czwartek, 28 stycznia 2010

Podniebne aerialistki

Zawsze miałem słabość do kobiet wysportowanych. W czasach szkolnych podkochiwałem się w sporstmenkach, a później prawdziwie głębokie zainteresowanie swoją przyszłą żoną wykazałem dopiero, gdy pokonała mnie w wyścigu do przystanku autobusowego.

Teraz zachwyciłem się tymi aerialistkami, które nie dość, że z wdziękiem wykonują ewolucje na wielkich wysokościach, to jeszcze znają biblię i nawiązują dyskretnie do Absaloma, syna Dawida, który jak wiadomo, uciekając na mule, zawiesił się swoimi długimi włosami na gałęzi dębu.

Podniebne akrobatki są bez wątpienia atrakcyjne, ale prawdziwą moc i urok ma w sobie szefowa interesu, panna Stena, która z dobrotliwym uśmiechem spogląda na nas z wysokości. Przy niej czułbym się bezpiecznie.
------------------------------------------------
Plakat opublikowano w Amsterdamie w latach 1880-1890

środa, 27 stycznia 2010

Gwiazdeczka


 Fot. Jan Styczyński w "Wędrówki po Warszawie "Nasza Księgarnia 1965
Dziś powiedziałoby się kultowa, ale wtedy była ulubiona, nastrojowa i jedyna na romantyczne spotkania. Po prostu „Gwiazdeczka” na Piwnej. Zdjęcie pochodzi z albumu o Warszawie z 1965 r. Przypuszczam, że mamy kwiecień - czerwiec '64.

Na pierwszym planie warszawskie elegantki w wieku średnim. Głębiej, po lewej stronie zapewne studenci uniwersytetu, bo mężczyźni wprawdzie w marynarkach, ale dziewczyna jest mocno egzystencjalna (rogowa oprawa okularów, włosy natapirowane z tyłu głowy, gruby sweter, papierosy).

Jeśli myślicie, że ta druga, w głębi, po prawej strony kolumny, rozmawia przez telefon komórkowy, jesteście w błędzie; ona tylko trochę się martwi.

Na ścianie Ćmielów albo Włocławek, w skrzynkach umieszczonych nad kolumnami pelargonie, podłoga z odpadającymi płytkami. Jednym słowem średni Gomułka, czyli siermiężne czasy tzw. małej stabilizacji.

Wróciłbym tam od razu, do siebie z tamtych czasów (no, może trzy lata później), gdyby nie ówczesna moda na metaloplastykę użytkową. Na widok krzesełek boli mnie w krzyżu. No, ale przecież nie muszę siedzieć. Mógłbym na przykład klęczeć. Powiedzmy przed Irenką. Wracam!

wtorek, 26 stycznia 2010

Między błazeństwem a powagą


W młodości w poszukiwaniu własnej drogi często chodzi się po szlakach wytyczonych przez innych. Takie wędrówki mają czasem charakter pastiszu, kiedy indziej kabotyńskiej powagi.

Długi czas (ja na pewno za długi) graliśmy w życiowym teatrze absurdu. Dziś nie jestem pewien czy można winić za to ustrój, że był niepoważny, bo niedawno oglądając „Powiększenie” Antonioniego (realizowane w tamtym czasie) ujrzałem podobne zagubienie i grę pozorów, chociaż w eleganckiej scenerii Londynu.

W liceum często błaznowaliśmy. Kiedyś całą grupą wyskoczyliśmy podczas wielkiej przerwy do budki telefonicznej, która stała na Nowolipiu tuż przy Smoczej i w kilkunastu chłopa wtłoczyliśmy się do środka. Nie wiem, czy były już wtedy rekordy Guinessa, ale to na pewno był to absolutny rekord tamtych zielonych, topornych budek.

Kiedy indziej porwaliśmy ze szkolnej pracowni zajęć technicznych wykonany z grubej sklejki blat ochronny na stół, na którym pokolenia uczniów malowały farbą olejną jakieś metalowe wyroby. Była tej różnokolorowej farby gruba warstwa, a dominował ostry kolor czerwony. Wystawiliśmy to niby-malowidło na murach Barbakanu z inskrypcją "Pomyłka sapera". Pozorowaliśmy i kpiliśmy ze sztuki abstrakcyjnej nie zdając sobie sprawy, że w myśl nadchodzących kryteriów obraz rzeczywiście jest dziełem, podobnie jak i cała nasza akcja.

