wtorek, 27 grudnia 2011

W chmurach

Chmury dziś nisko zawisły nad górami. I szliśmy na Igliczną w chmurach. Mroczna to sprawa. Ten pejzaż (powiększ) przypomina mi ów makabryczny klimat z tych okolic, jaki w liście do przyjaciela z genialnym poczuciem humoru opisał 176 lat temu podczas epidemii cholery Zygmunt Krasiński (w Piwnicy pod Baranami czytał list Krzysztof Litwin).
Okolica zamienia się na pandemonium. Wszyscy coś trupiego mają do opowiadania. Pocztylion w rowie spotkał umierającą babę i dalej pod krzyżem dziecko umarłe z cholery. Rymarz, wracając z pola w nocy, obalony został na ziemię i nożem ktoś mu czole wyrżnął koronę cierniową. Burmistrz na to powiada, jak przed laty gdzieś w borze spotkał Cyganów i wielkie męstwo pokazał dobywszy szabli i uciekłszy co żywo przed nimi. Temu stanął zegarek, choć nie pękła żadna sprężyna; piekarzowi nie udały się bułki, u doktorowej drób zdycha, a mąż, choć przyrządza pigułki, nie może pomóc. Taki jest obraz dni smętnych, które spadły teraz na miasto szląskie imienia Freiwaldau…
Za tydzień znów Ci doniosę, co się z nami dzieje. Gdyby mnie jednak cholera wymazała z rzędu żyjących, pamiętaj, Adamie, żeś miał przyjaciela.
Ale nie było tak źle, bo czasem obłok zahaczył o wysoką jodłę i robiło się jaśniej. Poświata schodziła ku nam z wysokości. Do Marii Śnieżnej szliśmy.

sobota, 24 grudnia 2011

Husky

tempera, autor: W.F.
Tani efekt, ale go lubię. W Google Earth wpisuję, a wtedy kula ziemska się przekręca i ja się zniżam torem balistycznym. Poznaję kochany kontur z języczkiem, wątłą serpentynę Wisły i wielkie skupisko w jej środkowym biegu. Zielony kształt poniżej.

Tamtego 24 grudnia 2005 roku tak właśnie zawisło nad Lasem Kabackim miłościwe oko Opatrzności. A patrzyło lekko z ukosa, tak jak malował myśliwych na śniegu Pieter Bruegel: wracają z psami, poniżej we wsi wre praca i na zamarzniętych stawach ślizgają się dzieci. Każdy robi swoje w spokojnym oczekiwaniu Dobrej Nowiny.

Złapałem gumę, ale nie przeszkadzało mi to, bo mogłem oddać się nastrojowi. Szedłem prowadząc rower, młodziutka Buba hasała wokół i mijaliśmy uśmiechniętych ludzi, którzy spacerowali, biegali, jechali na rowerze.

Wskoczyła w ośnieżony zagajnik i po chwili wybiegła z młodą husky. Ganiały się radośnie, co jakiś czas zaczepiając się łapami. Mała zgubiła się, ale nie była zbyt przygnębiona. To północna rasa, od tysięcy lat służąca ludziom. Podobno każdy człowiek spotkany przez samotnego husky jest uznany za jego pana.

Poszedłem w stronę Ursynowa, zawróciłem. Rozglądałem się, pytałem. Nikt nie widział szukających psa.

Nadbiegł z naprzeciwka. Niemłody, o szczupłej sylwetce, siwawy, w okularach. Przystanął, wysłuchał. Nie widział, ale się rozejrzy. Lekkim krokiem pobiegł dalej.

Las potrafi utrzymać chłód i dlatego jest najbielszy w środku. Bliżej granicy dróżki i drogi ciemnieją, a między drzewami widać zeschłe liście. Psy ganiały, a ja zbliżałem się do południowego skraju. Potem jeszcze dwa kilometry uliczkami.
- Zrobię to, choćbym miał wieczerzać z psami w ogrodzie. Powiedz mi tylko jak? Będę prowadził rower jedną ręką. Zdejmę pasek od spodni i będę trzymał psy w drugiej. Kto jednak? kto będzie trzymał moje spodnie?
Już wychodziłem z lasu, gdy pojawił się z tyłu.
- Znalazłem, niech pan poczeka.
Zawrócił i po chwili pokazał się z dwojgiem ludzi.
Mała, nie merdnąwszy nawet ogonem poszła do swoich państwa. Ci dziękowali mi zatroskani.
- To dzięki temu panu. Gdyby nie on …
Obejrzałem się, ale już odbiegł.

-------------------------------------------------------
Czytelnikom i Czytelniczkom oraz Tym, którzy trafili tu przypadkowo, życzę Szczęśliwych Świąt.

niedziela, 18 grudnia 2011

Gawron

Póki działała Łubna, w późno jesienne i zimowe poranki widziałem ich setki, jak głośno złorzecząc na swój los, ciągnęły z Warszawy na południowy wschód. Tam, na wysypisku śmieci dochodziło  do ostatecznego wyzbycia się skrzydlatego honoru.

Nie ufają mi. Póki idę swoją drogą, patrzą spode łba, ale wystarczy, że przystanę, zacznę wyciągać aparat lub  postąpię w ich stronę parę kroków, zrywają się i niespiesznie odlatują.

Myślę, że to nie tylko nieufność, ale i odwzajemnienie pogardy z jaką traktują je ludzie. Z rezygnacją, ale i z dumą ogrywają przypisaną im rolę pariasów.
- Przeciez nie idziesz do mnie z okruchami.
Jeden raz tylko widziałem karmiącego je. To był niepełnosprawny i bezdomny, kątem przemieszkujący w pustych pomieszczeniach stowarzyszenia.

Idą Święta. Skadrowałem zdjęcie tak, żeby na ocieplonej słońcem wiązce słomy zostawić  trochę miejsca.

środa, 14 grudnia 2011

Parowiec "Husserl"


Zaciągnąłem się na ten parowiec. Wyrychtował mi go Fruczek, który ma talent przywracania przedmiotom starym dawnej urody.  W ładowni, gdzie kiedyś przechowywano gorącą duszę, Włodek odkrył na wewnętrznej stronie kadłuba liczbę. Przerdzewiałą i niewyraźną.
- To data. - powiada. Odbiłem ją w plastelinie.- rok 1842.
- Trzeba wracać - pomyślałem. - Późno już.
Kupiłem butelkę taniego wina musującego i rozbiłem o żeliwny, dumny kadłub.
- Chrzczę cię S/S "Husserl".
Te literki na początku określają typ napędu (steam ship - parowiec). Husserl? Właściwie to dlatego wracam. Odkryłem, że blog polecany jest w pewnym portalu fenomenologicznym Byłbym-że przykładem świadomości intencjonalnej? Tak, czy owak trzeba wracać, skoro przyśniłem się filozofom...
Na kraniec siedmiu mórz,
na kraniec siedmiu zórz
przypłynął raz kapitan,
z księżycem się przywitał
i zapadł w sen,
i śnił...
Od ostatniego wpisu w rodzinie przybyli Teresa (zdrobniale Zizzi) i Jaś. I chociaż maleńcy oboje, ona piękna jest jak Afrodyta, a on męski i przemyślny jak Odys.
Mija młodość jak woda,
czoło chmurzy się częściej,
a tu nagle pogoda,
taka dobra pogoda na szczęście.
A na wyspie stoczyłem w obronie życia kochanej Buby krwawy bój z buldogiem amerykańskim.
- Pokonałeś kolejnego smoka i ocaliłeś Księżniczkę von Hovawart! - napisał ktoś miło.
No to wróciłem.

"Pogoda na szczęście". Słowa: Agnieszka Osiecka, muzyka: Seweryn Krajewski, śpiewa Maryla Rodowicz i Seweryn Krajewski (1975)

czwartek, 13 października 2011

Magical pain extractor

ulotka produktu: Dalley's magical pain extractor
Mayer, Merkel, & Ottmann lith, N.Y. [1875-1900]
Magia, słodka magia.  Zacząłem dokładnie dwa lata temu od opisu pająka na róży (wcześniejsze wpisy były antydatowane) i dokładnie dziś dotkliwie dotarły do mnie słowa Saint- Exupéry’ego, które wtedy cytowałem.
Nie potrafiłem jej zrozumieć. Powinienem sądzić ją według czynów, a nie słów. Czarowała mnie pięknem i zapachem. Nie powinienem nigdy od niej uciec. Powinienem odnaleźć w niej czułość pod pokrywką małych przebiegłostek. Kwiaty mają w sobie tyle sprzeczności. Lecz byłem za młody, aby umieć ją kochać.
Magia, gorzka magia i duży żal, że tylko jedno jest życie.

Ten blog w dużym stopniu je zmienił. Zasmakowałem (za bardzo) w tej literackiej czułości. Codziennie słyszę Jego ciepły oddech: Ktoś wrażliwy, na pewno piękny, może z niecierpliwością otwiera stronę ciekaw tego, co przeżywam. Niezwykły afrodyzjak literacki.

Ale dosyć. To jest za proste i pachnie narcyzmem. Zresztą zarzucono mi pretensjonalność. Będę więc próbował trudniej.
Dziękuję, do zobaczenia, do poczytania ...

