poniedziałek, 27 lutego 2012

Romantyczne medium

Kolejny eksponat muzeum rzeczy kiedyś użytecznych. Żadnej tandety: najszlachetniejsze tworzywo sztuczne, którego nazwa bierze się od hebanu - ebonit, przewody w osnowie z połyskliwej, czarnej tkaniny, a przede wszystkim odgłos dzwonka, co nie pochodzi z pliku, lecz z uderzania młoteczka o prawdziwy metal.

Wzór z lat 60. łączy urzędową powagę z marzeniami (posiadanie telefonu było w PRL marzeniem milionów), bo pryncypialną kanciastość łagodzą przyjazne zaokrąglenia.

Żadnej tandety i żadnego pośpiechu – wolno powracająca tarcza numerowa i wiecznie zajęty numer dziewczęcego akademika na Karolkowej. Było to bardzo romantyczne medium.

piątek, 24 lutego 2012

Suplement


Constantin Brancusi, Pocałunek, rzeźba [1913]
Podeszło do mnie Sumienie i dało kuksańca. Rzeczywiście, tego nie można było tak zostawić na weekend. Żeby zatrzeć lekkomyślne wrażenie, ratuję się znakomitym wierszem angielskiego poety, Hugo Williamsa (ur. 1942), w tłumaczeniu Piotra Sommera. Skwapliwie zgadzam się z konkluzją.
Kilka pocałunków z Kama Sutry

Pocałunek Zwierciadlany, ten, który się składa
Albo przesyła odbiciu
Albo cieniowi kochanka
W gładkim zwierciadle
Albo na oświetlonej ścianie
Albo na powierzchni wody,
Zwie się Pocałunkiem Zwierciadlanym
I jest jedynie jedną z wielu
Odmian pocałunku, jak dla przykładu
Pocałunek Równowagi, co jest wyrazem
Najwyższej czułości, jako że się go składa
Na powiece kobiety
Lub na koniuszkach palców u mężczyzny
I zwie się Pocałunkiem Równowagi,
Ponieważ nie powinien być za ciężki
Ani zbyt lekki. Z kolei Pocałunek
Budzący Pożądanie, ten, który
Na twarzy śpiącego męża
Składa kochliwa kobieta
Iżby pokazać swe zamiary albo
Namiętność, zwie się Pocałunkiem
Rozniecającym Miłość lub Pocałunkiem
Budzącym Pożądanie. A Vatsyayana wymienia
Wiele innych odmian pocałunków
Oprócz wspomnianych wyżej
(np. Pocałunek Upojenia), twierdząc
Że te nie będą potrzebne
Prawdziwie zakochanym.

środa, 22 lutego 2012

Synkopa


Currier & Ives, Kiss me quick!, chromolitografia [1850 – 1900]
Naprawdę, udało się nam latem z miłosną antologią. Z wdzięcznością pomyślałem o tamtych tekstach, kiedy rano usłyszałem jak kwilił ptak.

Bo pocałunek ma być niespieszny. Na początku jak pytanie, ale takie bez przesadnej intonacji i bez natarczywego domagania się odpowiedzi.

Nawet, gdy odpowiedź jest po twojej myśli, smakuj ją powoli: udawaj, że nie zrozumiałeś lub nie jesteś pewien. Powinieneś kluczyć, w zastanowieniu przygryzać wargi, nagle gwałtownie przeć do przodu, żeby po chwili znów zawisnąć jak jastrząb zanim spadnie z góry.

To milczące przekomarzanie się jest po to, aby oczekiwana namiętność buchnęła żywszym płomieniem.

Bądź w tej grze wyrachowany w męski sposób, który nie bierze się z niskiej kalkulacji, lecz z odpowiedzialności za obrót spraw.

Słuchaj jazzu i staraj się zrozumieć synkopę. Nic nie jest przesądzone. Zawsze masz wybór i daj go drugiej stronie.