Dwa lata później w czasie wakacji zarabiałem wystawiając na murach Barbakanu (dokładnie tam, gdzie na zdjęciu wiszą plansze) obrazy Galerii „Art” Związku Polskich Artystów Plastyków. Każdego dnia po zakończonej ekspozycji znosiliśmy je z pracownicą „Art-u”, zielonooką Katarzynką, do Barbakanu, który w tamtych latach był nie użytkowany.

Kiedy wraz z wakacjami skończyła się wystawa, nie zdałem kluczy i jeszcze parę miesięcy byłem w nielegalnym posiadaniu tego cudownego pustostanu. Nie byliśmy chuliganami, raczej młodzieńcami pozującymi na cyganerię. Owszem, piliśmy tam alkohol, ale raczej uroczyście i przy świecach.

Pamiętam, jak 1 sierpnia staliśmy przy okrągłym okienku nad bramą Barbakanu. W niszy paliła się świeca, a Wojtek, który miał znakomity słuch, nucił niskim głosem partię chóru z „Wierszy wojennych” Baczyńskiego z płyty Ewy Demarczyk. Byliśmy wzruszeni.

Między błazeństwem a powagą i wreszcie własną drogą. Prostszą, ale już nie tak kolorową.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Mróz


Mróz w lesie ma swój urok. Wprawdzie szczypie w brodę i zmarznięte koniuszki palców ledwie naciskają migawkę, ale pięknie jest i bezwietrznie.

I byłoby całkiem cicho, gdyby nie skrzypienie śniegu pod stopami. Im mróz większy, tym przeraźliwej skrzypi.

Na drzewach powisają łachy śniegu, które w cieplejszą godzinę już miały spaść z gałęzi, ale mróz je nagle wykrochmalił i wyglądają jak zamarznięta bielizna (zawsze się dziwiłem, że na wsi suszą ją zimą na powietrzu).

Serce się kraje, kiedy widzę jak cierpią ptaki. Niewiele ich, a te które są, szukają człowieka. Instynkt podpowiada im, że gdzie on, tam pożywienie. Płocha sikorka modra zalotnie polatuje nisko, aż zastygnie na gałązce w nadziei, że ogrzeje ją wschodzące słońce.

Kos, który zwykle naśmiewa się ze mnie po chaszczach, dziś przelatuje z jednej strony drogi na drugą i pytająco łypie pomarańczowym okiem.

Dzięcioł liczy na siebie. Trudno określić, skąd dochodzi stukanie, aż wreszcie spadająca śnieżynka zdradza go i widzę, że dzielny kowal zuch pracuje kilkanaście metrów nade mną.

Tknięty wyrzutami sumienia wracam do domu, gotuję kaszę, nasączam olejem i rozsypuję w karmiku.

piątek, 22 stycznia 2010

List z fiołkiem


ill. America''s Yesterdays, autor nieznany
Wypełniając życzenia Miłych Czytelniczek zredagowałem dziś łagodny tabloid,  wykorzystując tekst Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, jeden z "Listów z fiołkiem" oraz stare fotografie.

Szanowny Panie Redaktorze!

STRASZNE DZIECI

W nowojorskiej klinice położniczej „Stork Merry Stork” niemowlęta, rzekomo wskutek zbyt małych przydziałów, podniosły otwarty bunt, wspólnymi siłami pobiły naczelnego lekarza i podczas silnego mrozu wyszły na ulicę, przeziębiając się śmiertelnie. Bez komentarzy.

autor nieznany, aktorka, fotografia 1855-1865
14-letni Hubert R. wyszedł z domu i nie wrócił. Po tygodniu znaleziono go w apartamentach pewnej aktorki. Aktorka tłumaczyła się, że Hubert zrobił na niej wrażenie dojrzałego człowieka, ponieważ miał świetnie przyklejone wąsy i brodę. A przecież niemożliwe, Panie Redaktorze, żeby stara aktorka nie znała się na trykach charakteryzacyjnych!

autor nieznany
Jean Duval, znany francuski poeta, ruralista sentymentalny, został doprowadzony do rozstroju nerwowego przez grupę dzieci szkolnych, które systematycznie, z nieopisanym okrucieństwem wyszydzały jego wiersze i prozę.

autor nieznany, fotografia 1909 - 1930
W mieście Red Tape (Australia) dziewięcioletnia Margaret Lawson mimo najlepszego przykładu ze strony bogobojnych rodziców (ojciec jest pastorem i kierownikiem lokalnej Ligi Wstrzemięźliwości Tytoniowej) kłamie od rana do wieczora, oszukuje koleżanki i znęca się nad zwierzętami.