Jeszcze raz fragment "Oczekiwania" Julian Tuwima. Staroświeckiego, ale dla cudownych dwóch  wersów.
Czekam. W przypływie i odpływie
Kołysze się daleki poszum,
I dzień po dniu, jak dziw po dziwie,
Wybucha płaczem lub rozkoszą.
Wybucha kwieciem jak gałęzie,
Odfruwa ptactwem gołębianem.
Ach, moje wiersze niespodziane!
Ach, moje życie, co to będzie?
---------------------------------------------------------- 
Słowobraz dostępny będzie przez jakiś czas, a zniknie, kiedy zdecyduję się go opublikować w innej formie lub rozpocznę w sieci coś nowego. Gdyby ktoś chciał nie stracić śladu, to proszę o wysłanie swojego adresu. Zapraszam też do korespondencji: slowobraz@gmail.com

Nie wykluczam, że dodam jeszcze jakieś filmiki (uruchomiłem dla nich specjalną stronę, patrz: pod nagłówkiem).

wtorek, 11 października 2011

Mały zbawiciel

Tour of Mr. Charles B. Hanford, publ. Cincinnati ; New York : U.S. Lithograph Co., c1902. 
Wspominałem już o swoim drugim wcieleniu i komentarzach na forum gazeta.pl. W ciągu ośmiu lat uzbierało się ich kilka tysięcy (pod nickiem jerjar). Niektóre błahe, inne dosyć trafne i dowcipne.

Przykładałem się do tej roboty solidnie i traktowałem ją z jednej strony jako upust dla temperamentu, a z drugiej jako maleńki wkład w walkę z narodowym obskurantyzmem politycznym i obyczajowym (także z antysemityzmem). 

Dziś uświadomiłem sobie, że od minionej niedzieli nie ma już chyba o co walczyć, że niezależnie od tego, kto wygra kolejne wybory, Polska już ciemną doliną nie pójdzie. Mogę więc zawiesić wysłużoną dwururkę nad łóżkiem i zająć się czymś innym.

Ten komentarz umieściłem dzisiaj pod notatką zatytułowaną "Kaczyński: Witają mnie okrzykami >Jarosław, Polskę zbaw<. Nie odchodzę". Wpis łagodny dosyć, ale łagodnieć powinniśmy.

Niech mi go wybaczy Mistrz Konstanty i Kowarski, który uważa, że polityka to zajęcie dla nie literackich parweniuszy.


TEATRZYK „ZIELONA GĘŚ” 
ma zaszczyt przedstawić 
dramat polityczny 
pt. 
„MAŁY ZBAWICIEL”
W y s t ę p u j ą: 
JAROSŁAW
NARÓD
TŁUM Z KRAKOWSKIEGO
6. PRZEGRANA

JAROSŁAW
(stojąc w rozkroku pomiędzy 4. a 5. Przegraną): 
No bo kiedy przegram po raz 6, to już naprawdę odejdę.
NARÓD:
(oddycha z ulgą)
6. PRZEGRANA: 
(wchodzi niespodziewanie):
Jestem. No to jak będzie?
TŁUM Z KRAKOWSKIEGO: 
(zza sceny, w rytm mazurka):
Ja-ro-sław!
Pol-skę zbaw!
Ja-ro-sław!
Pol-skę zbaw!

JAROSŁAW 
(przytupując)
No widzicie. Nie ma sensu tego marnować. Zostaję.
NARÓD:
(wzrusza ramionami)
 Kurtyna 
opada z zażenowaniem

poniedziałek, 10 października 2011

Trzy wieże

Byłem w zeszłym tygodniu na Śląsku, ale do Cieszyna nie dojechałem. Zawiedli ci, którzy mieli tam być ze mną, a ja jakoś nie potrafię cieszyć się samotnie.

W zastępstwie daję to zdjęcie. Dostałem je parę lat temu od Michała Sytnika, a jego autorem jest p. Marian Dembiniok, dyrektor Muzeum Śląska Cieszyńskiego.

Trzy wieże cieszyńskich kościołów we mgle. Ich kolejność jest zgodna z czasem powstania i z każdą wiąże mnie niezwykłe wspomnienie.

Najbliższa to kościół św. Jerzego, który powstał w XIV/XV w. Mam bardzo osobiste powody, żeby szanować go jak żadnego innego świętego, choć powiadają, że nie istniał i dlatego w małostkowy sposób pozbawiono go świętości. Nikt się tym jednak specjalnie nie przejął i św. Jerzy nadal uznawany jest za patrona żołnierzy i wędrowców, ale też artystów. Bardzo pasowałyby do niego słowa Baczyńskiego: żołnierz, poeta, czasu kurz...

Przed pięcioma laty pojechaliśmy z grupą przyjaciół po Świętach Bożego Narodzenia spędzić parę dni w Cieszynie. Mieszkaliśmy w małym hoteliku na Górze Zamkowej. Z mansardowych okien do wieży kościółka jest w linii prostej nie więcej niż dwieście metrów. Każdego dnia, niedługo po szóstej rano, słyszałem kolędy śpiewane podczas porannego nabożeństwa. Unosiły mnie we śnie, a budziła ta o mocy, co truchleje. 

Kolejna to wieża kościoła Wniebowzięcia przy klasztorze Bonifratrów. Budowę ukończono w 1706 r. Przed kościołem stoi drewniany krzyż, który jest znacznie starszy. Przed czterdziestu laty pod tym krzyżem zatrzymał się koń, którego dosiadałem prowadząc juwenaliowy pochód. Stanął zwrócony do krzyża i uderzał kopytem w bruk. Trwało to dłuższą chwilę i wszyscy czekali. Miałem wtedy 20 lat i powinienem z tego niezwykłego zdarzenia wyciągnąć jakieś wnioski. Nie wyciągnąłem.

Trzecia wieża, góruje nad Cieszynem i widać ją niemal z każdego miejsca. To kościół Jezusowy, największa świątynia Kościoła ewangelicko-augsburskiego w Polsce. Powstała w roku 1722, a wieżę dobudowano pięćdziesiąt lat później.

Doznałem w tym kościele prawdziwej iluminacji. Sztuką. To było jesienią 1968 r. Szliśmy tam w parę osób we mgle, ktoś przyniósł klucz i otworzył olbrzymie wrota. Na górze przy organach siadł jazzman Henryk Słaboszowski, a obok niego stała Elżbieta Wojnowska. Nazywaliśmy ja Kruszyną, bo była malutka. Głos jednak miała jak wielki spiżowy dzwon.

Brała wysokie tony i pobudziły się nietoperze. Zagubione latały między nami w półmroku. To były czary. Miasto jest pełne czarów, wystarczy spojrzeć.
------------------------------
To nie była ta piosenka, ale jest Wojnowska i ballada Nohawicy, więc tamte strony i klimaty.

czwartek, 29 września 2011

Lepiej w tęsknocie

Edward Penfield, okładka Harper's September [1896]
Gdybyż to jeszcze była jakaś opowieść, co ją można snuć i przygody przeżywać.  A tu żywot  człowieka poczciwego: spacer, ranny ptak, biegnący pies. Z rzadka tylko dawny dreszcz miłości, a jeśli aktualnej, to nieszczęśliwej: okrutne porzucenie, dziwne czyjeś listy.

Takiego korespondenta życie to nie moda na sukces. Niczym już nie zaskoczy i nie uwiedzie. Lepiej rozstać się z nim w tęsknocie niż w rutynie i w przesycie.

Od jesieni, jedynej pory, na którą się nie czeka, przez zimę z drobiem w tarninie, zaskakującą wiosnę i miłosne lato: dwa razy obróciła się scena. I uzbierało się. Początkowo chciałem wszystko skasować, ale Miki powiedział, że byłoby to nieuczciwe.  Zostawię, lecz bez nowych komentarzy.

Jeszcze parę dni, ale z próżności. Brakuje mi paru wpisów do liczby 250 i tak naprawdę dwa lata mijają dopiero 13 października, bo rozpoczynajac blog antydatowalem dziewięć postów, żeby nie było ubogo. Niech będzie okrągło, więc napiszę ich parę jeszcze, tym bardziej, że za tydzień podróż sentymentalna do Cieszyna. Zdam sprawę.

Od dawna chciałem dać ten monolog z "Dnia świra". Bo on jakby o korespondencie: tęsknota do morza, wściekłość, co się z tkliwości bierze i marzenie o Niej, kobiecie idealnej, która wybacza i wszystko rozumie (nie bez znaczenia, że to szczupła blondynka jest). Ponadto krwiste przekleństwa. To lubię...

poniedziałek, 26 września 2011

Zapowiedź

Dokładnie pół roku temu we wpisie Malaika przemycałem między słowami i w obrazkach filmu zapowiedź tej Nowiny. Dziś nie mogę nie pokazać tego zdjęcia, które zrobił Miki.

To leśniczyna Natalia, czyli jego żona, leśniczego Mikołaja  (za leśniczych ma ich Buba, bo mieszkają po drugiej stronie Lasu Kabackiego). Za parę tygodni przybędą myśliwek z leśniczanką.

