wtorek, 28 września 2010

Patrzenie

Wiedliśmy całkiem inne życie. On skupione, systematyczne i uporządkowane, można powiedzieć zacne, tą zacnością mądrą i wrażliwą. Ja życie raczej rozwichrzone, niekonsekwentne, pełne przygód i zakrętów. Znaliśmy się od ponad czterdziestu lat, ale prawie nie rozmawialiśmy ze sobą. On nie był bardzo otwarty, a ja go wcale nie szukałem, choć powinienem wiedzieć, że patrzy tak samo. Dziś bardzo żałuję tego zaniechania.

Nie mam Jego zdjęcia, daję swoje sprzed lat, bo ten wiersz opowiada o takim życiu jak tamto moje i to ja powinienem go napisać, ale napisał Tomek Wach, prawdziwy poeta, którego dzisiaj pochowano.

ROK 1986

A gdy Ci w chmurach z papierosów
wrzawa natrętna łeb skołuje
skrzących się śmiechów drwin i blasków
ziewań bełkotu i szafirów
serpentyn żartów niewybrednych
tak nasyconych hojnie winem
za poplamionym stołem
obok
tych sukien i zgiełkliwych kobiet
kieliszków brzęku
filiżanek
i mało frasujących rozmów
wzdragasz się tam niespodziewanie
i twarz tę widzisz
wśród firanek
i patrzysz
patrzysz
pijanemu
takie patrzenie wybaczone
----------------------------------------
Dobę po ukazaniu się tego posta miła czytelniczka i korespondentka Lu przesłała mi link do strony Polskiego Stowarzyszenia Miłośników Kolei, gdzie jest ciepłe wspomnienie o Tomku, o Jego kolejowych fascynacjach oraz prawdziwe zdjęcie.

piątek, 24 września 2010

Styl

Biorą mnie tam na stawie za jakiegoś doolittla, bo chociaż wczoraj po południu nie przybyły kaczki, to ryby w dużej ilości i gdyby mogły, jadłyby mi z ręki. Wbrew temu, co się mówi, ten narodek wcale nie jest cichy, bo mlaska i kotłuje się w wodzie bez żadnej dystynkcji. Całe szczęście nie było tej zmyślnej mewy, która kiedyś pływała tu wśród kaczek, ale nie brała pokarmu, lecz obserwowała go i co jakiś czas chwytała skubiącą go rybkę.

Kiedy wracałem, na orzechu który rośnie obok grobli zobaczyłem czarne ptaszyska. Połyskliwy gawron obrał właśnie owoc i uleciał dumnie ze zdobyczą. To był zupełnie inny styl niż rybia łapczywość. Zasłużył na całą sekwencję.




środa, 22 września 2010

Niezrozumiałe choć przewidywalne

Dziś umarł Tomek Wach. 5 stycznia 2009 w Rękopisorium (to takie zamknięte forum autorów i najbliższych czytelników „Rękopisu”) Tomek zamieścił swój ostatni wiersz. To było wydarzenie, bo od wielu lat już nie pisał poezji, chociaż był z nas najlepszym poetą. Gdy skończył z poezją, został doktorem psychologii i pracował na uczelni. Czułe miejsce zajęła kolej: Tomek był miłośnikiem kolei parowej. Galeria jego zdjęć znajduje się tutaj i z niej ściągnąłem zdjęcie tytułowe. Wykonał je w Nasielsku w roku 1980 i podpisał: Portret rozpędzającej się (i na dodatek z otwartym akurat odmulaczem) Pt47-84.

Przytaczam ten piękny wiersz i parę słów dyskusji na forum, w której wziął udział On, Janusz Kostynowicz i ja.
Na rok 2009

Niezrozumiałe
choć przewidywalne
są wiatry porywiste i deszcze nawalne
świat rzeczy
bez ludzkiego sensu
i wiadomych znaczeń
narodziny i śmierć pojęte inaczej
naturalna i stała martwota kamienia
o której powiadamy
że to jest z milczenia
w niepotrzebnym wysiłku
wielkiej gorliwości
tworzenia wizerunku
z bezkresnej nicości.