Bencke & Scott,Wierny stróż, ok. 1871
Hieronim Bożuchowski, dziesięcioletni cynik, oświadczył przerażonym rodzicom, że ma zupełnie inny światopogląd, zmienił nazwisko na Kozubski i wyprowadził się z domu.

fot. Frederick De Bourg, strażak, 1850-1860
Maciej Ryba, syn zasłużonego trębacza z Wieży Mariackiej, dolał ojcu przed występem spirytusu denaturowanego do porcelanowej filiżanki z herbatą, w związku z czym nieszczęsny ojciec przez szereg godzin wygrywał zamiast tradycyjnego hejnału nieprzyzwoitą piosenkę „Wszystkie rybki śpią w jeziorze”.

***
Przykładów takich mógłbym niestety podać jeszcze setki.

Karakuliambro

czwartek, 21 stycznia 2010

Tabloid "Drapak"

Pierwszy etap porannego spaceru to stacja benzynowa, gdzie kupuję gazetę. Spoglądam na krzykliwe tytuły tabloidów:
Zła kochanka zabiła tłuczkiem do kartofli - to "Fakt".
Niżej:
Ale Zdzisiek nikogo nie chciał słuchać, bo był zakochany. Bez pamięci. Znosił wściekłe ataki konkubiny i ukrywał siniaki przed światem. Za swą ślepą miłość i wierność zapłacił życiem.
Sprawa raczej nie do śmiechu, a jednak jakieś to niepoważne.
Zerkam na konkurencję. "Super Ekspres" pisze:
Doda i Nergal: Ślubu nie będzie!
Zatrważające wieści dotarły do nas zza oceanu. Adam Nergal Darski (33 l.) chce się wymigać od ślubu z Dorotą Dodą Rabczewską (26 l.).
Też niewesoło, bo w końcu życie uczuciowe i osobista pomyślność ma zasadnicze znaczenie. A jednak jakoś nie martwię się. Już bardziej mnie porusza ta rodzinna makabra w 5 aktach na okładce angielskiego tygodnika "The Illustrated Police News" z roku 1874 (powiększcie). Matka otruta i uduszona przez własne dzieci.

To w tamtych czasach Sienkiewicz pisał w powieści "Bez dogmatu":
Nie lubię prasy i uważam ją za jedną z plag trapiących ludzkość. Szybkość, z jaką zaznajamia ludzi z wypadkami, równoważy się pobieżnością informacyj, a nie wynagradza tego niesłychanego zbałamucenia opinii publicznej, jakie każdy, kto się nie uprzedza, musi dostrzec. Dzięki gazetom zanikł ten zmysł, na mocy którego ludzie odróżniali prawdę od fałszu, zanikło poczucie słuszności, poczucie prawa i bezprawia, zło stało się bezczelnym, krzywda poczęła przemawiać językiem sprawiedliwości, słowem: ogólna dusza ludzka stała się niemoralną i oślepła.
Ma rację nasz Noblista, ale z drugiej strony minęło sto kilkadziesiąt lat, a ludzkość jakoś żyje z tą oślepłą i niemoralną duszą i świat nie wydaje się dużo gorszy niż w XIX wieku. Mimo że gazety się nie zmieniły.

Mój "Słowobraz" to też tabloid. Wiadomości są krótkie, choć nie zawsze najnowsze. Na pewno jednak odwołują się do emocji czytelnika.

Czytam wiersz Harasymowicza "Życiorys". Może powinienem zmienić nazwę bloga na "Drapak"? To dobra nazwa dla tabloidu.
Nawet nie wiem
jak tam sprawy
za lasem

Rano wstaję
poemat chwalę
biorę się za słowo
jak za chleb

Nie zważam na mody
byle jakie

Piszę wyłącznie
uczuć starym
drapakiem

środa, 20 stycznia 2010

Póki trwa...