Cyt, nie piszcie tymczasem, proszę. Posłuchajmy jeszcze raz Miriam Makeby i Harry'ego Belafonte.

czwartek, 22 września 2011

Jeż na Indyczej

Usłyszał skrzypienie roweru lub raczej sapanie psa i zwinął się w kulkę. Minąłem go obojętnie. Skoro w Indiach mogłem przestąpić nad śpiącymi na ulicy (mieli tylko ten ciepły spłachetek asfaltu pod brzuchem), to co znaczy jeż? Poradzi sobie.

Zawróciłem. Ten z lekka egzaltowany przypływ tkliwości i chyba megalomańskie poczucie misji: “O prędzej, prędzej... Trzeba pomóc”. Ale prawda, w każdej chwili z Bażanciej mógł skręcić samochód i rozjechać tę kolczastą kulkę strachu.

Buba wąchała delikatnie. W układaniu Buby stosuję łysenkizm. Staram się przekonać ją, że świat nie składa się z napastników i ofiar, że nie trzeba gryźć wszystkiego co się rusza i że współdziałanie w świecie przyrody jest pożyteczniejsze niż bezrozumna walka o byt.

I niczym Trofim Łysenko poniosłem klęskę, kiedy tego lata dogoniła zajączka. Wprawdzie przez parę godzin warowała obok w poczuciu winy, ale życia to mu już nie wróciło.

Więc wąchała delikatnie, a jeżyk stawał się coraz doskonalszy w przyjmowaniu najmniejszej powierzchni dla zadanej masy ciała.

Kiedy Miki był malutki, mieliśmy z Krzysztofem i dwoma innymi udziałowcami barakowóz. Stał w Puszczy Noteckiej obok jeziora na łące wydzierżawionej od lasów państwowych. Warunki były dość prymitywne, ale nam, a już wcale dzieciom, to nie przeszkadzało. PRL miał w sobie siermiężną beztroskę, bo spędzaliśmy tam latem po parę tygodni.

Dwa metry od nas był gęsty las i w tym lesie po zmroku ktoś chodził. Nasze uszy dokładnie widziały tę krepą postać w granatowym szeleszczącym ortalionie, przeciskającą się przez gęstwinę. I co chwila cisza - jakby się zbierał, żeby uderzyć niespodzianie.

Baliśmy się tak parę wieczorów, aż w końcu przebrała się miarka, bo tego dnia wypiliśmy więcej i na pierwszy szelest, chwyciliśmy latarkę, kij, siekierę oraz łopatę. Snop światła przeczesywał pnie drzew. Przycupnęliśmy, aż zaszeleścił za krzakiem akacji.

Strach ma duże oczy, ale ten miał wypukłe, czarne paciorki, podłużny pyszczek i zabawne łapki z pazurkami.

Żart za żart: odtąd gość w ortalionie miał za akacją stały wyszynk z okruchami sera i miseczką mleka

Rower postawiłem w poprzek drogi, a drugą jej część zastawiała Buba. Trącałem go delikatnie koniuszkiem buta, ale nie przesuwał się, lecz kulił i kulił.

Zrobiłem zdjęcie w podczerwieni i zadzwoniłem do Żony, żeby przywiozła szuflę do śniegu. To było jak w tej piosence, bo tam żona też nie rozumie. Stefania wprawdzie nie użyła tego słowa, ale treść wypowiedzi była podobna: że nie jest pogotowiem, że nie jest dramatycznie i żebym sobie sam radził.

Przystanęliśmy z Bubą zasępieni. Miała rację, bo wkrótce wydłużył się, ujawnił pyszczek i powoli podreptał wzdłuż, a potem w poprzek drogi. U wylotu Jagielskiej zaświeciły światła, a ja już chciałem zdjąć koszulę, żeby machać nią jak ten dróżnik na torach. Całe szczęście auto skręciło w Turkawki lub Karmazynową (w nagromadzeniu te nazwy wydają się dość idiotyczne).

Po chwili nie było go widać, ale szeleścił jeszcze ortalionem. “Jeżyk”, a może “Jerzyk? - tak mówiła do mnie każda, kiedy jeszcze kochała. Może dlatego tak się nim przejąłem?

Wracaliśmy zadowoleni, choć przecież nie zrobiliśmy nic. Znacznie więcej nie zrobiła Buba, bo przecież mogła zjeść, a nie zjadła. W świetle latarni widziałem jak łypie na mnie i dumnie puszcza parę z pyska. No tak, lato minęło. Szkoda tego lata.

Mocno staroświecka interpretacja tej piosenki rozczula mnie trochę, bo w westchnieniach Andrzeja Boguckiego słyszę swojego Ojca. Dzisiaj się już tak nie wzdycha. Może dlatego, że czasy są lżejsze.

Moja żona mnie dzisiaj skrzyczała, powiedziała, żem mazgaj, że głupi.
Że ze wstydu się za mnie rumieni, kiedyż wreszcie zmądrzeję już raz.
A na śmiesznym tle sprawa powstała: poprosiłem, poziomek niech kupi.
- Zdziecinniałeś - powiada - w jesieni?
- To już jesień? Jak leci ten czas! 
I westchnąłem: no patrz, już po lecie, po wakacjach, po słońcu, mój Boże!
Już się zacznie szaruga na świecie, no, jasnych spodni już chyba nie włożę.
Pewnie deszcze się zaczną i słota, na to ona, przepraszam, idiota!
Uśmiechnąłem się, mów sobie zdrowo, ty wiesz swoje, a ja swoje wiem. 
Bo mnie jest szkoda lata i letnich złotych wspomnień,
Niech mówią: głupi, o mnie, a mnie jest żal.
Za oknem szaro, smutno, a jeszcze przed miesiącem
Pogoda, zieleń, słońce, naprawdę żal. 
To tak jak gdyby ktoś najdroższy nagle odszedł
I zabrał radość, uśmiech, a zostawił łzy.
Bo mnie jest szkoda lata i ludzi żal, i nieba,
Po którym płyną smutne jesienne mgły. 
Człowiek pensję ma bardziej niż marną: tysiąc złotych miesięcznie - niewiele.
Ale w lecie, tych tysiąc, to suma! Można za nią jak król jakiś żyć.
Słońce grzeje, opala za darmo, Wisłę gratis masz w każdą niedzielę,
Ptaki dają bezpłatne koncerty, nawet nie chce się jeść ani pić. 
Jesień, owszem, jest piękna, bogata, bardzo urozmaicona i pełna kolorów.
Ale gdzie, gdzie jesieni do lata, do lipcowych, sierpniowych wieczorów!
Już niedługo i zima przyleci, pełna śniegu, zawiei, zamieci.
A mnie w głowie poziomki i głupstwa, jakiś koncert i Wisła, i las. 
A mnie jest szkoda lata i letnich złotych wspomnień,
Niech mówią: głupi, o mnie, a mnie jest żal.
Za oknem szaro, smutno, a jeszcze przed miesiącem
Pogoda, zieleń, słońce, naprawdę żal.
To tak jak gdyby ktoś najdroższy nagle odszedł
I zabrał radość, uśmiech, a zostawił łzy.
Bo mnie jest szkoda lata i ludzi żal, i nieba,
Po którym płyną smutne jesienne mgły.

poniedziałek, 19 września 2011

Edek

autor nieznany, U stóp góry Karmel, Hajfa (ok. 1890-1900)
Kilkanaście lat po pierwszym rozbiorze Austriacy wprowadzili w Galicji Ordnung:  Żydzi muszą mieć nazwiska pochodzenia niemieckiego. Przodek Edka na pewno był ubogi, bo nie stać go było na drogie nazwisko mające w rdzeniu metal lub kamień. Nazwiska pochodzące od zwierząt nadawano za darmo, ale i tak nie było źle, bo przecież lew to lew.

Z powodu tego dziwnego zestawienia niemieckich członów nazwiska nie mogłem go znaleźć całe lata, bo po przyjeździe do Izraela zmienił je tak, że tylko fonetycznie przypominało pierwotne.

Z naszej klasy ostatnia widziała go Magda. Spotkali się w tramwaju. To była tamta jesień 1968.
A tego roku jesień też jest siwa,
Ludzi ucisza, w drzewach kształt odkrywa.
I tego roku obłoki wydłuża,
Że idą niebem jak ziąbu przedmurza.
I tego roku w polach praca tłumna,
Gadają młyny, pachną chlebem gumna.
Jakby zaiste nie przeszła nad nami,
Chorągiew bólu z ciemnymi skrzydłami,
Jakby nam czoła nie obrosły chrusty
I jakby „spokój” nie był dźwięk już pusty.
z S.Grochowiak, *** ( A tego roku…)
Mówił jej, że nie może sobie znaleźć miejsca, że na uczelni traktują go jak powietrze. Wyjechał chyba w grudniu.

Kiedy znaleźli się w Szwecji nie mógł zgodzić się z rodzicami. Oni chcieli do Kanady, a on powiedział, że już go nie będą wyrzucali i chce mieć ojczyznę na stałe. Rozstali się i przez parę lat był sam, zanim i oni nie zjechali do Izraela. Na początku dojeżdżał z kibucu. Nie było lekko, bo nie znał hebrajskiego.