JJ: Dobrze nam znane przesłanie o daremności w formie niedaremnej. Słyszę romantyczne nuty lozańskie i werońskie. Pewno nie chciał tego Tomek, ale wyszło pięknie.

JK: Obawiałem się, że gdy przekroczymy jakąś granicę rozpaczy, nasz głos zamilknie. Tomek pokazał, że po drugiej stronie też jest poezja, tylko nieludzka.

JJ: Co to za granica rozpaczy? Jaka poezja nieludzka? Jak zwykle dramat Pan układasz.

Tomasz: Im częściej Janusz mówi, że cierpi tym bardziej cierpieć będzie. To pokusa drapania się w miejsce, którego drapać nie należy o czym wie każdy młody absolwent akademii medycznej. Wie i nawet o tym rozpowiada, ale nadal się drapie. Nasz kolega nazywając rozpacz rozpaczą nie eliminuje rozpaczy ale ją niejako pobudza do wzrostu. To ciekawe w ogóle jest, bo tu w różnych wątkach Rękopisu przewijała się myśl, że to ja byłem pesymistą skrajnym a Janusz pożytecznym krasnalem. No ciekawe, ciekawe....

JK: Ale wiersz jest dobry!

JJ: Może to starcza podejrzliwość, ale ostatnio myślę, że ktoś mocno podkręca wieści i próbuje mną manipulować. Całe szczęście mam swój mały światek, w którym fakt, że sikorki przekonały się nareszcie do natłuszczonych płatków owsianych jest ważniejszy od NEP-u ogłoszonego właśnie przez znanego osobnika w podwójnej postaci. I Tobie Przyjacielu JK proponuje taki świat zrównoważony, w którym dobry wiersz stanowi pociechę pozwalającą wznieść się ponad smutki zgrzybiałego wieku. 
------------------
Nie miałem racji. Jest wprawdzie poezja, ale osobno jest rozpacz i smutek.

wtorek, 21 września 2010

Niełatwa jesień

Niełatwo, oj niełatwo wytrzymać z jesienią. Bo to wariatka jest. Od rana całe dnie trudni się ułudą.
Gdy zaczyna docierać do niej prawda, załamana popada w melancholię i potem leczy się poezją.
Póki złotawa, pół biedy, ale przecież opada liść i jasno widać rozpacz listopadowej egzystencji.
Co począć z taką jesienią? Jedynie chyba przysiąść i powspominać jak to było wiosną i latem.
-------------------------------

Dziś rano z Bubą wyjechaliśmy do lasu po Leśniczego (on naprawdę nie jest leśniczym, ale Bubie trudno to zrozumieć). Mam nowy telefon i nim właśnie robiłem te zdjęcia na odcinku kilkuset metrów przy drodze co się nazywa Aleja załogi samolotu Kościuszko (tu się rozbił w 1987 r., zginęły 183 osoby).  Na samym końcu alei, tam gdzie kończy się perspektywa na zdjęciu drugim, jest na polanie mały pomnik i krzyż. Zawsze przechodziłem tamtędy z lekką trwogą, zwłaszcza po zmroku, a dziś spojrzałem na ten krzyż z czułością, bo zobaczyłem jaki skromny jest i cichy. Chrześcijański.

