Hennessy Leroyle's famous success, Other people's money from Hoyt's Theatre New York : written by E.O. Towne. (1898)
Michale, ratuj! Mam dużo pracy, a blog leży. Mogę tu tylko pisać, kiedy umysł mam wolny i nie dręczą mnie za bardzo wyrzuty sumienia. Tymczasem w komentarzach wyczuwam leciutki niepokój i pan Kowarski wydzwania zatroskany. Gdy mówię mu, że jest robota, powiada - "No właśnie, mówię wszystkim, że nie piszesz, bo robisz pieniądze". To cały on. Sam zawsze na bezpiecznej posadzie pracownika oświatowego nazywa mnie biznesmenem, bo podjąłem daremne ryzyko pracy na własny rachunek i zwijam się w trąbkę, żeby zarobić na ZUS i spłatę raty kredytu. To jest niestety mentalna spuścizna powojennego socjalizmu, ale co tam, przecież nie zmienię gościa, co do szkoły chodził z Ludwikiem Waryńskim.
Michał też mnie trochę tak traktował. Pamiętam, gdy pod koniec lat 80. podjechałem po niego używanym Fiatem 125p, powiedział ni to z podziwem, ni z przyganą: "No, no, burżuazja!".
Pisałem, po 1989 r. Michał zagubił się w sensie ekonomicznym i już nie odnalazł, a w swojej powieści "Warszawska Atlantyda" mocno drwił z pierwszych lat naszego dzikiego kapitalizmu.
Humoreskę, którą przytaczam, napisał w 2001. To szkic, którego nigdy nie zredagował. Widać, że wpadł na pomysł i pisał szybko, bo materiał miał liczne literówki i '"połknięcia". Poprawiłem i zamieszczam, bo ma klimat trochę z Mrożka, trochę z Szaniawskiego oraz krztynę autoironii. Przede wszystkim jest jednak kpiną z haseł wczesnego kapitalizmu i z ołtarza przedsiębiorczości.
W Saskim Ogrodzie
Leżący w centrum miasta Ogród Saski jest niewielkim i pozbawionym tajemniczych zakątków parkiem. Z każdego prawie miejsca, szczególnie zimą lub jesienią, kiedy brakuje liści, widać ruch samochodowy na ulicach Królewskiej i Marszałkowskiej, a także bliską perspektywę placu Piłsudskiego. Przed południem przychodzą do Ogrodu Saskiego babcie z dziećmi, po południu ludzie wracający z pracy i każdy komu po drodze.
Któregoś jesiennego dnia siedziałem na ławce w tej części parku skąd widać kielich nieczynnej już fontanny. Żwirowe alejki pokrywała gruba warstwa opadłych liści, prześwitujące pomiędzy konarami niebo miało wyblakłą niebieską barwę. Moją uwagę zwrócił głośny szelest liści. Odwróciłem się i zobaczyłem, że pomiędzy drzewami krąży powoli starszy pan ze staromodną laską, a za nim, w odległości kilku kroków, spora gromadka ludzi. Dzieci, chłopcy z tornistrami, jakaś kobieta z wózkiem, mężczyźni z teczkami i kilku bezrobotnych. Wszyscy wpatrywali się w ziemię i co pewien czas schylali rozrzucając rękoma liście. Kiedy pan z laską na chwilę przystawał, podnosili głowy i nieruchomieli. Za każdym razem wybuchał wtedy gwar zmieniający się powoli w szmer ściszonych głosów. Przyglądałem się ze zdziwieniem, nie rozumiejąc o co tym ludziom chodzi. Może to jakieś grzyby - pomyślałem - a może to radiesteta szukający żył wodnych? W końcu nie wytrzymałem i kiedy koło mojej ławki przechodził szybkim krokiem mężczyzna, który dopiero co odłączył od tamtej gromadki, zapytałem, czego tak szukają. Nic nie odpowiedział, popatrzył tylko złym wzrokiem i jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Wstałem i zapytałem kogoś przyglądającego się tym poszukiwaniom. Czego właściwie szukają?
- Pieniędzy! - odpowiedział krótko. - Tutaj wszędzie są pieniądze!
Była to taka odpowiedź, że wolałem o nic więcej nie pytać. Ale oto starszy pan z laską przystanął nagle, pochylił się i wyciągnął spomiędzy liści nie uszkodzony i nawet nie pomięty niebieskawy banknot. Od tej chwili nie mogłem już od niego oderwać wzroku. Wyprostowany, z założonymi na piersi rękoma i swobodnie zawieszoną na łokciu laseczka, spacerował niespiesznie pomiędzy drzewami. Szli za nim dorośli i dzieci czekając aż znów się pochyli. Kiedy to robił, wokół aż szumiało od rozgarnianych energicznie liści. Ale na próżno! Starszy pan oglądał tymczasem znaleziony banknot, wzdychał i chował do kieszeni płaszcza. Potem znów ruszał, wracał jeszcze raz na zdeptane miejsca, przewracał liście końcem laski, a kiedy ktoś próbował go zagadnąć lub zastąpić drogę, milcząc kierował się w inną stronę. Przystawał, spoglądał pod nogi i znów coś podnosił. Ludzie ryli w stosach liści i ani przez moment nie spuszczali z niego oczu. Najbardziej zachwycone były dzieci, którym oddawał znalezione tu drobne dziesiątki i dwudziestki. Ja również zajrzałem pod kilka liści i szybko się wycofałem z głupią miną.