Chodziłem z nim do jednej klasy, począwszy od V podstawowej do XI w liceum (kto pamięta tę numerację?). Edek zawsze był najlepszy, z wyjątkiem może WF-u. Pierwszy e-mail do niego zakończyłem tak:
Kurcze, pytam czy pamiętasz Michała, a nie zapytałem, czy wiesz kto do Ciebie pisze. To ten facet, którego namawiałeś na lekcjach WF, żeby udawał małpę. Ochoczo wskakiwałem wtedy na drabinki i przerzucałem się jak gibon. Co drugą.
Jeśli nadal nie pamiętasz, to trudno, drobiazg, nie było sprawy, możesz spalić ten list. A może to ja pomyliłem Ciebie z kim innym.
Chce Cię serdecznie pozdrowić. Powiedzieć, ze Twoja osoba, Twój intelekt, a przede wszystkim poczucie humoru (czasem bezlitosne) miały dobry wpływ na mnie. 
Zrozumiałem to po latach. W liceum był dla mnie w jakiś sposób transferem ówczesnej i do dziś mi bliskiej warszawskiej kultury studenckiej, biorącej swe źródła z października ‘56, kręgów STS-u i Stodoły. Jego siostrą cioteczną była piosenkarka jazzowa Fryderyka Elkana. Dzięki niej znał wiele ciekawostek i dowcipów z tamtego świata.
A może zamknąłeś rozdział pt. Polska na zawsze? My w każdym razie nie zapomnieliśmy o Tobie (...) Cenimy Cię tak bardzo, że Jarek puścił plotkę, ze byłeś posłem do Knessetu. Wyszperałem że jednak nie. Przepraszam.
Odpisał, że zawsze zazdrościł, gdy inni jeździli na szkolne zjazdy, ale teraz jest w porządku, bo i on ma swoja klasę. Przyjechał od razu.

Była połowa sierpnia, szliśmy ulicą Mokotowską wśród kawiarenek i klubów. Specjalnie tędy prowadziłem, żeby pokazać europejski szyk i luz Warszawy. Zaczęło lekko kropić. Taki letni deszcz, nie wiadomo skąd.
- O, deszcz - zdziwił się.
- Jaki tam deszcz, parę kropel.
- U nas i tego nie ma.
Kiedy wspomniałem o Piotrze Wierzbickim (polonista ze szkoły podstawowej, pisałem tu o nim kilkakrotnie), ożywił się i powiedział, że zawdzięcza mu wszystko, bo rodzice repatriowani po wojnie z Borysławia nie mogli go nauczyć języka i literatury. Na początku w domu nie było ani jednej książki.

Jaką niesamowitą drogę musiał przebyć i nikt z nas nie domyślił się, że zaczynał prawie od zera.

Po studiach zmobilizowano go (w Izraelu wszystkich obowiązuje 3-letnia służba wojskowa). Potem wybuchła wojna. W sumie był w wojsku 6 lat. Opowiadał o tym, a ja pomyślałem, że najczulej i beztrosko spijałem nektar młodości, podczas gdy Edek bronił swojej ojczyzny.

Po spotkaniu klasowym został w Polsce jeszcze parę dni. Chciałem mu pokazać Bieszczady, ale w drodze na południe zmieniłem zamiar i skręciłem do Cieszyna. To miasto zawsze wyzwala we mnie radość.

Rzeczywiście, było wspaniale. Wieczorami siadywaliśmy po zamkiem i patrząc we wznosząca się perspektywę ulicy Głębokiej, popijając Cuba Libre, snuliśmy opowieści o dziesiątkach lat życia. Niezwykła była ta bliskość. Znacznie  większa niż kiedykolwiek w szkole.

Powiada, że jakoś niewygodnie mu przekręcać głowę z prawej na lewą, tak jak biegnie pismo hebrajskie. Woli z lewej na prawą i dlatego przed snem czyta tylko po polsku.

Po powrocie napisał w połowie września:
Dzisiaj podano w wiadomościach, że przyleciały do Izraela pierwsze bociany z Europy. Natychmiast pomyślałem o Polsce.

niedziela, 11 września 2011

Klątwa motyla

Dzisiejszy ranek był motyli. Nie wiedziałem, że tyle ich w ogrodzie. Rusałki jak sikorki, a każda to pawik. 

Urosła mi do rangi symbolu, bo tamtej niedzieli, kiedy wszyscy byliśmy porażeni tragedią, swoimi nieżałobnymi kolorami i zaradnością przypomniała, że życie musi trwać.

Zasłużyła na wiersz. Dla niej ten wyciąg z Mickiewicza (Pan Tadeusz, ks. IV. Dyplomatyka i łowy) z niewielką pomocą wdzięcznego korespondenta (wybacz Adamie). Rzecz jest o puszczach litewskich. Trochę straszna, więc nie czytaj przed snem.
Wieść tylko albo bajka wie, co się w nich dzieje.
Bo gdybyś przeszedł bory i podszyte knieje,
Trafisz w głębi na wielki wał pniów, kłód, korzeni,
Obronny trzęsawicą, tysiącem strumieni
I siecią zielsk zarosłych, i kopcami mrowisk,
Gniazdami os, szerszeniów, kłębami wężowisk,
Gdybyś i te zapory zmógł nadludzkim męstwem,
Dalej spotkać się z większym masz niebezpieczeństwem; 
Oto stanie przed tobą stwór, co z piekła rodem
Wychynął. By cię w gęstwie podejść popod spodem,
Lekko zawisł na liściu i ponuro wlepia
Poczwórne hypnotyczne, lazurowe ślépia.
Myślisz, że śnisz go tylko, że jest nieprawdziwy,
Ale to ty przepadłeś, już jesteś nieżywy:
Spotkanie to na zawsze życie twe odmieni,
Bo ty w niewoli jesteś oczu tych promieni
I nie zaznasz spokoju od zmroku do świtu,
Wszędzie szukając jeno owego błękitu
Odtąd nachodzić będziesz panny, białogłowy,
Najgłębiej chcąc utonąć w oczach lazurowych.

sobota, 10 września 2011

Do drogi


Mieć dobrego polonistę - bogatym całe życie być.
Ja w szkole podstawowej miałem najlepszego. Nazywał się Piotr Wierzbicki. Pisałem o nim tu kilkakrotnie. To on pokazał mi Gałczyńskiego.

Był wrzesień, boję się liczyć, ile lat temu, i jedna z tych dziewczynek, które na klasowym zdjęciu wyglądają na nauczycielkę, przeczytała początek „Kroniki olsztyńskiej”. Odtąd co roku w taki dzień jak dzisiejszy, mamroczę sobie ten wierszyk:
Gdy trzcina zaczyna płowieć,
a żołądź większy w dąbrowie,
znak, że lata złote nogi
już się szykują do drogi. 
Lato, jakże cię ubłagać?
prośbą jaką? łkaniem jakim?
Tak ci pilno pójść i zabrać
w walizce zieleń i ptaki? 
Ptaków tyle. Zieleni tyle.
Lato, zaczekaj chwilę.
--------------------------------------------
Ale ono nie będzie czekać; takie lato już nie wróci. Ten blog też mija. Trwał będzie jeszcze do swojego dwulecia, to znaczy do końca września. Popłacę do tego czasu ostatnie sentymentalne długi i zamknę teatrzyk. Trzeba ruszać w nową drogę.

„Kronika olsztyńska” opatrzona jest mottem ze „Snu nocy letniej:
I wieczne lato świeci w moim państwie…

środa, 7 września 2011

Dwóch pacjentów w poczekalni życia


To kolejny obraz Witolda Masznicza. Najstaranniejszy z tych, które przechowuję i najbardziej przemyślany. Na pierwszy rzut oka może przypominać dzieła Andrzeja Wróblewskiego (Ukrzesłowienie, Człowiek rozdarty). Inny jest jednak kontekst i temperatura emocjonalna.

Postać z lewej to woskowy gibon, boleśnie ergonomiczny oportunista, człowiek bez właściwości. Postać z prawej przeciwnie: katatoniczna bryła ludzka stężała w bólu i otępieniu.

Obaj bardzo cierpią, a różni ich stopień uległości wobec rzeczywistości. Być może ten z prawej to alter ego artysty, zwłaszcza, że podobny jest do rzeźby jegomościa na huśtawce, którą przedstawiłem niedawno.

Niewykluczone jednak, że są jednością, że to dwa stany tej samej osoby. Sztuka mówi niekiedy o chorobie trafniej niż niejeden podręcznik.