środa, 15 września 2010

W Ogrodzie Saskim

Hennessy Leroyle's famous success, Other people's money from Hoyt's Theatre New York : written by E.O. Towne. (1898)
Michale, ratuj! Mam dużo pracy, a blog leży. Mogę tu tylko pisać, kiedy umysł mam wolny i nie dręczą mnie za bardzo wyrzuty sumienia. Tymczasem w komentarzach wyczuwam leciutki niepokój i pan Kowarski wydzwania zatroskany. Gdy mówię mu, że jest robota, powiada  - "No właśnie, mówię wszystkim, że nie piszesz, bo robisz pieniądze". To cały on. Sam zawsze na bezpiecznej posadzie pracownika oświatowego nazywa mnie biznesmenem, bo podjąłem daremne ryzyko pracy na własny rachunek i zwijam się w trąbkę, żeby zarobić na ZUS i spłatę raty kredytu. To jest niestety mentalna spuścizna powojennego socjalizmu, ale co tam, przecież nie zmienię gościa, co do szkoły chodził z Ludwikiem Waryńskim.

Michał też mnie trochę tak traktował. Pamiętam, gdy pod koniec lat 80. podjechałem po niego używanym Fiatem 125p, powiedział ni to z podziwem, ni z przyganą: "No, no, burżuazja!". Pisałem, po 1989 r. Michał zagubił się w sensie ekonomicznym i już nie odnalazł, a w swojej powieści "Warszawska Atlantyda" mocno drwił z pierwszych lat naszego dzikiego kapitalizmu.

Humoreskę, którą przytaczam, napisał w 2001. To szkic, którego nigdy nie zredagował. Widać, że wpadł na pomysł i pisał szybko, bo materiał miał liczne literówki i '"połknięcia". Poprawiłem i zamieszczam, bo ma klimat trochę z Mrożka, trochę z Szaniawskiego oraz krztynę autoironii. Przede wszystkim jest jednak kpiną z haseł wczesnego kapitalizmu i z ołtarza przedsiębiorczości.

W Saskim Ogrodzie

Leżący w centrum miasta Ogród Saski jest niewielkim i pozbawionym tajemniczych zakątków parkiem. Z każdego prawie miejsca, szczególnie zimą lub jesienią, kiedy brakuje liści, widać ruch samochodowy na ulicach Królewskiej i Marszałkowskiej, a także bliską perspektywę placu Piłsudskiego. Przed południem przychodzą do Ogrodu Saskiego babcie z dziećmi, po południu ludzie wracający z pracy i każdy komu po drodze.
Któregoś jesiennego dnia siedziałem na ławce w tej części parku skąd widać kielich nieczynnej już fontanny. Żwirowe alejki pokrywała gruba warstwa opadłych liści, prześwitujące pomiędzy konarami niebo miało wyblakłą niebieską barwę. Moją uwagę zwrócił głośny szelest liści. Odwróciłem się i zobaczyłem, że pomiędzy drzewami krąży powoli starszy pan ze staromodną laską, a za nim, w odległości kilku kroków, spora gromadka ludzi. Dzieci, chłopcy z tornistrami, jakaś kobieta z wózkiem, mężczyźni z teczkami i kilku bezrobotnych. Wszyscy wpatrywali się w ziemię i co pewien czas schylali rozrzucając rękoma liście. Kiedy pan z laską na chwilę przystawał, podnosili głowy i nieruchomieli. Za każdym razem wybuchał wtedy gwar zmieniający się powoli w szmer ściszonych głosów. Przyglądałem się ze zdziwieniem, nie rozumiejąc o co tym ludziom chodzi. Może to jakieś grzyby - pomyślałem - a może to radiesteta szukający żył wodnych? W końcu nie wytrzymałem i kiedy koło mojej ławki przechodził szybkim krokiem mężczyzna, który dopiero co odłączył od tamtej gromadki, zapytałem, czego tak szukają. Nic nie odpowiedział, popatrzył tylko złym wzrokiem i jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Wstałem i zapytałem kogoś przyglądającego się tym poszukiwaniom. Czego właściwie szukają?
- Pieniędzy! - odpowiedział krótko. - Tutaj wszędzie są pieniądze!
Była to taka odpowiedź, że wolałem o nic więcej nie pytać. Ale oto starszy pan z laską przystanął nagle, pochylił się i wyciągnął spomiędzy liści nie uszkodzony i nawet nie pomięty niebieskawy banknot. Od tej chwili nie mogłem już od niego oderwać wzroku. Wyprostowany, z założonymi na piersi rękoma i swobodnie zawieszoną na łokciu laseczka, spacerował niespiesznie pomiędzy drzewami. Szli za nim dorośli i dzieci czekając aż znów się pochyli. Kiedy to robił, wokół aż szumiało od rozgarnianych energicznie liści. Ale na próżno! Starszy pan oglądał tymczasem znaleziony banknot, wzdychał i chował do kieszeni płaszcza. Potem znów ruszał, wracał jeszcze raz na zdeptane miejsca, przewracał liście końcem laski, a kiedy ktoś próbował go zagadnąć lub zastąpić drogę, milcząc kierował się w inną stronę. Przystawał, spoglądał pod nogi i znów coś podnosił. Ludzie ryli w stosach liści i ani przez moment nie spuszczali z niego oczu. Najbardziej zachwycone były dzieci, którym oddawał znalezione tu drobne dziesiątki i dwudziestki. Ja również zajrzałem pod kilka liści i szybko się wycofałem z głupią miną.

