ma bardziej niż marną: tysiąc złotych miesięcznie - niewiele.
Ale w lecie, tych tysiąc, to suma! Można za nią jak król jakiś żyć.
Słońce grzeje, opala za darmo, Wisłę gratis masz w każdą niedzielę,
Ptaki dają bezpłatne koncerty, nawet nie chce się jeść ani pić.
Jesień, owszem, jest piękna, bogata, bardzo urozmaicona i pełna kolorów.
Ale gdzie, gdzie jesieni do lata, do lipcowych, sierpniowych wieczorów!
Już niedługo i zima przyleci, pełna śniegu, zawiei, zamieci.
A mnie w głowie poziomki i głupstwa, jakiś koncert i Wisła, i las.
A mnie jest szkoda lata i letnich złotych wspomnień,
Niech mówią: głupi, o mnie, a mnie jest żal.
Za oknem szaro, smutno, a jeszcze przed miesiącem
Pogoda, zieleń, słońce, naprawdę żal.
To tak jak gdyby ktoś najdroższy nagle odszedł
I zabrał radość, uśmiech, a zostawił łzy.
Bo mnie jest szkoda lata i ludzi żal, i nieba,
Po którym płyną smutne jesienne mgły.