Ma przecież sztuka wymiar uniwersalny, bo moglibyśmy też dopatrzeć się dwóch alegorii: rezygnacji oraz niepewności albo po prostu podejrzeć dwóch pacjentów w poczekalni życia.

poniedziałek, 5 września 2011

Zawiniątko

plakat, Ethel Franklin Betts, Lest we perish Campaign for $30,000,000, 1918
Muszę wrócić do tego wiersza, bo nie daje mi spokoju od czasu, kiedy Kowarski zacytował go w Midsummer Holiday Number

Pierwsze spojrzenie jest najważniejsze, czyta się całościowo, globalnie. To jak z zakochaniem od pierwszego wejrzenia. Jednak gdybyś potem tę najwcześniejszą fascynację chciał analizować, mogłoby się okazać, że przyczyn jest wiele: kosmyk włosów, który podobał ci się u koleżanki w II klasie szkoły podstawowej, ten który wywoływał dreszcze lekki ruch biodrem pewnej dziewczyny z psychologii i perlisty śmiech młodej damy z pociągu do Kołobrzegu. Żaden z tych przymiotów występujący osobno, nie poruszyłby Cię aż tak, ale razem tworzą bezwzględną masę krytyczną. Powiadają, że trafił cię piorun sycylijski, a to tylko szczęśliwy splot okoliczności.

Od razu wiedziałem, że jest piękny, ale przecież nie rozumiałem go do końca. Wyczuwałem elegancję poetycką, rytm, wytworną trzywersową strofę, śmiałe przerzutnie, rym dokładny obok asonansu, powtarzające się frazy. Jednak powiedzieć „barok” to mało, bo ta misterna szkatułka kryje treść niezwykłą .

Lubię czasem przeczytać wiersz głośno. Usłyszany zmusza do zastanowienia. Trzeba pojąc każde słowo; w takiej strukturze każde coś znaczy. Na początku przeczytałem intuicyjnie. Tak na ogół recytują aktorzy. Namysł jest tu daremny, intelektualna rozterka udawana, a głębia przeżyć pozorna. Aktorzy przepadają za czytaniem Herberta, bo faktura jego wierszy sprzyja mistyfikacji.

Zupełnie inaczej czytają poeci, zwłaszcza starsi (poeta jest jak wino). Mamroczą coś, źle akcentują, ale to jest autentyczne. Wiersz - najdoskonalszy słowny twór  ludzkiego umysłu - sapie i sepleni. Czy możliwe, że napisał to ten nieciekawy nudziarz?  (Najlepiej czytał Gałczyński.)

Przeczytałem i zrozumiałem, że nie rozumiem. Czytałem jeszcze parę razy, aż pojąłem chyba. Jak zrozumiałem, tak nagrałem (poniżej).

Ten wiersz to zawiniątko. Powracająca fraza zaczynająca się od wiatru zaznacza kolejny obrót, odwinięcie. Od przypadkowego przebudzenia do odkrycia jej płaczu, uświadomienia sobie, że nie po raz pierwszy i tkliwego przemilczenia, by na końcu usłyszeć jej wyznanie jego słowami, które przecież tylko pomyślał.

Ten wiersz jest o delikatności owiniętej delikatnością. A w środku...?
Płakała w nocy ale nie jej płacz go zbudził
Ani jedynej
Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził.
Nie był płaczem dla niego, chociaż mógł być o nim.
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi.
I półprzytomny wstyd, że ona tak się trudzi,
to, co tłumione czyniąc podwójnie tłumionym
przez to, że w nocy płacze. Nie jej płacz go zbudził:
ile więc był wcześniej nocy, gdy nie zwrócił
uwagi - gdy skrzyp drewna, trzepiąca o komin
gałąź, wiatr, dygot szyby związek z prawdą ludzi
negowały staranniej: ich szmer gasł, nim wrzucił
do skrzynki bezsenności rzeczowy anonim:
"Płakała w nocy, chociaż nie jej płacz cię zbudził"?
Na wyciągnięcie ręki— ci dotkliwie drudzy,
niedotykalnie drodzy ze swoim "Śpij, pomiń
snem tę wilgoć poduszki, nocne prawo ludzi".
I nie wyciągnął ręki. Zakłóciłby, zbrudził
toporniejszą tkliwością jej tkliwość: "Zapomnij.
Płakałam w nocy, ale nie mój płacz cię zbudził,
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi."
Stanisław Barańczak, z tomu Chirurgiczna precyzja, Kraków 1998 wyd. a5

czwartek, 1 września 2011

MHN czyli trudna miłość


No i skończyły się wakacje. Lato jeszcze chwilę potrwa, ale wyraźnie się czuje, że zabiera się do drogi. Dobiegł też końca nasz miłosno-literacki projekt Midsummer Holiday Number. Strona, na której się znajduje pobiła w oglądalności rekord Słowobrazu. Ma dwukrotnie więcej wejść niż popularna także poza blogiem, pisana pięć dni po Smoleńsku „Mitologia po polsku”. Zawsze uważałem: korespondenci, komentatorzy to największa siła Słowobrazu.

Jaką miłość zapamiętali w literaturze? Nie do końca szczęśliwą. Najczęstszy chyba motyw to rozmijanie się wybujałych wyobrażeń o Niej (to takie męskie uczucie) z rzeczywistością.

Z drugiej strony wdzięk kobiecej kalkulacji (Scarlett O'Hara), ale i tragicznie gorzka miłość spóźniona (Kuncewiczowa).

Kiedy normalne spełnienie i szczęście? Może jedynie u Sienkiewicza:
Na tę odpowiedź i jego z kolei chwyciło uniesienie, przycisnął usta do jej różanych dziewiczych ustek i znów tak trwali.
Albo u Bułhakowa, lecz ten epilog jest już w zaświatach:
Tak mówiła Małgorzata idąc z Mistrzem w kierunku ich wieczystego domu i wydawało się Mistrzowi, że słowa Małgorzaty szemrzą tak samo, jak szemrał i szeptał strumień, od którego się oddalali...
Reszta to ziemskie tkliwe rozstania, rozczarowania lub upokorzenia. Wszystko mi się podobało. W tym dziwnym świecie przyłożyliśmy rękę do promocji całkiem niemodnej miłości zarazem duchowej i heteroseksualnej.

Co wzruszyło? Jak w nalewce na wiśniach, najlepsze osiadło na dole.
Błyskotliwa refleksja Kundery:
Tomasz nie uświadamiał sobie jeszcze, że metafory są rzeczą niebezpieczną. Z metaforami nie należy igrać. Miłość może narodzić się z jednej metafory.
Magnetyczny urok nieregulaminowego w tym towarzystwie wiersza Barańczaka:
Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził.
Nie był płaczem dla niego, chociaż mógł być o nim.
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi.
Wzruszyły do łez prawdziwych, jak prawdziwe były, te sprzed sześciu lat, uporczywie ponawiane ogłoszenia w nowoorleańskim biurze osób zaginionych po przejściu Katriny:
Brakuje nam naszej żony/matki/babci, Geraldine Solomon, wiek 52 lata, Afroamerykanka o jasnej skórze, piegowaty nos, zielone oczy, przysadzista. „Zmusili mnie, żebym pojechał do Huston.”. Mąż, córki i wnuki w Huston w Astrodome. „Jeśli ją znalazłeś, proszę, przeczytaj jej to, ponieważ zgubiła okulary.”
Dziękuję Wam. Ponieśmy ją jeszcze jesienią i zimą, bo wiosną, wiadomo: kochamy się od nowa.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Sprawy najbardziej zagadkowe


poster Kellar, created by The Strobridge Litho. Co., Cin'ti & New York [1900]
Do zjawisk nadprzyrodzonych mam stosunek dwoisty.  Nie jest mi dane doznawać rzeczy niezwykłych i prawdopodobnie  Tamten Świat tymczasowo machnął na mnie ręką, być może po tym, kiedy nie dałem się mu nabrać (opisałem to wydarzenie tutaj).

Jednakże wcale nie jestem przekonany, że To się nie dzieje i szanuję świadectwo innych. Postawa moja jest lekko asekurancka: nie widziałem, ale nie wykluczam, a już w żadnym wypadku nie mam zamiaru sprawdzać i  zapraszać Komandora.

W jakiś sposób nawet opowiadam się za Nieznanym, bo szczerze nie cierpię przemysłu, który je wykorzystuje eksploatując ludzką słabość. Pogardzam okultyzmem, ezoteryką, paramedycyną (zwłaszcza homeopatią), astrologia, ufologią itp.

To niezły biznes i prawdziwe opium dla ludu, który nie ma głowy do naukowej wizji świata i gotów jest płacić za uproszczony bryk. Stąd już tylko krok do skrótów w pojmowaniu polityki czy ideologii. I wtedy robi się straszno, bo podnosi się mgła, przemieszana z oparami helu i mrok rozświetlają płomienie pochodni.

Nieznane jako doznanie osobiste, zjawisko poetycko-metafizyczne, w żadnym wypadku komercyjne i nigdy polityczne.

Jednak i tu jest pewna granica, bo należy szanować intymność zaświatów.
 Hans Castorp kilkoma krokami podszedł do stopni przy drzwiach wejściowych i krótkim ruchem włączył białe światło elektryczne.
T. Mann: Czarodziejska góra, rozdz. Sprawy najbardziej zagadkowe

środa, 24 sierpnia 2011

Opowieści prawdziwe

Kończą się wakacje i powoli wystyga miłosny Midsummer Holiday Number. Jeszcze podsumujemy tę wcale nie słodką antologię, a tymczasem (do 15 października) proponuję rubrykę Opowieści prawdziwe.

Byłyby to opowieści zabawne, pouczające i może nawet straszne. Warunek jest jeden: zamieszczający powinien być przekonany o autentyczności relacji. Służę również ewentualną pomocą redakcyjną (pisz tutaj).