Nie przesadź jednak z konsultacjami i nie bądź nadmiernie opieszały. W żadnym razie nie pozwól, żeby płomień zgasł.

Pamiętaj, na co cię powołał Pan. Obowiązek swój wykonaj godnie i z najwyższą pieczołowitością.
O, ile od tkliwości i miłości pościł,
Aby wszedł pod Jej włosy jak w żywiczny kościół.
Pojrzał wpierw po witrażach, w środku twarzy stanął,
A tam wyżej - na czole - stał już słońca anioł.
O, jakże się przepłoszył, ucieszył, przyczaił,
Że sam jeden stratuje każdy blask w tym kraju.
Nie usypie spod palców niczego prócz zgliszczy,
A co zacznie miłować, miłowaniem zniszczy.
(...)
Stanisław Grochowiak, Bitwa

wtorek, 21 lutego 2012

Ty sługo moja i moja królowo...

Była z tobą od początku i dlatego uważałeś, że nic jej nie jesteś winien. Krzywdziłeś ją i kaleczyłeś nieraz, a teraz wiesz, że dała ci wszystko i wracasz do niej syn marnotrawny.

To na pewno sprawa wtórnego sentymentalizmu, co atakuje z wiekiem, ale niech się nie śmieją młodzi. Może też kiedyś wrócą.
... jak paw, co w tęczach się własnych podoba,

ogon stubarwny i swe skrzydła oba
rozwijasz, lustro czyniąc słońcu jawne,
by blaski z niego szły na ciebie sławne
i jasność większa, kraśniejsza ozdoba,
i tak królujesz śród bogactw bez miary,
w gwiazdy ubrana i w lutniane czary —
a świat ci zda się jeno złotą gadką
i dźwięków morzem: o ty polska mowo!
ty sługo moja i moja królowo,
moja kochanko i siostro, i matko!
Jerzy Żuławski, Polska mowa 
Dziś Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego.
Przed sześćdziesięciu laty, 21 lutego 1952 r. w Dhakce (Bengal Wschodni - dzisiejszy Bangladesz), podczas demonstracji domagającej się ustanowienia języka bengalskiego językiem urzędowym, zginęło pięciu studentów.

Lekcja polskiego, słowa: Agnieszka Osiecka, muzyka: Maciej Małecki, śpiewa Anna Żebrowska [1967]

sobota, 18 lutego 2012

E-maile ze szpitala


Ukazał się najnowszy numer internetowego pisma literackiego Kwartalnik, a w nim na stronach 98-106 znana już niektórym relacja z ostatnich siedmiu tygodni życia Michała Łukaszewicza. Zdawałem ją na bieżąco w e-mailach wysyłanych do Jego znajomej w Kanadzie.

Ilekroć czytam E-maile..., mimo logiki nieodwołalnego końca, odnajduję w tekście coś krzepiącego. Patrzę na wspaniałych ludzi i po raz ostatni na niezwykłą osobowość naszego Przyjaciela. W miejscu żałoby jest we mnie wdzięczność, że był wśród nas.

Bywają nawet rzeczy zabawne, jak choćby ten dowcip Michała o Kowarskim.
Dziś w najlepszej formie z ostatnich tygodni. Ewa znów pod jego urokiem i postanowiła zostać do końca. Kiedy przyjechałem, Mirka ustąpiła mi miejsca przy łóżku, a sama usiadła u jego nóg. Ona trzymała go za nogę, ja za rękę. Rozmawialiśmy przyjaźnie jak nie pamiętam kiedy.
O Indiach, gdzie byliśmy wspólnie we troje, o tym jak bardzo zmieniliśmy się, wreszcie o polityce. Michał od czasu do czasu wpadał w leciutki patos, jakby czuł się zobowiązany do ostatecznego przekazania sumy swych doświadczeń w uniwersalnej formule. Jednak i to podszyte było delikatnym futerkiem autoironii. Najbardziej nas rozbawił, kiedy powiedział, że rozmawiał dziś z Kostynowiczem. „Porozmawiałem z nim, bo snuł się wokół odsunięty. Jak Żyd z Wesela”.
Zapraszam. Kwartalnik (w formacie pdf) jest do pobrania lub czytania on-line tutaj. E-maile zaczynają się od strony 98.