Drugą obok kultury studenckiej jaśniejącą w mrokach PRL latarnią była studencka turystyka. Teraz studia wyglądają inaczej, wielu studiujących na kierunkach dziennych pracuje. Wtedy czasu było więcej i kwitło życie towarzyskie.

Wszystko zaczęło się od studenckich kół przewodnickich, które powstawały podczas Odwilży w latach 1955 - 1963. Wtedy nastąpił terytorialny „rozbiór” gór polskich pomiędzy poszczególne ośrodki akademickie. Warszawie przypadł Beskid Niski, Bieszczady i Góry Świętokrzyskie. Organizowano rajdy, powstawały studenckie bazy namiotowe i studenckie chaty. Były jakieś dobre przepisy, które pozwalały uczelniom dotować te wyjazdy. O ile dziś w rajdach studenckich uczestniczy najwyżej kilkaset osób, to wtedy szło kilka tysięcy.

Trudno jest opisać to wspaniałe uczucie wspólnoty i zjednoczenia w zabawie, ale i w podziwie, i w szacunku wobec ojczystej przyrody. Kiedy słyszę o potrzebie polityki patriotycznej, sądzę, że nie trzeba wymyślać nowej, skoro tamta, samoistna, była doskonała.

Nie byłoby turystyki studenckiej bez piosenki. Z biegiem lat wykształcił się specjalny rodzaj piosenki studenckiej - piosenka turystyczna. Miała ona swoją specyfikę melodyczną i tekstową, swoje festiwale, giełdy i przeglądy.

Kto pamięta, że piosenek o lecie było co najmniej trzy: to, które czeka (z filmu "Szatan z VII klasy"), to pachnące miętą i to, które z ptakami odchodzi? Ostatnie lubiłem najbardziej.

Co tam lato! Wcześniej wiosna. Posłuchajmy z tamtych czasów "Nuty z Ponidzia", gdzie wiosna wciąż trwa. To legendarna Wolna Grupa Bukowina, jeszcze z jej liderem, Wojtkiem Belonem (to ten gość bez gitary). Choć stare (film jest z 1977), ile tu świeżości. I się śpiewa:
Polami, polami, po miedzach, po miedzach,
Po błocku skisłym, w mgłę i wiatr
Nie za szybko, kroki drobiąc
Idzie wiosna, idzie nam.

Rozłożyła wiosna spódnicę zieloną,
Przykryła błota bury błam
Pachnie ziemia ciałem młodym
Póki wiosna, póki trwa.

Rozpuściła wiosna warkocze kwieciste
Zbarwiały łąki niczym kram
Będzie odpust pod Wiślicą
Póki wiosna, póki trwa.

Ponidzie wiosenne, Ponidzie leniwe,
Prężysz się jak do słońca kot,
Rozciągnięte po tych polach,
Lichych lasach w pstrych łozinach,
Skałkach w słońcu rozognionym,
Nidą w łąkach roziskrzoną
Na Ponidziu wiosna trwa.

wtorek, 19 stycznia 2010

Noworoczny sen

Instalacja, aut. Janusz Kostynowicz
Dziś opis snu, jaki przed paroma dniami dostałem od Janusza Kostynowicza. Janusz jest prawdomówny jak mało kto, więc wierzę, że nie zmyślił.
Dobry jest taki sen, bo można przełamać czas i znowu być razem: poeci, którzy zostali, z tymi co odeszli.

Noworoczne Pozdrowienia dla Chłopaków

Nie, nie był to przykry sen, w którym zmarli próbują nas przeciągać na tamten świat. Przypominał raczej radosne spotkanie, powrót z tegorocznej zabawy sylwestrowej pod gołym niebem. Przeciągające się powitanie Nowego 2010 Roku. W tej wędrówce Warszawa była całkiem realna. Nierzeczywista była tylko sfera klimatyczna, bo mogłem iść w samej marynarce.

Przechodząc przez ulice i zatrzymując się z ludźmi, cały czas trzymałem w ręku wielką zieloną butelkę szampana. Flaszka zakończona była sprytnym urządzeniem na kształt syfonu, tak, że mogłem raz popijać, raz rozpylać tylko zapach "Sowietskoje Szampanskoje".

