niedziela, 15 sierpnia 2010

Kurka wodna!

Kurka wodna, no przecież wiem, nie nazywam się Konrad Lorenz, ale tak jak on, w te późniejsze lata rozmawiałbym tylko z bydlątkami, ptakami i rybami. Dwa razy dziennie przychodzę na tę groblę i staje nad brzegiem stawu po lewej, tam gdzie czai się Buba.
Łyski (zwane tez kurką wodną) są znacznie bardziej nieufne i płochliwe niż na przykład poczciwe krzyżówki. W ogóle w przeciwieństwie do tamtych nie są specjalnie piękne, a im młodsze tym brzydsze. Musiałem je jednak czymś przekonać, zwłaszcza nieufność matki, bo gdy wołam, wypływają nagle z szuwarów, nieraz z drugiego końca stawu, i pędzą te brzydactwa po wodzie z bijącym niespokojnie serduszkiem czy starczy.
Nie daję tego zbyt wiele, żeby nie odzwyczaić od normalnego pokarmu i nie mogę sobie odmówić fotografowania. Małe się robią coraz bardziej samodzielne, a te najdzielniejsze nurkują w poszukiwaniu opadłych okruchów.
Po jakimś czasie podpływa matka, która obserwuje wszystko z boku i ostrym głosem ostrzega, gdy któreś zbliży się za bardzo do mnie. Teraz ona ściga się z co silniejszym potomstwem,  żeby złowione okruszki dać też swoim niedorajdom.
Jest jeszcze staw prawy, prawie zupełnie cichy. To smutna sprawa i napisze o niej niedługo.

niedziela, 8 sierpnia 2010

Księżniczka von Hovawart

Księżniczkę zobaczyłem pięć lat temu w nieistniejącym już serwisie ogłoszeniowym Aaaby.pl "Gazety Wyborczej". Czytałem wiadomości i nagle w rogu ekranu wyskoczyło okienko, a w okienku ona, malutka wprawdzie i puchata, lecz dystyngowana, melancholijnie wpatrzona w oddalony punkt.

Telefon kierunkowy zaczynał się na 74, a właśnie nazajutrz jechałem służbowo do Wałbrzycha. Zadzwoniłem, okazało się, że to 100 km na południe, pod Śnieżnikiem i opodal Międzygórza. Ucieszyłem się, bo znałem i lubiłem te okolice.
"Głośny potok" - niewielkie gospodarstwo agroturystyczne z jazdą konną, prowadzone przez dwoje ludzi z Warszawy. Gospodyni była malarką. Stylowy salon z pianinem; pasowała do niego ta gromadka psów wytwornych ras. Rozmawialiśmy przy stole, a malutka Evita (to jej metrykalne imię) podeszła do mnie i przytuliła się z tyłu pleców. Powiedziałem to, co zawsze mówię zagubionym istotkom:
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
Potem załatwiliśmy formalności i okazało się, że mała jest pół-Czeszką, w dodatku księżniczką, bo w jej żyłach płynie krew championów Czech, Niemiec i Polski.
Dałem jej dziecięcą tabletkę Aviomarinu na koniec języka,  przytrzymałem arystokratyczną mordkę, żeby przełknęła i ruszyliśmy w długą drogę.
Nie uzgadniałem tego z żoną. Od roku mieliśmy dom z ogrodem, ale jakiś pusty, bo Miki kończył studia i przychodził tylko nocować. Czegoś brakowało pod ręką, co można by pielęgnować i najczulej kochać.

Nie będę pisał o szczegółach, ale na początku nie było łatwo. Żona nigdy nie miała psa. W zasadzie bała się ich i one o tym wiedziały. Wspomnę tylko że po kłótni, siedziałem z maleńką w łazience i naprawdę nie wiedziałem, dokąd pójdziemy.

Ułożyło się jednak szybko i dziś żona jest dla niej najczulszą panią. Na przykład całuje ją często, a ona znosi to z książęcą godnością.
Kiedy dwa lata temu Mikołaj się ożenił i odwiedził nas dopiero po tygodniu, Buba poukładała jakoś pyskiem w kosteczkę swój ulubiony kocyk i położyła mu na kolana. Taka psia wyprawka.

Oboje z Natalią mieszkają  po drugiej stronie Lasu Kabackiego. Najczęściej przyjeżdżają na rowerze, ale zdarza się, że przychodzą pieszo. Wtedy jadę z Bubą pod las samochodem i idziemy im na spotkanie. Trudno mi jej to wytłumaczyć i księżniczka myśli, że Miki jest leśniczym.
Z nikim nie byłem tak bez przerwy. Bardzo lubi ze mną pracować. Po śniadaniu zastyga w pozie wyczekiwania, wstępując przednimi łapami na stopień schodów, a kiedy wreszcie idę, z ulgą wbiega na górę i kładzie się trzy metry od biurka z pyskiem przy ziemi. Ja pracuje, a ona śpi, budzi się, patrzy brązowymi, dobrymi ślepiami, chwilę tak popracuje i potem śpi dalej. Zupełnie nie rozumie, kiedy Mikołaj mówi jej, że jest darmozjadem.