-------------------------------

* * *
kiedy dotarli
pierwszy
w niemodnym palcie i zgarbiony
wysiadł
drugi położył się na dnie łódki
nie rozbili namiotu
nie rozpalili ogniska
nie otworzyli butelki
osobną mieli drogę


czwartek, 16 lutego 2012

Słodki terror

Hovawart Buba
Zwykle w połowie lutego ma się jej już dość, ale w tym roku tak długo był tylko mróz, że kiedy przyszła ta dostojna biała, chciałoby się, żeby pobyła trochę.

Buba kocha śnieg i hasa jakby była szczenięciem. Trochę się o nią martwimy, bo ma wyraźnie przeciążoną przednią łapę. Liczę się z tym, że od wiosny zostaną nam spacery tylko piesze. W końcu przeliczając na lata ludzkie, piękna księżna von Hovawart dobiega pięćdziesiątki.
Nie wiem, czy to ten sam, ale co roku jakiś kwiczoł szuka zimą wsparcia. Parę kilogramów jabłek poszło w te mrozy, a dopiero wczoraj, kiedy spadł tęgi śnieg, porzucił konwenanse i pozwolił się sfotografować.

Potrafi metodycznie wydrążyć całą polówkę jabłka, aż zostaje tylko łupina. Gdy nie ma nowej dostawy, wydziobuje ją od środka zostawiając coraz cieńszą obrączkę, w końcu i ta znika. Wtedy kiwa się na poprzecznej gałęzi i znacząco spogląda w stronę domu. Z ochotą poddaję się temu słodkiemu terrorowi.

wtorek, 14 lutego 2012

Sarmacko i mięsopustnie

Pieter Bruegel II, Chłopski taniec weselny, Crocker Art Museum, Sacramento
To dopiero była radość tworzenia. Mistrz Jerzy Harasymowicz przeniósł się w czasy saskie, zgromadził w nieistniejącym majątku dzieła mistrzów malarstwa i kazał je opisywać Laurentemu Żurawce. Wymyślił tego pałacowego skrybę, szlachcica chyba i człeka mało kształconego (za to z przekonaniami - jak to mówią dzisiejsi Sarmaci - prawdziwie patriotycznymi).

Poeta oparł się na konkretnych i udokumentowanych źródłach – staropolskich opisach obrazów. Prof. Wojciech Ligęza pisząc o tym utworze wskazuje, że jego komizm tkwi w „konfrontacji współczesnego nam kultu sztuki z dawnymi wyobrażeniami szlachciców, którzy arcydzieła mieli za nic”.*

Stanisław Barańczak uważał Kolekcję... „za jeden z najzabawniejszych utworów we współczesnej poezji polskiej. A zarazem najzjadliwszych. Jego siła komiczna bierze się bowiem nie tylko z bezinteresownie absurdalnego humoru, przepełniającego komentarze pana Laurentego Żurawki do lanczaftów Rymbranda, Wandyka, Elgryka, ale i krytycznej ironii, z jaką poeta prześwietla umysłowość saskiego szlachciury. Umysłowość pełną sarmackiej fantazji, lecz także obskurantyzmu, ksenofobii i ignorancji”.**

Przytaczam tu tylko fragmenty (Kolekcja... ukazała się w 1979 r. w tomiku „Cudnów”). Wybór mój z racji dzisiejszego święta pikantny. Rechoczę w ten sposób trochę ze świętego Walentego, bo podobnie jak imć Żurawka cudzoziemszczyzny w obyczajach naszych nie szanuję. 