Oczywiście będą się ukazywały nowe, zwyczajne posty, ale wrócić do opowieści będzie można klikając na stałą miniaturkę, krówkę po prawej.

Na początek coś drobnego i lekkiego: fragmenty akt sądowych, które pochodzą z wiarygodnego prawniczego źródła.
Wyjechałem z żoną furmanką na pole, a tam oskarżona zaczęła rzucać w moją żonę kamieniami. Krzyknąłem wtedy: Niech pani przestanie rzucać, bo może pani trafić konia w oko.
Z pozwu rozwodowego
Pozwana nie zajmowała się domem, lecz razem z matką chodziła po wsi na różne rozrywki, jak śluby czy pogrzeby znajomych oraz skubała pierze u sąsiadów...
Z odpowiedzi na pozew:
Nie jest prawdą, aby pozwana zajmowała się tylko rozrywkami, jak twierdzi powód. Jeśli chodzi o pogrzeby, to trudno je w ogóle uważać za rozrywkę, gdyż i tak pogrzebów tych w miejscowości R. bywa niewiele, najwyżej 1-2 rocznie...

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Podróż w górę rzeki


Autor nieznany, Zachód słońca nad Amazonką (1920-30), ze zbiorów Biblioteki Kongresu Stanów Zjednoczonych
Był Bouszek, ja i Jerzy – kochany, liryczny, dowcipny. Jacht należał do Bouszka. Już nie pamiętam dlaczego nie płynęliśmy na żaglach, chyba maszt był złamany. Załadowaliśmy prowiant i paliwo, bo mieliśmy parę dni iść na silniku w górę rzeki.

Przed tygodniem Bouszkowi urodził się syn Aleksander i świętowaliśmy cały ten dzień, radośnie kręcąc się po rozlewisku. Dopiero o zmierzchu dotarliśmy do ostatniej miejscowości, za którą było już tylko ujście dwóch rzek. Mieliśmy wpłynąć w prawą, bardziej leniwą, piaszczystą i dziką. Lewa była eksploatowana i można tam było spotkać pchacze z barkami.

Po wyjściu z tawerny wzruszony Bouszek machnął tylko, w którym kierunku trzeba nam płynąć  i zapadł w sen.

Płynęliśmy niemal bezgłośnie, w świetle księżyca i po gładkiej wodzie. Biały pokład gęsto obsiadły jasne  ćmy i gadałem z Jerzym o życiu. Miał go przed sobą dziesięć lat tylko.
1977
dobrze miał w czubie nawigator
skinął na tawernę
ruszyła ku nam
senna kelnerka
kwaśne piwo
zagryzaliśmy
przypaloną kiełbasą
- My tu jeszcze wrócimy.
- Wy nigdy nie wracacie.
o zmroku nuciliśmy
They never come back
rzeczywiście
już nigdy
nie byliśmy
w Zegrzynku

niedziela, 21 sierpnia 2011

Pożyteczny oprawca


Bliżej zaś, niedoperzów siostrzyczki, ćmy, rojem
Wiją się, przywabione białym kobiet strojem,
Mianowicie przykrzą się Zosi, bijąc w lice
I w jasne oczki, które biorą za dwie świéce.
Na powietrzu owadów wielki krąg się zbiera,
Kręci się grając jako harmoniki sfera;
Ucho Zosi rozróżnia wśród tysiąca gwarów
Akord muszek i półton fałszywy komarów.
A. Mickiewicz, Pan Tadeusz. Ks.VIII, Zajazd
Jam nie Zosia, ale poczułem go boleśnie na karku, a potem lewym uchem usłyszałem ten fałszywy półton. Wiedział komar, że z tej strony słyszę gorzej, chciał oblecieć i uderzyć prosto w czoło. Nie przypuszczał, że przyglądam się z bliska koronkowej robocie rozpiętej ponad płotem, między winoroślą a cherlawą akacją.

Pająk w ciągu sekundy przebiegł ze środka na obrzeże sieci, skrępował ofierze odnóża, a potem już metodycznie owijał ją obracając pod sobą czterema przednimi nogami.

Tak szybko - w latach 60. gdzieś na Mazurach - pakowała (i to nie używając nóg) Janina Przygoda, kierowniczka miejscowego GS-u. Ale to były śledzie z wdziękiem chluśnięte z beczki na gazetowy papier. Tu bądź co bądź istota żywa, opita gorącą krwią korespondenta.

Kiedy kokonik nadawał się do transportu, przeciągnął go (patrz bliżej) do środka sieci, żeby w razie czego biec w inne miejsce. Teraz owinął grubiej i przybliżył straszliwą paszczę…

Nie idzie mi z krajobrazem, architekturą i ludźmi, ale udają mi się zdjęcia makro, bo kocham ten mały światek i włażę, gdzie nikomu nie chciałoby się. Jak nigdzie widać tu fantazję, ale też staranność natury, niezwykłe zestawy barw i czystą poezję.

To świat w pigułce i tak jak wielki wstrząsający, bo przepełniony seksem oraz przemocą.

piątek, 19 sierpnia 2011

Powódź

Idą burze i deszcze nawalne. Pasuje mi tu ten obraz (1870)  Johna Everetta Millaisa zatytułowany “Powodź”. Właściwie to grawerunek - tak do początków wieku XX robiono reprodukcje kolorowych obrazów.

Upływ czasu służy kiczowi. Stare, niezależnie od  wartości artystycznych, pięknieje. A to jest kicz oczywisty, bo przesładza postaci i odwołuje się do niezaprzeczalnych odruchów serca.

Oto sytuacja teoretycznie możliwa: dziecko i kot w kołysce unoszącej się na wodach powodzi. Już jest po deszczu, maleństwo nieświadome niebezpieczeństwa jest zadziwione ptakiem na gałęzi lub kropelkami deszczu. Gdyby dziś takie zdarzenie prawdziwe uchwycił fotograf, zdjęcie zrobiłoby światową karierę. Dzieło wydumane nie przekonuje, choć bardziej ckliwych (zwłaszcza opatrzonych w youtubowych składankach) może wzruszać. I jeszcze ten kontekst biblijny (Mojżesz)...

Czuje się, że obraz nie wynikał z głębokiego przeżycia artystycznego (podobno żona malarza skłoniła go do zarzucenia poszukiwań twórczych i ostro pędziła do pracy; mieli ośmioro dzieci).

Czas wszakże uszlachetnia i ten XIX wieczny kicz wisi w Manchester Art Gallery.
------------------------------------------------
Idą burze i deszcze nawalne. W taką porę powtarzam wspaniały wiersz Tomka Wacha. Cytowałem już go kiedyś, ale dobrej poezji nigdy za wiele. Warto go przeczytać, zwłaszcza, że cukru tam ani ziarenka i jest szczery do bólu (dziś wiadomo, że pisał  go człowiek umierający).

Tomek nie wydal za życia żadnego tomiku i ten wiersz nie znajdzie się pewno w żadnej antologii. Ocalmy go jeszcze raz:
Na rok 2009
Niezrozumiałe
choć przewidywalne
są wiatry porywiste i deszcze nawalne
świat rzeczy
bez ludzkiego sensu
i wiadomych znaczeń
narodziny i śmierć pojęte inaczej
naturalna i stała martwota kamienia
o której powiadamy
że to jest z milczenia
w niepotrzebnym wysiłku
wielkiej gorliwości
tworzenia wizerunku
z bezkresnej nicości.
Tomasz Wach 

środa, 17 sierpnia 2011

Cyrano


Ten wpis jest załącznikiem do Midsummer Holiday Number. (Czas upływa bezlitośnie: na literacką miłość zostały zaledwie dwa tygodnie.)

Zanim na dobre nie obudził mnie z niewinnego snu pewien Grek o nazwisku Zorba, snułem się po romantycznych, jałowych ścieżkach, gdzie miłość jest tyleż gwałtowna co skryta, a zwykły pocałunek najśmielszym z marzeń.

Działo się tak między innymi za sprawą tego filmu, który obejrzałem jakieś dziesięć lat po premierze (w końcu lat 50. i początkach 60. w Polsce był najlepszy repertuar filmowy na świecie - w szybkim tempie odrabiano dwudziestoletnie zaniedbanie).

Zafascynował mnie ten czuły zabijaka. Trochę bylem jak on: z jednej strony lubiłem się nawalać, a z drugiej czytałem mnóstwo książek i niemal bez przerwy byłem tajemnie zakochany.