Zacząłem przeciskać się dzielnicą uroczych, secesyjnych kamienic w stroną ścisłego Centrum. Tak jak się umówiliśmy, na rogu Wilczej i Chałubińskiego stał Krzysiek Zaleski przed swoim domem. Uśmiechnął się, gdy mnie zobaczył, wypił łyk. Ja jeszcze otworzyłem drzwi klatki schodowej i rozpyliłem, żeby ten zapach został na szczęście. Zastałem Krzysia w dobrym nastroju, ale nie mógł jeszcze z nami świętować. Wyszedł tylko na chwilę, zresztą w kapciach, bo spodziewał się gościa z zagranicy. Powiedział, żebym nawet nie pozdrawiał Chłopaków, bo spotkamy się zaraz na Uniwersytecie.

Na rogu Mokotowskiej i Placu Trzech Krzyży wpadłem w objęcia Michała Łukaszewicza. Był trochę rozczarowany, że jestem sam. Pytał o Jurka, Mirka, Tomka, Mariana. I zaczął ciągnąć mnie, żeby natychmiast iść do Chłopaków. Nie, nie był wcale znużony, raczej dopiero liczył na dobrą zabawę.  Poszliśmy obaj na skróty. Bracką do Jerozolimskich. Przystawaliśmy kilka razy, bo przeszkadzał mu paproch w oku. Spojrzałem, rzeczywiście wpadło mu coś ciemnego, okruch rdzy czy sadzy. Mógłbym mu to łatwo wyjąć, bo miałem białą chusteczkę i lusterko, ale bał się, nie pozwalał, przytrzymywał mnie za ręce, jak małe dziecko.

Gdy szliśmy Chmielną zaczynało się już ściemniać. Dziwił się, że spotykam tylu znajomych. Musiałem wyjaśniać, że tylko odkłaniam się. Trudno dziwić się, jeśli człowiek pracuje tyle lat w Śródmieściu. Same służbowe znajomości, nie to co spotykać się z Chłopakami. Michał zgubił mi się w którejś z tych knajpek na Nowym Świecie.

Czytałem wcześniej w Stołecznej, że na Krakowskim Przedmieściu będzie wstrzymany ruch, żeby piesi mogli bawić się na środku ulicy. Skręciłem w bramę Uniwersytetu i zaraz dołączyłem do świętujących. Pod Pałacem Kazimierzowskim zobaczyłem rozbawionego Jerzego Tomaszkiewicza. Objęliśmy się. Zapewniłem, że Chłopaki zaraz dojdą. Chudy, przygarbiony, mocno łysiający, był w istnie szampańskim nastroju. Wznosił toasty, popijał z ciemnozielonej butelki i sypał dookoła ryżem. Zgrabne studentki z polonistyki aż piszczały, zasłaniały oczy, wytrzepywały z włosów lśniące ziarna. Dołączyłem do Jurka i ganiałem je, opylając szampanem.

Mogłem tam zostać i wesoło bawić się do nocy, ale ciągnęło mnie do Chłopaków w Harendzie, tych z dawniejszych jeszcze lat. I miałem rację, bo dopiero w głównej sali Harendy paliły się kandelabry i wszystkie świeczniki.

Dopiero tutaj słychać było uroczystą muzykę i ludzie stali odświętnie ubrani. Kiedy zacząłem krzyczeć wesoło i rozpylać szampan dookoła, wziął mnie za łokieć ksiądz po cywilnemu i dyskretnie zwrócił uwagę, że to już nie jest kawiarnia, ale świątynia. Nie wiedziałem o tej zmianie. Wycofałem się, bardzo przepraszając i obudziłem się zawstydzony.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Ostry dyżur

Pamiętacie z "Misia" dialog węglarzy? Staszkowi, sobowtórowi prezesa Rysia, poprzedniego dnia wypadły w teatrze wszystkie włosy. To było działanie szamponu "Samson".
- Stasiek! Tyś się na Amerykana zrobił! Kojak? W tym filmie tak się ciebie stało?
- Nieee. W teatrze...
Korespondentowi nie Samson ani Dalila, lecz nieubłagany Chronos przerzedził czuprynę. Do teatru nie ma żalu, choć i miłości wielkiej też.