Zilustrowałem wpis obrazem Bruegla, który jak niektórzy malarze z Kolekcji... Olender jest i sobie podobnych maluje. Żurawka pisze, że to ludzie koci psiowi. Chyba prawda, bo widać, że jeden z nich jak ten Dionizos jawną się wobec białogłów wychwala dzidą [kliknij].
Kolekcja
landszaftów starożytnych
Jaśnie Wielmożnych Panów na Dźbowie Dźbowskich
wyjaśniona biegle
przez Laurentego Żurawkę
tegoż dworu w Dźbowie
pisarczyka
i porządków sprawcę
[wybór]

Bagienko Olenderskie
Znowuż bagienko lecz to zamarzłe. Ludzie koci psiowi jako to u Olendrów na podkówkach się ślizgają. Naród świdrowaty jakiś.
Dama w pościeli
Dama się w pościeli rozkryła. Stary jakiś ze świecą podpatruje. Gały mu wyłażą. Robota olenderska.
Rzeźba Dionizos
Boga już nie ma że byle jebbuś jawną się wobec białogłów wychwala dzidą. Pożałowania godna ta machina wiele zła w Dźbowie czyni. Gdyż ślachcianki jeno przy niej się kupią. Ksiądz jezuita Procowicz sztuką materii nakryć to kazał lecz jeszcze się większy zrobił odsterczyl. I płeć biała jako to w umyśle deminimalis przecie do onego się garnie.
Dama jakaś
Dama jakaś goła cale rozkoszna drugiej tyż takiej pierś ujęła. Jaka w tym sentencjonis philosophius nie wiem.
Gęsia jakaś
Gęsia jakaś hardo rozcapierzona damę erotiko napastuje. Ta za dobrą monetę kochy jej przyjmuje.
Ślachcic jakiś
Ślachcic jakiś damie za stanikiem rodzynkę znalazł dużą. Co jeśli świeża niezły to specyjał.
Chłop na babę
Chłop na babę wienierycznie nastaje. Robota wyborna. Zima długa świce krótkie. Wiadomo.
Dama jakaś
Dama jakaś na desce cudnie rżnięta.
Człek poćciwy
Człek poćciwy babę korbaczem ćwiczy. Pan Jezus się jeno śmieje i jeszcze jej palcem grozi. Scena przyjemna.
Satyr
Satyr jakiś stary na boku płacze a baba się śmieje. Co by to mogło być każdy i tak wie.
Sułtan
Sułtan turecki przez harem przechodząc i widząc one srogie baterje swoje w pełnej gotowości przecie nad sobą zapłakał.
Satyr na nimfę
Satyr na nimfę nastaje cale kształtną. Posiąść ją chce jednak jeronią natury to sprawia że kaśle i do victorji nie dochodzi. Scena melankolijna.
* - dr hab. Wojciech Ligęza: Przeszłość jako źródło komizmu w wierszach Jerzego Harasymowicza, referat z konferencji „Jerzy Harasymowicz - poeta karpackiego pogranicza”, Sanok, 2001.

** - S. Barańczak, Ksiądz Baka redivivus, w: Przez i po. Szkice o poezji krajowej przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, Londyn 1988.


sobota, 11 lutego 2012

Sarenka


Arthur F. Tait, Maternal love [1868]
Jej pierwsza metafora za sprawą piosenki „Nic dwa razy się nie zdarza” trafiła w moje młodzieńcze, wiecznie zakochane serce. Bo tak to wtedy bywało:
Wczoraj, kiedy twoje imię
ktoś wymówił przy mnie głośno,
tak mi było jakby róża
przez otwarte wpadła okno.
Kiedy już trochę wiedziałem jak to jest z pisaniem, zachwyciłem się jej wierszem, który przeczytałem w antologii poezji polskiej po 1939 r. „Kolumbowie i współcześni”: Radość pisania.