Film jest dziś mocno teatralny, ale mnie niezmiennie wzrusza słynna scena balkonowa, w której bohater w imieniu innego wyznaje swoją miłość.  Kino ma swoje prawa i upraszcza dialogi. Dlatego przytaczam tekst źródłowy - fragment dramatu Edmonda Rostanda “Cyrano de Bergerac” w najczęściej wystawianym tłumaczeniu Marii Konopnickiej i Włodzimierza Zagórskiego oraz Witolda Verbno Łaszczyńskiego. (Pisownia zgodna z oryginałem.)
 Roksana (głosem wzruszonym)
Tak... to jest miłość...
Cyrano
Miłość zazdrosna, okrutna
Miłość, przez nic szczęśliwa, i znów - prze nic – smutna.
To miłość! Samolubna nie jest ona przecie
Dla szczęścia twego, Pani, dałbym wszystko w świecie,
Gdybym chociaż niekiedy i chociaż przez szpary,
Widzieć mógł uśmiech szczęścia zrodzon z mej ofiary!
Czy rozumiesz mnie teraz?... znasz?... czujesz jak z cienia,
Duch mój ku tobie wzlata podmuchem płomienia?...
O słodka chwilo! nocy, bądź błogosławiona!
Ja ci to śmiem wyznawać.... ty – słuchasz wzruszona....
Chcę umrzeć!... bom już zaznał szczęścia na tej ziemi!
Bo ta gałąź zadrżała pod słowy mojemi...
Bo ty sama jak listek drżysz tam... Bo ja czuję...
Bo twe drżenie tu do mnie po listkach zstępuje!...
(całuje w uniesieniu zwieszającą się z balkonu gałąź jaśminu)
Roksana
Tak... ja drżę, płaczę i kocham, tobą upojona...
Jestem twoją...

Cyrano
O śmierci! Do ciebie ramiona
Wznoszę!  Przyjdź! To ja słodki podałem jej trunek
Upojenia!... I jedno jeszcze tylko jedno

Chrystyan (pod balkonem)
...pocałunek...

Roksana (cofa się)
Co?

Cyrano
Ach!

Roksana
Żądasz....

Cyrano
Żądałem...
(do Chrystyana)
Dyabli z tym pośpiechem!

Chrystyan (zcicha)
Nie korzystać z wzruszenia?... Toć byłoby grzechem!

Cyrano (do Roksany)
Żądałem... tej rozkoszy chwilą oszalały,
Lecz wiem, że to zuchwalstwo!... że byłem zbyt śmiały...

Roksana (z lekkim rozczarowaniem)
Więc... Waszmość... nie nalegasz...

Cyrano
O tak, tak, nalegam!
Ale – bez nalegania! Bo oto spostrzegam
Niewinność twoją w trwodze... dziewiczość w frasunku...
Tak... Ja pragnę.... Lecz ty mi odmów pocałunku!

Chrystyan (ciągnąc go za płaszcz)
Dlaczego?...

Cyrano
Milcz, Chrystyanie!

Roksana (wychyla się)
Co tak szepczesz zcicha?...

Cyrano
Łaję się, żem z twych lilii pragnął pić kielicha,
I mówię: milcz, Chrystianie!

“Cyrano de Bergerac” reż. Michael Gordon, USA, 1950.
Mit Cyrana, który stał na początku mojej miłosnej edukacji, gorzkawo zasmakował pod koniec nauki. Oto niedawna, już wtedy eks-Roksana przysłała mi sms-a:
Ktoś pisze do mnie od paru tygodni jako Ty. Dopiero to odkryłam. Odpowiedziałam raz. Twój styl jest nie do podrobienia, nie wspominając o treści, ale wystraszyłam się.
Nie wiem, co tam skrobałem, ale nie mogło być zbyt przekonujące, skoro nie skłaniało do odpowiedzi. Zdaje się nie Christian mówił Cyranem, ale Cyrano Chrystianem.

Ktokolwiek był kim, dziś tamten jest z Roksaną i szczęśliwi oboje.

Życie nie jest literaturą ani filmem. Pisze własny scenariusz. Bywa zawiły i nie zawsze kończy się happy endem, ale tu owszem. Trochę happy, całkiem endem.

środa, 10 sierpnia 2011

Za radością

To kacza młodzież z tegorocznych, wcześniejszych lęgów. Rodzice już się nimi nie opiekują, więc różnopłciowa gromadka wałkoni się przy brzegu lub żeruje leniwie. Kiedy jadę groblą, krzyżówki zsuwają się z pomostu i podpływają.

Są bardzo ufne. Za bardzo. W zeszłym roku niemal oswoiłem całe stadko. Potem nagle znikło, a które pozostały, nie podpływały bliżej niż na dziesięć metrów. Na grobli pojawiły się ociosane solidne gałęzie z wierzby. Łamałem je. To sprawka bezdomnych, nocujących w sąsiednich ruinach, którzy na co dzień zarabiają na parkingu pobliskiego Auchaun. (Źle im byłoby, gdybym kiedyś przy tym polowaniu ich spotkał. A i ze mną nie byłoby dobrze.)

Krzyżówki podpływają, ale ja dopiero jadę do sklepiku na Geodetów. Tam kupuję gazetę i kajzerkę. Potem rzucam ją po kawałeczku, możliwie sprawiedliwe. Zabawnie to wygląda, bo wszystkie jak na komendę zwracają się nagle w jedną stronę.

W stadku zawsze jest jakaś bidula. Niby podpływa ze wszystkimi, ale odganiania trzyma się z daleka, bez żadnej nadziei, że się pożywi. Wywodzę się z cywilizacji, która pochyla się nad wykluczonymi, więc staram się, żeby i ślepej kurze się trafiło. To nie jest łatwe, bo okruchy są zbyt lekkie i jest wiatr, ale czasem się uda. Cieszę się wtedy jak dziecko i - zabawne - ona też wbija się w dumę i po chwili radosna macha skrzydełkami (widać to na filmie).

Buba. Pisałem tu ostatnio tylko o moich smutkach, a przecież ona nie opuszczała mnie na chwilę. Zanim usnę, zwykle leży koło łóżka na skórzanej derce, a kiedy gaszę światło, schodzi na dół, gdzie ma na kanapie ułożony koc. Wraca nad ranem, lecz jest cierpliwa i nigdy mnie nie obudzi. Od czerwca przestała jednak schodzić i pilnuje mnie bez przerwy. Naprawdę niezwykłe, ile empatii jest w takim czarnym bydlątku.

Pomyślałem, że wynagrodzę ją filmikiem. Podobno dla Chopina inspiracją do tego walca był mały piesek goniący własny ogon. Buba goni tu za wielką radością.

F.Chopin Walc des-dur, op. 64. Śpiewa zespół Novi Singers. W roli głównej hovawart Buba

czwartek, 4 sierpnia 2011

Ta łza

W sierpniu chłopaki ze "Stajni" powyjeżdżali gdzieś w kibini mater, a ja zalegałem w mieście u Matki, czytając "Panny z Wilka".
Od Wiktora, głównego bohatera, byłem młodszy o kilkanaście lat, więc nie musiałbym wczuwać się w smutek wspomnień.
Z niezrozumiałych jednak powodów, bo przecież nie byliśmy odpowiedzialni, każdy z nas ścigał się wtedy do odległej smugi cienia, która mogła wyłonić się dopiero po czterdziestce, gdy człek podjął wreszcie jakieś zobowiązania.
Dlatego chociaż słońce stało wysoko, a młodość dopiero nabierała soków, ten przedwczesny smutek nie był nam obcy.
Ołówkiem podkreśliłem zdanie "Lato się we mnie przełamało", chciałem nawet zacytować w liście do Michała, ale zrezygnowałem, bo nie do końca wiedziałem, co autor chciał powiedzieć. Nie miał mi kto wytłumaczyć, a nie było wtedy Internetu.
I do dzisiaj bardziej przeczuwam to zdanie, niż pojmuję.
Tak pisał Kowarski w komentarzu do postu Nieustające uwielbienie. Rzeczywiście, sens zdania się przeczuwa, ale dosłowny zrozumie się tylko takiego dnia jak dzisiejszy, kiedy po chłodnej nocy zaświeci mocniej ukośne słońce i nagle przychodzi tęsknota za tym, co chociaż trwa jeszcze, to wiesz, że odchodzi. Na przykład za latem.

Adam Asnyk jest poetą niedzisiejszym. Podkpiwałem sobie z niego kiedyś, ale przecież napisał kilka wzruszajacych wierszy. Pan Bouszek opowiadał,  jak jego ojciec, znany filolog, śmiał się, że słynny wiersz Gdybym był młodszy... poeta pisał w wieku 30 lat:
Gdybym był młodszy, dziewczyno,
Gdybym był młodszy!
Piłbym, ach, wtenczas nie wino,
Lecz spojrzeń twoich najsłodszy
Nektar, dziewczyno! (...)
Dla mnie najbliższa zawsze była Łza. Wynika to może z modelu miłości, jaki ułożył się kiedyś w młodej głowie. Kto wie, czy nie pod wpływem Dostojewskiego, a dokładnie myszkinowskiego “kochania żałością”.