Ubrałem garnitur i czarne stukające buty. Buba melancholijnym wzrokiem śledziła przygotowania.
- Zawsze tak pachniesz. Idziesz. Ja zostaję. - Buba myśli zdaniami prostymi.
To było w samo południe."Ostry dyżur poetycki". Byłem po raz pierwszy, choć cykl ten trwa od dziesięciu lat. W Teatrze Narodowym co miesiąc słucha wierszy pełna sala szlachetnych miłośników poezji. Szlachetność zresztą jest powszechna, bo aktorzy biorą udział honorowy, a dochód z biletów idzie na cele dobroczynne (z tego spotkania na rzecz Specjalnego Ośrodka Wychowawczego - Domu dla Chłopców w Częstochowie).

Na scenie parę kawiarnianych stolików, a przy nich dwie, trzy osoby - aktorzy. Kolejno stają przed mikrofonem i czytają. Co jakiś czas Janusz Tylman gra pięknie Chopina (za miesiąc 200. rocznica urodzin).
Siedziałem najdalej jak można, na jaskółce i w ostatnim rzędzie. Nic nie szkodzi. Głos dochodził doskonale, a kiedy słucham poezji, nie muszę widzieć czytającego. Patrzyłem w światło rozszczepiające się w kryształach żyrandoli i na sufit o kształcie schodów. Słuchałem.

Tych wierszy było bardzo wiele. Aktor co jakiś czas wypuszczał w górę strzałę metafory, a ja mogłem widzieć czy doleci.

Czytanie poezji to trudne zadanie. Wiersz jest przekazem najszczerszym i poza zrozumieniem niewiele mu trzeba. Na nic elegancka modulacja, dykcja, szlachetny timbre i dostojny namysł. Aktor czytający poezję powinien być medium pomiędzy twórcą a odbiorcą. Czasem tylko, dzięki talentowi, potrafi mocniej naciągnąć cięciwę i w odpowiednim momencie wypuścić celną strzałę.

Było tych wierszy bardzo wiele. Od Kochanowskiego po poezję najnowszą. Odnoszę wrażenie, że to aktorzy dobierali je sobie, bo dominował Herbert. To bardzo wdzięczny do recytacji poeta.

Staremu wyjadaczowi i poetyckiemu cynikowi dwa razy jednak zaszklił się kryształ łzą. To znak, że strzała metafory ugodziła w serce. Raz za sprawą wiersza Stanisława Barańczaka "Obserwatorzy ptaków" i dzięki magnetycznej interpretacji Joanny Szczepkowskiej. Drugi, po Stanisława Różewicza prostym wierszu "Dlaczego piszę".
czasem "życie" zasłania
To
co jest większe od życia
Czasem góry zasłaniają
To
co jest za górami
trzeba więc przesunąć góry
ale ja nie mam potrzebnych
środków technicznych
ani siły
ani wiary
która przenosi góry
więc nie zobaczysz tego
nigdy
wiem o tym
i dlatego
piszę

piątek, 15 stycznia 2010

Boski dym


Jaki to był słodki czas niewinności (rok 1869), kiedy gatunek tytoniu nazywał się "Pierwsza miłość".

Dziś na pudełkach papierosów są wielkie ostrzegawcze napisy. Podobno za dwa lata już całe opakowania będą białe i opatrzone tylko czarnymi inskrypcjami: wielką, o szkodliwości palenia i małą, z marką papierosów. Zniknąć ma podobno nawet logo. To i tak nieźle, bo w Anglii muszą drukować obrazki raka krtani lub wieszczące niechybną impotencję.

Popatrzcie, póki jeszcze wolno, na tę pannę wśród ptactwa i na szykownego kawalera w kapeluszu z piórkiem. Nie wydają się dotknięci niemiłą niemocą.

Lubię zapach papierosów, ale jedynie wtedy, kiedy chcę. Wypalam najwyżej paczkę na rok, tylko na wolnym powietrzu i z alkoholem. Nigdy nie paliłem nałogowo, lecz w młodości więcej. Nie wiem, czy tytoń był wtedy szlachetniejszy, czy płuca pojemniejsze, bo smakowały bosko. To były rzeczywiście, jak pisze Mickiewicz, "stambulskie gorycze".

Pamiętam pierwsze "Pall Malle": miałem 17 lat, wakacje po maturze. W korytarzu zatłoczonego, nocnego pociągu do Kołobrzegu spotkałem młodą nauczycielkę WF z mojego liceum. Całą noc przegadaliśmy, mówiliśmy sobie "ty" i wypaliliśmy tę paczkę.