Zaiste, wielka jest radość tworzenia, a z pisania chyba największa, bo surowiec daje się kształtować jak żaden i nic nie kosztuje. Napisane żyje własnym życiem, choć najczęściej krótko jak jętka, ale przecież niekiedy wiecznie. Jednak ten wiersz jest o boskiej mocy kreowania światów.

Widać tu jej poetycką kuchnię, w której każdy wers wynika z intelektualnego błysku. Dawkuje go jednak z rozwagą, miłosiernie znieczulając nas ciepłą ironią na gorzką prawdę o życiu i świecie.

Odtąd zawsze kojarzyła mi się z sarenką. Fizycznie też miała w sobie sarnią kruchość i delikatność.
RADOŚĆ PISANIA
Dokąd biegnie ta napisana sarna przez napisany las?
Czy z napisanej wody pić,
która jej pyszczek odbije jak kalka?
Dlaczego łeb podnosi, czy coś słyszy?
Na pożyczonych z prawdy czterech nóżkach wsparta
spod moich palców uchem strzyże.
Cisza - ten wyraz też szeleści po papierze
i rozgarnia
spowodowane słowem „las” gałęzie.
Nad białą kartką czają się do skoku
litery, które mogą ułożyć się źle,
zdania osaczające,
przed którymi nie będzie ratunku.
Jest w kropli atramentu spory zapas
myśliwych z przymrużonym okiem,
gotowych zbiec po stromym piórze w dół,
otoczyć sarnę, złożyć się do strzału.
Zapominają, że tu nie jest życie.
Inne, czarno na białym, panują tu prawa.
Oka mgnienie trwać będzie tak długo, jak zechcę,
pozwoli się podzielić na małe wieczności
pełne wstrzymanych w locie kul.
Na zawsze, jeśli każę, nic się tu nie stanie.
Bez mojej woli nawet liść nie spadnie
ani źdźbło się nie ugnie pod kropką kopytka.
Jest więc taki świat,
nad którym los sprawuję niezależny?
Czas, który wiążę łańcuchami znaków?
Istnienie na mój rozkaz nieustanne?
Radość pisania.
Możność utrwalania.
Zemsta ręki śmiertelnej.
Wisława Szymborska, Radość pisania, 1967

czwartek, 9 lutego 2012

Studniówka cwaniaków


Przekorne geny zawsze znajdą sposób, aby obejść nasze oczekiwania i hierarchię moralną. Rodzice duchowo i zawodowo niezwykle odpowiedzialni, a ich dzieci najwyraźniej mają upodobanie do życia beztroskiego i próżniaczego.

Znają świat zaledwie od stu dni, ale już wiedzą jak się urządzić i gdzie są konfitury. Na nic się zdały imiona hiszpańskich mistyków. Jan na zdjęciu nie przypomina swojego imiennika od Krzyża, już bardziej zmęczonego Johnnie Walkera, natomiast Teresie wcale niespieszno do Ávila. Bliżej jej do pięknej Tessy D'Urbervilles.

Jako ich przodek powinienem się martwić, a jestem wzruszony widząc wewnętrzne podobieństwo.
-----------------------------
Zdjęcie wykonała mama bliźniąt - Natalia

niedziela, 5 lutego 2012

Książka o północy

Charles H. Yale, plakat teatralny [1899]
Niekiedy zdarzenia błahe z czasem okazują się ważnym znakiem, przepowiednią albo spóźnioną przestrogą. Tak może być z tą książką o północy.

W piątek wraz z grupą przyjaciół byliśmy w Filharmonii. Niewiele opowiem. O ile w sztukach plastycznych bez skrępowania dzielę się swoimi wrażeniami, o tyle wobec muzyki poważnej mnę w rękach czapkę i potakuję pokornie głową, gdyż moje ucho nie rozróżnia niuansów. Także tym razem mi się podobało, ale i mocniej niż kiedykolwiek odczułem przyjemność z przebywania w miejscu, gdzie są tylko ludzie nastawieni na odbiór sztuki. Nie przywiódł ich przecież snobizm, bo grano Moniuszkę i Czajkowskiego. I choć wszyscy raczej niebogato ubrani, to stanowili prawdziwie wytworne towarzystwo, którego próżno szukać w najdroższych lokalach stolicy.