Na śniadanie zjada między innymi jogurt, często z ryżem. To nieprawdopodobne, że coś tak czarnego może żywić się czymś tak białym. Dziś, kiedy przyszła mi podziękować, zobaczyłem, że to jaśniejące pod brodą to wcale nie pozostałości jedzenia. W końcu minęło pięć lat.

Usiadłem na podłodze i przytuliłem siwą głowę do posrebrzonego, kochanego pyska.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Wykluczony

Edward Penfield, Harper's, okładka z sierpnia 1898 r.
To było 15 miesięcy przed końcem. Od dłuższego czasu Michał nigdzie już nie drukował, zresztą specjalnie o to nie zabiegał.  Jedynie może te teksty, jakie wyciągał od niego Janusz do naszego fanzinowego "Rękopisu", ale on, jako profesjonalista, nie traktował tego poważnie.

Wobec wcześniejszego zgiełku wrażeń i przygód,  teraz w jego życiu nie działo się nic. Pewnie dlatego przestał prowadzić dziennik. Nawyk codziennego pisania jednak pozostał. Jeszcze nie było u nas mody na blogi, ale on zaczął coś takiego. To były rozwinięte e-maile, które wysyłał do dwóch, trzech osób, z którymi pozostawał w przyjaźni. Zastanawiał się jak je nazwać. Pamiętałem "Strzępy meldunków" Sławoja Składkowskiego i powiedziałem "meldunki". Spodobało się. Oto meldunek kierowany do mnie 10 stycznia 2005.

Odkąd mam internet przestałem pisać w dzienniku. Początkowo jeszcze coś tam skrobałem ale w końcu przestałem. Od czasu do czasu pojawia się potrzeba pisania, zapisania, przedstawienia myśli na kartce papieru. Najpierw pojawiają się myśli o wszystkim co nas otacza, potem o sobie na tle tego krajobrazu. Zwłaszcza podczas porannych wizyt w wannie. W ogóle w wannie myśli się dość intensywnie i wcale nie jest tak, że świat odpływa za granicę horyzontu jak twierdził Gałczyński. Metoda doktora Kneippa polegająca na leczeniu histerycznych pacjentek przez namaczanie może mieć także inne zastosowania. Drugą zmianą jest to, że pisze się teraz bez długopisu, używając od razu pulpitu.

W wannie czytałem wydrukowaną w sobotnio – niedzielnym dodatku do Gazety Wyborczej rozmowę z Ignacio Ramonetem na temat radykalnego islamizmu. Tytuł „Koran - Kapitał naszych czasów". Początek wydrukowany dużą czcionką brzmi tak:
Radykalny islamizm dociera tam, gdzie nie dociera nikt inny – do ludzi wykluczonych, żyjących poza cywilizacją. Oferuje im odpowiedź monstrualną, bo odwołującą się do terroryzmu i śmierci. Tylko on jednak nadaje tym zapomnianym ludziom jakąś tożsamość.
Zupełnie jak w moim przypadku. Tylko trzeba zamiast islamizm napisać alkoholizm. Ja też jestem człowiekiem wykluczonym, bezrobotnym, z kryzysem tożsamości, bo jeszcze nie znam tej roli społecznej i nie wiem jak w takim świecie żyć.

W czasie naszych sobotnich biesiad i tańców myślałem, że ja tu jestem bez żony czy choćby dziewczyny, no, niechby czterdziestoletniej dziewczyny. Czy się z żoną sypia, czy nie, czy się ma jej dość, czy nie, ja byłem nieparzysty. I tak jest od zawsze, wyłączając krótkie (kiedyś) pobyty Ewy w Polsce. Ewa rzuciła mnie z powodu mojego alkoholizmu, ale też wystarczy pomyśleć, żeby stwierdzić – wcale mnie nie rzucała, bo mieszka w Holandii i bywa w Polsce kilka razy do roku. Teraz gdy mój wrodzony alkoholizm pozostanie, ale pijaństwo będę plenić, myślę, że sens prawdziwy miały twoje słowa: „Łukasz, baby ci potrzeba!” choć wolałbym nie babę, a atrakcyjną przyjaciółkę. Ale jak tu bezrobotnemu taką znaleźć?