W kłębach szlachetnego dymu wyszedłem z wieku uczniowskiego. Nie było na opakowaniu ostrzeżeń, czym grozi dorosłość, ale i tak bym nie posłuchał.

czwartek, 14 stycznia 2010

Tamten śmiech

 fot. Adam J. Koszycki
Niczego mi tak nie brakuje jak tamtego śmiechu. System polityczny był oparty na absurdzie i pewno stąd brała się gargantuiczna zabawa i szalona młodość. Byliśmy inni niż nasi rówieśnicy z Zachodu. Kiedy spotkałem się z nimi po raz pierwszy, uderzyła mnie ich bezpośredniość i bycie serio. Dziś dokładnie takie są nasze dzieci. My przeżarci byliśmy ironią, a co delikatniejsi podszyci lirycznym żartem.

Właściwie na tych założeniach opierała się kultura studencka: kult wrażliwości, liryka, ironia, ucieczka w absurd lub w przyrodę.

Zaczynałem jako poeta, bardzo długo byłem tzw. działaczem, ale moja prywatna, choć krótka legenda to kabaret. Michał Sytnik, mój czołowy aktor (na zdjęciu), wspominał po latach:
Ja, jako straszny Lord Hamilton, strzelałem z korkowca i krzyczałem do kelnera:
- Babcię proszę doliczyć do rachunku!
Andrzej, który doskonale znał sposoby, jak upić się najtaniej, grał na fortepianie tak, jakby tylko tym się zajmował! Dekoracji właściwie nie było. Dziewczyny w pięknych, długich sukniach, my, każdy inaczej. Ja miałem jakiś mundur huzarski, ale jakby pożyczony od Beatlesów z czasów [Sierżanta Pieprza] .
Zdarzało się czasem, że wbrew zapowiedzianej próbie aktorzy J[erzego] nawalali. Raz uciekliśmy do kina. Nagle, gdy już się zaczął kolejny Bunuel, otworzyło się okienko operatora i operator, któremu Jurek podał przez telefon nasze nazwiska kazał nam natychmiast wyjść! (...)
Nasz występ w cieszyńskim teatrze okazał się rewelacyjny! W czasie konkursu my, wszyscy aktorzy Orygenesa, siedzieliśmy w loży i piliśmy zwykłe wino patykiem pisane, czekając na swoją kolej. Potem nagle doszło do naszych mózgownic, że w konkursie zajęliśmy II miejsce!
To był maleńki prowincjonalny epizod, ale dał mi energię na całą resztę życia. Jestem stamtąd.

Długo potem zostałem wiceszefem całej studenckiej kultury. Ona w latach 60. i 70. była potęgą i alternatywą artystyczną wobec kultury oficjalnej. Światem samym w sobie. Niewyobrażalną masą krytyczną wspaniałych ludzi.

Niewiele pozostało śladów materialnych. Szukając czegoś w Youtubie odnalazłem jednak niepowtarzalny nastrój tamtej cudownej zabawy. Rzecz pochodzi ze znacznie wcześniejszego, popaździernikowego okresu, bo z teatrzyku Bim-Bom sfilmowanego w „Do widzenia do jutra” (1960).

Ile w tej króciutkim fragmencie absurdalnego, libertyńskiego humoru i radości. Takiej radości dziś już nie ma. Popatrzcie, koniecznie kilka razy, a kto umie niech zaśpiewa z Chyłą, Kobielą, Cybulskim, Bielickim i Fedorowiczem:
Czerwone róże, nabrzmiałe duże, dam memu dziecku, niech mu zapach ślą
Jak krew w purpurze, czerwone róże, wyrwane serca, broczone krwią
Matka noce całe, musi tańczyć pić, bo ma dziecko małe, ma dla kogo żyć
Ciało ma zwiotczałe, goni resztą sił, bo ma dziecko małe, krew wypruwa z żył
Czerwone róże, nabrzmiałe duże, jak syn dorośnie..

środa, 13 stycznia 2010

Goście


Zasiedzieli się goście w ogrodzie. Przybyli niespodzianie, w Nowy Rok. Rozsiedli się przy stole, siedzą i siedzą. Co dziwne na stole nie ubywa, a im brzuchy rosną.

Żona mówi: "Powiedz im coś. Jak długo tak można." Ja jej na to, że przecież tak bywa. Posiedzą i pójdą, a tylko z nimi ładniej.