Zapewne z tej wytworności napiliśmy się po koncercie w domu wódeczki. Niewiele, dwa – trzy kieliszki, razem pięć. Niewiele, ale wystarczyło, abym znów doznał iluminacji. Po wyjściu gości i po krótkim spacerze z Bubą, chwilowo polegiwałem na kanapie i umysł mój, w najmniejszym stopniu niezaprzęgnięty w szczegół, osiągnąwszy stan homeostazy doskonałej, dość swobodnie dokonywał skomplikowanej syntezy ontologicznej, której efekt każdorazowo mógłby przekroczyć najśmielsze oczekiwania, gdyby nie zawistny i natarczywy Morfeusz.

Niesprawiedliwe języki nazywają ten mój stan pijackim zaleganiem, ale co one mogą wiedzieć o życiu wewnętrznym metafizyka.

Już, już byłem bliski istoty wszechrzeczy, gdy na wysokości dwóch metrów przewróciła się gruba książka. Ciemno było, a mimo to duch i zmysły zespoliły się. To był Stanisława Skorupki pierwszy tom Słownika frazeologicznego języka polskiego. Pierwszy, bo drugi leżał od dwóch dni na biurku. „Dziwna ta tęsknota za bratem, w dodatku dokładnie o północy. Co będzie to będzie.” - Otworzyłem na chybił trafił i wycelowałem palcem w nieparzystą, prawą stronę, w jednej trzeciej wysokości prawej kolumny. Spojrzałem i zadrżałem.

O północy paznokieć wyglądał jeszcze straszniej. Nie jeden zresztą, lecz trzy. To następstwo walki o życie Buby z buldogiem amerykańskim sprzed siedmiu tygodni. Gdybym mu wtedy nie włożył ręki do straszliwej paszczy, której żujący chwyt, polegający na przesuwaniu się zaciśniętych szczęk opisał Jack London w Zewie krwi, pogruchotałby jej grdykę. A tak, tylko przez pół roku będę straszył łuszczącymi się czarnymi szponami. Drobiazg –  zaszczytne to blizny, bo odniesione na wojnie.

No i pod tym czarnym, najczarniejszym z czarnych paznokciem zobaczyłem złowróżbne słowo „piekielny”, a dokładnie w punkcie 11 tego hasła „piekielny śmiech <szyderczy, przejmujący grozą>”.

Muszę już kończyć, bo świeca gaśnie. Wszystko tu opisałem jak było. Jeszcze się przyznam, że w blogu zmyśliłem dwie opowieści: o Czerwonym Kapturku i Kopciuszku

Czuję się nieswojo i nie wiem jak to będzie. W dodatku nie ma pointy. Diabli ją wzięli i chichoczą.

środa, 1 lutego 2012

Czarodziejski gwizdek

Od początku roku Słowobraz ma skromny odpowiednik materialny. Założyłem prywatne muzeum rzeczy kiedyś użytecznych (MRKU). To nie są zwyczajne starocie – każdy z przedmiotów ma własną historię lub cechę osobliwą. Żeliwne żelazko z duszą prawie nieużywaną (można powiedzieć czystą), maszyna do pisania samobójczej marki „Progress”, butelka po piwie z porcelitowym kapslem - krzywa jak wieża w Pizie (zapewne z powodu swojej wady ocalała), paczka papierosów „Klubowe”, która uchroniła od śmierci co najmniej dwie osoby, ponieważ nie została rozpieczętowana, syfon z wodą sodową –  niezły rocznik 1959.