W niektórych ludziach wzbierała złość, czasem ktoś nagle odchodził, inni niestrudzenie krążyli za panem z bambusową laseczka. Kiedy laseczka podnosiła jakiś liść, wszystkim wydawało się, że jest tam co najmniej setka, ale starszy pan odwracał się i kilka kroków dalej podnosił z ziemi jeszcze bardziej okazały banknot. Pomimo że zabezpieczony materialnie, poczułem nagle złość na widok jego powolnych kroków i cienkiej laseczki. Dlaczego tylko on znajduje, a inni nie! Czy jest to sprawiedliwe i czy na pewno nie kryje się za tym jakieś oszustwo? To samo pytanie musiało widać trapić jeszcze kilka innych osób, bo najpierw szeptem, potem półgłosem, a w końcu bardzo głośno zaczęli się nad tym zastanawiać. 
- Co to jest? - pytali jakiś równie nobliwie wyglądający pan, tyle że bez laseczki - co to jest? Ja nie wiem co to jest, ale tym się powinien rząd zainteresować. To jest złodziejstwo! A w miarę jak mówił oczy zaczynały się mu się zwężać i przestawał nimi bezradnie mrugać. To jest jawne złodziejstwo i rabunek grosza publicznego!
- To pewnie lipa, to dla filmu albo jeszcze czegoś. - Nie, nie! To są prawdziwe pieniądze - szeptał jakiś młody biznesmen z teczką. - Sam sprawdzałem u tych dzieci! 
Bezrobotni i pijaczkowie milczeli z ponurą, niczym nie maskowaną zazdrością.
- Panie, jak ich szukać? - zachrypiał wreszcie jeden z nich, ale mężczyzna z laseczka jakby nie słyszał, trochę zmęczony, zamyślony i jakby nieobecny. A pieniądze były i wciąż leżały pod nogami.
Z daleka, brnąc przez zasłane liśćmi trawniki zbliżał się już policjant z urzędnikiem skarbowym. Sprowadził ich mężczyzna, który minął mnie, gdy siedziałem na ławce. - Pan pozwoli dowód! - rzekł policjant. Tłum czekał w milczeniu. Policjant długo oglądał dokument, podważał palcem solidnie przytwierdzone zdjęcie. Urzędnik zaś spytał:
- Co to za pieniądze?
- To są pieniądze, które leżą na ziemi - powiedział starszy pan.
- Jak to na ziemi? Jak można wciąż znajdywać pieniądze?
- Nie wiem czy umiem panu na to tak od razu odpowiedzieć - powiedział starszy pan - ale skoro one są wszędzie... - i pochylił się żeby wyjąć prawie spod obcasa urzędnika nowe dwieście złotych.
- Ile pan dzisiaj znalazł pieniędzy?- spytał z irytacją urzędnik
- Około dwudziestu pięciu tysięcy - rzekł pan z laską.
Wszyscy zamarli. Wiadomo było, że znalazł dużo, ale żeby aż tyle!
- Kłamie! - krzyknął ktoś rozpaczliwie. - Trzeba go zrewidować!
- Ale dlaczego? - zaprotestował starszy pan. - Gdyby pan się nie gapił to też by pan znalazł.
- Znalezione banknoty trzeba odnieść na komisariat - rzekł policjant.
- Ależ ja tak robię! - zapewnił starszy pan. - Dzisiaj jeszcze chciałem tutaj trochę pochodzić, a potem jak zawsze na komisariat. Trochę mi jeszcze brakuje do trzydziestu tysięcy, to jest do należnych mi trzech tysięcy znaleźnego.
- Ciszej, ciszej! - pouczył ludzi policjant.
- O, proszę, to są moje zaświadczenia - pan z laską sięgnął do portfela. - Tu z zeszłego miesiąca, tu z sierpnia, a z lipca już nie mam, bo byłem na wczasach nad morzem. Ja tylko znaleźne, nic więcej.
Poszedłem w swoją stronę. W nosie wiercił kurz z przewracanych przez dzieci liści. Usiadłem na ławce i patrzyłem co będzie dalej. Pan z laską wsiadł do radiowozu. Może było mu na rękę, że zamiast taksówką pojedzie oddać znalezione pieniądze za darmo. Tłum powoli się rozchodził, ale szeleszczenie liści słychać było tego dnia w Ogrodzie Saskim do zmroku. Pójdźcie tam kiedyś i wy. Może usłyszycie jak nieprzyzwoicie szeleszczą?