W niektórych ludziach wzbierała złość, czasem ktoś nagle odchodził, inni niestrudzenie krążyli za panem z bambusową laseczka. Kiedy laseczka podnosiła jakiś liść, wszystkim wydawało się, że jest tam co najmniej setka, ale starszy pan odwracał się i kilka kroków dalej podnosił z ziemi jeszcze bardziej okazały banknot. Pomimo że zabezpieczony materialnie, poczułem nagle złość na widok jego powolnych kroków i cienkiej laseczki. Dlaczego tylko on znajduje, a inni nie! Czy jest to sprawiedliwe i czy na pewno nie kryje się za tym jakieś oszustwo? To samo pytanie musiało widać trapić jeszcze kilka innych osób, bo najpierw szeptem, potem półgłosem, a w końcu bardzo głośno zaczęli się nad tym zastanawiać.
- Co to jest? - pytali jakiś równie nobliwie wyglądający pan, tyle że bez laseczki - co to jest? Ja nie wiem co to jest, ale tym się powinien rząd zainteresować. To jest złodziejstwo! A w miarę jak mówił oczy zaczynały się mu się zwężać i przestawał nimi bezradnie mrugać. To jest jawne złodziejstwo i rabunek grosza publicznego!
- To pewnie lipa, to dla filmu albo jeszcze czegoś. - Nie, nie! To są prawdziwe pieniądze - szeptał jakiś młody biznesmen z teczką. - Sam sprawdzałem u tych dzieci!
Bezrobotni i pijaczkowie milczeli z ponurą, niczym nie maskowaną zazdrością.
- Panie, jak ich szukać? - zachrypiał wreszcie jeden z nich, ale mężczyzna z laseczka jakby nie słyszał, trochę zmęczony, zamyślony i jakby nieobecny. A pieniądze były i wciąż leżały pod nogami.
Z daleka, brnąc przez zasłane liśćmi trawniki zbliżał się już policjant z urzędnikiem skarbowym. Sprowadził ich mężczyzna, który minął mnie, gdy siedziałem na ławce. - Pan pozwoli dowód! - rzekł policjant. Tłum czekał w milczeniu. Policjant długo oglądał dokument, podważał palcem solidnie przytwierdzone zdjęcie. Urzędnik zaś spytał:
- Co to za pieniądze?
- To są pieniądze, które leżą na ziemi - powiedział starszy pan.
- Jak to na ziemi? Jak można wciąż znajdywać pieniądze?
- Nie wiem czy umiem panu na to tak od razu odpowiedzieć - powiedział starszy pan - ale skoro one są wszędzie... - i pochylił się żeby wyjąć prawie spod obcasa urzędnika nowe dwieście złotych.
- Ile pan dzisiaj znalazł pieniędzy?- spytał z irytacją urzędnik
- Około dwudziestu pięciu tysięcy - rzekł pan z laską.
Wszyscy zamarli. Wiadomo było, że znalazł dużo, ale żeby aż tyle!
- Kłamie! - krzyknął ktoś rozpaczliwie. - Trzeba go zrewidować!
- Ale dlaczego? - zaprotestował starszy pan. - Gdyby pan się nie gapił to też by pan znalazł.
- Znalezione banknoty trzeba odnieść na komisariat - rzekł policjant.
- Ależ ja tak robię! - zapewnił starszy pan. - Dzisiaj jeszcze chciałem tutaj trochę pochodzić, a potem jak zawsze na komisariat. Trochę mi jeszcze brakuje do trzydziestu tysięcy, to jest do należnych mi trzech tysięcy znaleźnego.
- Ciszej, ciszej! - pouczył ludzi policjant.
- O, proszę, to są moje zaświadczenia - pan z laską sięgnął do portfela. - Tu z zeszłego miesiąca, tu z sierpnia, a z lipca już nie mam, bo byłem na wczasach nad morzem. Ja tylko znaleźne, nic więcej.
Poszedłem w swoją stronę. W nosie wiercił kurz z przewracanych przez dzieci liści. Usiadłem na ławce i patrzyłem co będzie dalej. Pan z laską wsiadł do radiowozu. Może było mu na rękę, że zamiast taksówką pojedzie oddać znalezione pieniądze za darmo. Tłum powoli się rozchodził, ale szeleszczenie liści słychać było tego dnia w Ogrodzie Saskim do zmroku. Pójdźcie tam kiedyś i wy. Może usłyszycie jak nieprzyzwoicie szeleszczą?