Pomyślałem o niej właśnie dzisiaj, kiedy zobaczyłem tę kroplę rosy na płatku warszawianki (powiększ, widać w niej mój ogród). Pomyślałem: muszę właśnie teraz, póki nie obeschła, powiedzieć o łzie  i zacytować ten wiersz.
Lato się we mnie przełamało.
Ta łza 
Ta łza, co z oczu twoich spływa,
Jak ogień pali moją duszę,
I wciąż mnie dręczy myśl straszliwa,
Że cię w nieszczęściu rzucić muszę.
Że cię zostawić tak znękaną
I nic z win przeszłych nie odrobię -
Ta myśl jest wieczną serca raną
I ścigać będzie jeszcze w grobie.
Myślałem, że nim rzucę ziemię,
Twych nieszczęść szala się przeważy,
Że z ramion ciężkie spadnie brzemię
I ujrzę radość na twej twarzy.
Lecz gdy los na to nie dozwoli,
Po cierniach w górę wciąż się wspinaj,
A choć winienem twej niedoli,
Miłości mojej nie przeklinaj!

wtorek, 2 sierpnia 2011

Mój podwójny kosmos

Nie uważała pszczoła i utknęła na zawsze, gdzieś pomiędzy purpurą, fioletem i ametystem. Jej koleżanki dawno śpią w ulu, a ona zostanie tu na zawsze, żeby sławić błogo czarowny świat barw.

Kwiat jest mój ulubiony (występowal tu raz i drugi). Nazywa się kosmos podwójnie pierzasty lub onętek. Lud nie bacząc na to, że roślinka pochodzi z Meksyku, nazywa ją niepoprawnie i słodko warszawianką.

Powszechnie wiadomo, że nie jestem święty. Wysłałem to zdjęcie do paru pań z przyrodniczą propozycją. Nie, nie obraziły się, bo wiedzą, że żartuję, a zdjęcie mnie obroni:
No bo gdybyś kiedyś chciała, to Ty mogłabyś być jak ten onętek, a ja jak ta pszczółka. Albo, jeśli lubisz, to odwrotnie. Psiakrew, nic lepszego nie wymyślę.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Rocznica

Mieczysław Jurgielewicz, plakat powstańczy, 27 VIII 1944
Im jestem starszy, tym mniej się godzę z wojną, z Zagładą Żydów, z Powstaniem. Chyba to sprawa wieku, bo sam już nie szastam życiem.

A kiedyś z wojną za pan brat. Wtedy w Warszawie nie można było inaczej. Przez całe dzieciństwo i znaczną część młodości ona była blisko. Jeśli nie tamta, wśród śladów której żyliśmy codziennie, to ta następna, którą nas straszono.

1 Sierpnia chodziliśmy z Michałem i innymi przyjaciółmi na Wojskowe Powązki. Powstanie Warszawskie to był mit, etos i niemądre marzenie. Choćby tę naszą Irenkę ze zdjęcia wykonanego podczas lekcji przysposobienia wojskowego, pokochaliśmy pochylającą się nad noszami, bo widzieliśmy w niej sanitariuszkę z Powstania, na które nie mogliśmy odżałować naszego spóźnienia.

Wtedy  pamięć poległych i pomordowanych czciło się w ciszy i w skupieniu. Tak było trzeba, bo wielkie obchody nie były władzy na rękę. Ale tak było dobrze. To było "nasze" święto.

Tamtego roku, kiedy Powstanie i jego muzeum zaprzęgnięto do rydwanu wyborczego pewnego polityka, dzień ten ostatecznie stracił na intymności i chyba na powadze. Teraz obchody są mocno upaństwowione i z roku na rok - także za sprawą tego muzeum - huczniejsze. Zrobiono z nich niemal cepeliadę. Są biegi, koncerty, rajdy i spływy. Młodzi chłopcy przebierają się w panterki i strzelają ze ślepych naboi do innych.

Kiedyś byłem uroczysty i wzruszony, dziś 1 Sierpnia czuję się wyobcowany, bo każą mi się cieszyć i być dumnym. Mam się radować, że się wydarzyło, a przecież było narodową tragedią, w której zginęło prawie 200 tys. mieszkańców Warszawy, w tym cudowny kwiat młodzieży i miasto obrócono w perzynę.

- Pamiętać?
- Zawsze.
- Świętować? Cieszyć się?
- ?

niedziela, 24 lipca 2011

Wśród kwiatów Laura

Wszystkim Annom i Hannom, które tu trzymają quorum, z prośbą, by jakiś czas nie oziębiały jeszcze wieczorów i ranków.
Na ogół nieczuły jestem na kwiaty, bo z natury człowiek leśny. Mam na moim spłachetku parę tylko drzew i każde pieszczę, rozmawiam po cichu i z każdym wiąże mnie tajemna niekiedy anegdota.

Kwiaty to domena Żony. Przywołany do zachwytu, czasem coś bąknę, że owszem, że niebrzydkie...

O niej jednak muszę napisać, bo równie nadobna jest, co nietrwała. Jakie to niesprawiedliwe: ta smukła, ognista Latynoska (pochodzi z Peru) żyje tylko jeden dzień. Może dlatego jest trochę bezwstydna.

Kiedy wyjeżdżałem na spacer, jeszcze się przebierała. Wróciłem znad stawu i zobaczyłem Piękną. Nazywa się Tigrida Panonia, czyli Tygrysówka pawia. Wieczorem zwiędnie.

Pomyślałem: Petrarca. (Po latach ułożyłem książki i nareszcie widzę je wszystkie.) Pomyślałem, sięgnąłem po gruby tom i otworzyłem. Patrzę, sonet 350. Cud jakiś, pasuje jak ulał. Choćbym dzień cały wertował te dziewięćset stron, nie znalazłbym nic bardziej stosownego.

Przeczytaj, proszę, powoli i z namysłem. Oddaj hołd pięknu, co bezpowrotnie przemija i miłości, która przyobleka kształty nowe.
Owa rzecz ziemska, krucha i nietrwała
Niczym wiatr i cień, co pięknem jest zwana,
Nigdy nie była wcześniej oczom dana
W jednej postaci, co mnie ból zadała.
Bo nie powinna i nie chce Natura
Jednemu dawać, innym zabierając,
a tak zrobiła, jej cały blask dając
- niech mi wybaczy, jeśli piękna która.
Nie było nigdy równej jej piękności,
Nigdy się więcej podobna nie zrodzi,
Chociaż zbyt skryta, by świat mógł ją cenić.
Szybko odeszła; teraz mej miłości
W kształt bardziej wzniosły przyoblec się godzi
I żądze ziemskie w świątobliwe zmienić.
Francisco Petrarca, Sonet 350., tłum. Monika Woźniak

wtorek, 19 lipca 2011

Lipcowo

Jaki jest kolor lipca? - Głęboko miodowy
Pożytków bezmiar niesie siódmy miesiąc roku
W nocy kot twój pokaże dwie prawdziwe głowy
Aż dwie głowy pokaże dziwny kot po zmroku
Rano pies spojrzy na cię badawczo, choć czule
Zapadłbyś się pod ziemię, ale nie masz czasu
Bo musisz patrzeć w niebo, musisz patrzeć w górę
Gdzie o twą duszę Święty walczy ponad lasem.

niedziela, 10 lipca 2011

Słonko

Nie spodziewało się, że w tak deszczowy dzień ktoś będzie szedł za nim po polu, po ugorze. Okazuje się, że przyłapane wygląda dokładnie tak, jak je rysują dzieci.

One wiedzą wiele rzeczy, o których nie mamy pojęcia. Podobno każde dziecko zapytane, co jest większe: mleko czy woda, bez zastanowienia odpowie, że mleko. Kto zaprzeczy?
A żebyś ty, jasne słonko,
Wiedziało,
Co na ziemi jeszcze cieniów
Zostało,
Nie padałobyś tak rychło
Za góry
Za te lasy w płaszczu tkanym
Z purpury!
M. Konopnicka, Wieczorne pieśni, III, w. 49 -56

czwartek, 7 lipca 2011

Co mi zdechł

Kto pamięta osła z czerwcowego wpisu Barwy ochronne? Niektórzy drwili z bydełka. Słusznie, bo ostatecznie okazał się głupiutki. Na szczęście już nie będziemy o nim czytać.

Tu jeszcze osiołek jest w Paryżu. Idzie w demonstracji.

Porządek jest w tym mieście, bo ci, którzy zmierzają w prawą stronę, mają zgięte w kolanie nogi prawe, a ci co w lewo, lewe. A osioł prawy. [powiększ]
Iżci ja płaczę nie dlatego,
Lecz wspominam na swego osiełka miłego,
Co mi zdechł
Mikołaj Rej, Baba co w pasyją płakała

środa, 6 lipca 2011

Midsummer Holiday Number

Louis Rhead, Century Magazine - Midsummer Holiday Number [1894]
Oto nadzwyczajna atrakcja letnia!
Na czas wakacji uruchamiamy specjalną stronę literacką. Będziemy na niej publikować (w komentarzach) ulubione fragmenty literatury pięknej. Wciąż bliski jest mi czerwcowy klimat amoroso, więc proszę o teksty o miłości.

Ważne, żeby cytaty nie były zbyt długie. Ustalmy limit na 3500 znaków bez spacji (ten mój pierwszy ma 3100). Opatrzmy je także stopką z nazwiskiem autora i tytułem dzieła, z którego pochodzą.

Ta strona będzie działała do końca sierpnia. W tym czasie dojdą nowe, zwyczajne posty, ale wrócić do niej będzie można klikając na stałą miniaturkę, obrazek po prawej.

Zapraszam do zabawy
---------------------------------------------------
Dopisanie po czasie.
Podsumowania tej małej antologii dokonałem we wpisie MHN czyli trudna miłość.
 
blogi