sobota, 4 września 2010

Pierwiosnek pod jesień

Naprawdę nie ma milszej chwili – pisałem o tym -  niż ta, kiedy nawiązuje się kontakt. Ta mała ptaszynka zaświstała na mnie dziś o poranku w zaroślach nawłoci, tuż za płotem. Kiedy podszedłem z aparatem, ukryła się, żeby po chwili pokazać się znowu i łaskawie popozować. Choć zrobiłem ponad dziesięć zdjęć mam wątpliwości: piecuszek to, czy pierwiosnek? A może całkiem kto inny? Już raz dałem tu plamę nazywając osikę bukiem, więc muszę być ostrożny.
Oba pokrzewkowate nie różnią się niemal wyglądem, a w dodatku tzw. głos kontaktowy (przesłuchałem płytę z atlasu Kruszewicza) mają niemal identyczny. Podobno decyduje barwa nóg (prawidłowo: skoków), pierwiosnek ma ciemniejsze. Myślę, że to chyba jednak on. Dobrze jest pod jesień spotkać się z pierwiosnkiem.

czwartek, 2 września 2010

Zapatrzony

Gdy miałem trzynaście lat rodzice kupili telewizor. Wcześniej żywiłem się książkami. Były ich tony, bez żadnej myśli i sensownego wyboru, dosłownie wybierane na węch i według grubości. Jak dla Zagłoby największym smutkiem był widok dna butelki, tak dla mnie gwałtowny koniec powieści i przebudzenie w świecie, który jest sielski, tylko z perspektywy dziesiątków lat.

Ten telewizor był produkcji rosyjskiej i psuł się tak często, że wreszcie zwrócili pieniądze. Nazywał się Temp. Niespodziewanie po latach powrócił do mnie koszmar tej nazwy, bo tymczasowe pliki o takim rozszerzeniu (od temporary) są dla mnie potwornym utrapieniem. Zamulają komputer i co jakiś czas muszę je tępić jak jakieś insekty.

Zmieniło się niemal wszystko. Kolorowy telewizor, który kupiliśmy pod koniec lat osiemdziesiątych nie chce się popsuć ani na chwilę i od dwudziestu kilku lat dręczy nas nasyconym barwami i ostrym obrazem. Jednak oddałbym wszystkie te kolorowe obrazki za tamten drgający, albo zjeżdżający jak winda, szary obraz, ale przede wszystkim za zapatrzonego siebie.