Pamiętam, spotkałem się z G. w piwiarence „Pod papugami” i cały czas drżałem, żeby nie poprosiła o jeszcze jedno piwo, bo miałem wszystkiego dwadzieścia złotych na dwa piwa po siedem. Brak pracy, a więc zwykłej pensji, eliminuje ze świata ludzi zwykłych, dla których siedem złotych nie jest problemem. Rodzi problemy kiedyś nieznane. Za co kupić pastę do zębów albo co jeść jutro będę jeśli nie pójdę na obiad do ciotki. W takiej sytuacji rzeczywiście tylko baba zbierająca puszki po piwie może być moją partnerką.

Jak wariat czekam na jakąś okazję, czyli na szansę, że z marginesu trafię „do pracy”. Śni mi się wciąż, że wyrzucamy z Nowych Książek Lidię Wójcik i mogę tam wrócić, zająć się tym, co umiem. Szkoła to tylko przechowalnia i właściwie od zawsze mnie tam przechowywano na pół etacie nie dając zginąć. Ja ich nie lubię, a oni całkiem są mi przyjaźni i robią to z łaski.

Wykluczenie rodzi agresję. Albo autoagresję. Pijaństwo jest autoagresją i to znakomitą, bo nie boli, a tylko ogłupia. Oferuje „odpowiedź monstrualną”, bo odwołuje się do śmierci i za życia jeszcze nią hojnie obdarza. Prosty lud się zwyczajnie i uczciwie zapija. Na terapii słyszałem wyznania ludzi, którzy szczerze popadli w alkoholizm i pili tak zajadle, jak ja nigdy nie miałem odwagi. Ja dna jakiegoś wyrazistego nigdy nie osiągnę. Za to – uświadamiam to sobie wyraźnie – mogę być już do końca w dryfie. Niczego już nowego wtedy nie zaznam i niczego naprawdę ciekawego nie napiszę, nie zrobię, nie wymyślę.

Alkohol jak każdy narkotyk prowadzi do samozakłamania. Alkohol może najbardziej, bo nie działa szybko i można żyć z nim jak z jakimś mniej groźnym rakiem całe dziesięciolecia. To jest poddanie się i rezygnacja z hasła – pamiętasz druhu „Dżuma”, powtarzaliśmy je często jak byliśmy u Walterowców – „czeławiek eto gordo stoit!”. Ja z tego wielopiętrowego samozakłamania wyniosłem tylko tę korzysć, że chociaż własnego kłamstwa się nie pozbyłem, to wyraźnie widzę cudze. Wyobraź sobie: wszyscy nie tylko kradną, ale i kłamią! Wcale mi z tego powodu nie jest lżej. Raczej tak samo ciężko. Mógłbym niejednemu i niejednej prostować drogę. Ale do tego trzeba mieć powołanie.

Jakby szykując się do jakiejś nowej roli czekałem na samotnego Sylwestra, żeby leżąc jeszcze nieotrzeźwiały myśleć: Nie ma nikogo (tutaj i teraz) do kogo mógłbym przycisnąć moje stęsknione ciało i przed kim mógłbym otworzyć obolałą duszę. To właśnie myślałem także podczas naszego sobotniego karnawału.

Masz rację: po pierwsze nie pić, a potem się zobaczy. Niepicie to jednak nie kwestia wstydu czy bezwstydu, postanowień i męskiej siły. Tutaj męska siła na nic i jeszcze sama przeciw sobie się obraca. Tu potrzebna jest kupiecka trzeźwość: Co wolisz pijaku: wegetację roślinną nieomal, czy uczestnictwo?

Niektórzy właśnie uczestnictwa się boją. Ja się tyle lat bałem, że już się nie boję. Z fizycznego uzależnienia wychodzi się łatwo. Nigdy nie miałem z tym problemu i nie ciągnie mnie do alkoholu w tym sensie, że nie muszę wypić, żeby mi się ręce nie trzęsły albo żeby wstać z łóżka. To może na kacu tak jest, ale nie po parunastu dniach bez kropli piwa. W ostatnich czasach piłem rozważnie dając sobie wytrzeźwieć, żeby znów mieć siłę na picie i żeby nie zabazgrać do końca tej jedynej ćwierć pracy – szkoły. (Pomimo tego miałem takie dni trzeźwienia, gdy mogłem tylko leżeć i oglądać w kółko telewizję, bez odrobiny snu i bez kontaktu z samym sobą). Gorsze jest uzależnienie psychiczne. Przecież rzec mogę: ja to alkohol! Towarzyszy mi od kołyski, czyli od liceum im. Traugutta. Był mi pisany, bo się bałem społecznych związków, jak np. boi się ich teraz Paweł. Coś mi dał, coś wziął – nie, nie on, alkohol – raczej ten Łukaszewicz, co go pił.
 
blogi