Najnowszy nabytek to depozyt od szlachetnego Jula B., milicyjny gwizdek. Solidne wzornictwo późno modernistyczne: dynamiczna, opływowa sylwetka ścigacza i tłoczony motyw greckiej litery omega (jej symbolika oznacza definitywny koniec). Wewnątrz podkowy krótki i dosadny - jak meldunek o wykonaniu zadania – skrót MO, Milicja Obywatelska.

Eksponaty przywraca do dawnej świetności Włodek Fruczek, ale ten pozostawiłem w stanie nietkniętym, z zaschniętymi śladami używalności, a nawet delikatną pleśnią w kącikach. Zaniedbałem celowo, aby nikt nie zechciał wziąć go do ust i zagwizdać. Pomyślałem, że to czarodziejski gwizdek (Antonio Salieri, Die Zauberpfeife), na dźwięk którego wróci stare.

*  *  *

Rok 1988. Czuło się, że coś się kończy, choć jeszcze nic się na dobre nie zaczyna. W styczniu przestano zagłuszać „Wolną Europę”, w początkach maja słynny strajk w Stoczni Gdańskiej zakończony pokojową manifestacją na ulicach, a we wrześniu pierwsze spotkania w Magdalence i Rakowski na premiera. Jeszcze nie powiew wolności, ale powietrze świeższe.

Jednakże tu i ówdzie, w placówkach, nie ustawała praca polityczno-wychowawcza. 7 października, w Święto Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa, dzieci z warszawskiego przedszkola przy ul. Niekłańskiej udały się z przyjacielską wizytą do pobliskiego komisariatu na ul. Londyńską. Musiało być tam naprawdę miło, bo 5 -letni Miki, kiedy go odbierałem, był bardzo zadowolony.

Wcale nie chciałem tej konfrontacji, ale od paru dni planowałem, że tego dnia pojedziemy na plac Dzierżyńskiego, gdzie po raz pierwszy w Warszawie miała się pokazać Pomarańczowa Alternatywa.  To miał być „Happening w Obronie Komunistycznej Ojczyzny”.

Miejsce znakomite, bo pod pomnikiem rodaka zasłużonego w dziele wewnętrznego bezpieczeństwa. Niestety, dostępu do swojego patrona broniły zwarte oddziały (choć trzeba przyznać nie w hełmach), więc akcja miała miejsce na chodniku, przed księgarnią "Warszawianka".

Happenerzy nie mogli zrealizować pierwotnego scenariusza i dlatego skończyło się na pojedynczych, przepojonych absurdem scenkach. Zapamiętałem jak milicjant legitymował chwiejącego się na wrotkach wysokiego brodatego jegomościa w długim szynelu wojskowym, z czerwonym szalikiem i w czapce pilotce. Olbrzym był przygotowany na tę okazję, bo zza pazuchy wysupływał harmonijkę, w jakiej dziś niektórzy noszą karty płatnicze. Z przepraszającym uśmiechem pochylał się nad milicjantem i wyciągał, i wyciągał, niczym iluzjonista związane chustki, niekończące się leporello  dokumentów, zerkając na każdą stronę, czy to właśnie ten. Miki siedział mi na ramionach i był urzeczony.

Beztroski nastrój nie trwał jednak długo. Nagle się zachmurzyło i ktoś z kolorowego tłumu rzucił pojemnikiem z kefirem. Absurdalna biała maź ściekała po masce milicyjnego gazika. To już był casus belli, czyli koniec zabawy. Krótka komenda, a może gwizdek i ruszyli chłopcy od Feliksa. Wycofałem się przesmykiem koło apteki na ulicę Corazziego, a potem do Bielańskiej, gdzie zostawiłem samochód.

O dach uderzały grube krople deszczu, wycieraczki piszczały, a z tylnego siedzenia słychać było przejmujący lament.
- Nie, to nieprawda. Milicjant wcale nie jest taki. On się nie zaopiekuje, on nie pomoże. Milicjant pobije  –  szlochał.
Nie pierwszy on był, ale kto wie, czy nie ostatni, opłakujący stracone złudzenia socjalistycznej młodości.

 
blogi