Z komputerem radzę sobie nie najgorzej, ale słoma to już zawsze będzie mi wystawała z butów. Z podziwem patrzę, jak Miki muska leciutko klawiaturę, gdy ja walę w klawisze jakbym grał Etiudę Rewolucyjną. To się zaczęło rzeczywiście od daremnej nauki gry na pianinie, a utrwaliło pisaniem na maszynie marki Łucznik. Oni tam w Radomiu produkowali głównie karabiny Kałasznikowa i te maszyny do pisania to był kamuflaż. Nosiły  piętno techniki militarnej i grzmociło się w te klawisze wystrzeliwując pociski liter.

Pierwszą pracę magisterską (z wersologii, nie ukończyłem) pisałem nocą. Wynajmowałem wtedy kawalerkę przy Żytniej. Znałem wszystkie nocne odgłosy bloku. Już nikt na schodach, coraz rzadszy szum spływającej wody i wreszcie absolutna cisza. Nad ranem zaczyna się od brzęczących butelek roznoszonego mleka, znowu szum wody i szybkie kroki po schodach. Nie mogłem znieść odgłosu blaszanych kubłów, którymi śmieciarze rzucali za ścianą i wychodziłem do sklepu. Przed nim skulone, drżące z zimna i udręki sylwetki chudych postaci o nabrzmiałych twarzach. Fioletowych jak napój, na który tak czekali.

W analizie wersyfikacyjnej wiersza nie wystarczy policzyć sylaby, ale trzeba jeszcze nanieść akcenty. Pomiędzy ostatnim spuszczeniem wody a mleczarzem wystukiwałem klawiszem myślnika leśmianowskie zgłoski. Aż trafiła się pośrodku nocy ta ballada.

"Dąb" jest bardzo dynamiczną opowieścią o koncercie, jaki niespodziewanie daje w kościele "krzepki upiór dębowy". Gdyby szukać muzycznego odpowiednika tego opisu mogłaby to być VI Symfonia Pastoralna Beethovena, a zwłaszcza jej cześć zatytułowana "Wesoła zabawa wieśniaków" (słuchaj Youtube poniżej). W balladzie powtarza się podobny refren z przytupem:
Grajże, graju, graj,
Dopomóż ci Maj,
Dopomóż ci miech, duda
I wszelaka ułuda!
Stukam, stukam, jestem znużony, ale przecież dociera do mnie, że tam, w tym kościele, dębowej grze przysłuchuje się Bóg. "niebywały w tej porze, niebywały, lecz cały zasłuchany! O Boże!"
Dla dębu to w to mi graj, więc gra szeroko:
I rozwiawszy tłum dźwięków po pieśniowym rozłogu,
Wygrzmiał z miechów to wszystko, co las myśli o Bogu.
Ja tu stukam, a tam organy udają basetle i Bóg słucha wzruszony.
I coś jeszcze miarkował i coś dumał na stronie
I biegł żywcem do grajka i wyciągał swe dłonie
Święci, wiedząc, co czynią, w nagłej cudom podzięce
Poklękali radośnie, wziąwszy siebie za ręce,
Bo od kiedy świat światem, a śmierć jego obrębem,
Po raz pierwszy Bóg, płacząc, obejmował się z dębem!
Tego już było za dużo. Tej ciemnej nocy płakało nas trzech.
---------
Rok 1920 to nie tylko zwycięstwo nad bolszewikami. To również rok wydania zbioru "Łąka", z którego pochodzi ta ballada. Kiedy opadnie kurz bitewny, pomyślmy o łąkach.
---------
Ten obraz na górze to landszaft mojego dzieciństwa. Wisiał na honorowym miejscu w tzw. dużym pokoju. Ja z tego lasu jestem.

 
blogi