Byłem dziś w lesie. Tam obsiedli każdą gałązkę. Gdybym był egzaltowany, powiedziałbym, że jest dość pięknie. Każda ścieżynka wygląda jakby szła od Kościeliskiej.

Myślę, że niedługo już ich. Spójrzcie na tę kroplę. To może pierwsza łza po zimie.

wtorek, 12 stycznia 2010

Umarła księgarnia


Często zaglądam do zapisków Michała Łukaszewicza. Pisał do samego końca, nieświadomy, że się zbliża. Nieświadomy, ale dziwnie łagodny i eligijny.

Dziś wspomnienie dokładnie sprzed pięciu lat i na rok przed szpitalem. O księgarni jego ojca. Pamiętacie film ze ślubu? To ten dystyngowany starszy pan mocujący się z drzwiami od samochodu DKW.

13.01.2005

Kiedy przechodzę koło księgarni Bellony, dawniej księgarni im. Żeromskiego, odczuwam delikatny ból połączony ze strachem. To miejsce kojarzy mi się z ojcem. Odwracam wzrok, żeby nie widzieć bankomatu przy drzwiach wejściowych, braku wielkiej podobizny Żeromskiego na ścianie naprzeciw, i w ogóle, nowych porządków.

Masywną ladę z grubym szkłem zastąpiły jak w każdej księgarni samoobsługowe stoły z nowościami, nikt ich nie pilnuje, bo i tak przy wyjściu jest bramka z alarmem, a przechadzający się dyskretnie młody księgarz pilnuje tylko by nie odrywać od książek namagnesowanych pasków. Wszystko jakieś namagnesowane.

Książka stała się wyłącznie towarem i jej kupowaniu nie towarzyszy rozmowa z księgarzem, próby wybłagania od niego ukrytych pod ladą atrakcji, słowem nie towarzyszy nic, oprócz sporego pieniężnego wydatku. Nie ma już działu książki młodzieżowej i dziecięcej, prowadzonego przez panią Jadwigę o powierzchowności starej dobrej wróżki z bajek, które sprzedawała. Przy kasie nie ma zwalistej pani Marii, której nigdy nie widziałem w postawie wyprostowanej. Zawsze siedziała i nigdy nie wydawało się, że wstanie. A jednak wstała i już jej tam nie ma. Nie ma pana Bieguńskiego, praktykanta, później pełnoprawnego księgarza, który pracował z ojcem jeszcze w księgarni na MDM-e, a którego spieszący się na brydża ojciec zamknął kiedyś przez zapomnienie na noc w księgarni. Nie ma zastępcy ojca, posępnie spoglądającego, gdy przed otwarciem księgarni buszuję wśród odłożonych dla palestry z pobliskich sądów książek Nie ma wreszcie i mojego ojca z siwym wąsem, pachnącego „Przemysławką”, a ubranego w miejscu pracy w satynowy kitel, co wydawało mi się niegodne ojca, a co on traktował jako rzecz naturalną i rodzaj znaku firmowego. Nigdy ich już nie zobaczę, tak samo jak nigdy nie zejdę do przepastnych piwnic księgarni, gdzie w labiryntach jej pomieszczeń stały na regałach zakurzone tomy literatury społeczno – politycznej i niesprzedane wydania powieści nagrodzonych w konkursach na kolejne dziesięcio- i pięciolecia PRL.

To, że wszystkiego tego nie ma, odbieram podświadomie jako krzywdę. Oczywiście, postęp być musi, i bardzo dobrze, ale dlaczego nie pozostała jakaś ukryta, nieznana furtka, którą można byłoby przeniknąć do „umarłej księgarni”?

Nie na zawsze, nie na długo. Na godzinę, przynajmniej na tyle, ile trwały moje w niej wizyty. Żeby tylko wejść i stanąć przed panem Bujalskim przed pokrytą grubym szkłem ladą.
– Są jakieś nowości? – spytałbym.
– Jak pan widzi! – obojętnie wskazałby na leżące pod szkłem książki Iwaszkiewicza i Putramenta, felietony KTT i Passenta.
- A pod ladą co? Pewnie ostatni tom Jasienicy!
Pan Bujalski zawołałby na pomoc ojca. No, niech pan patrzy, co z pana syna wyrosło! Ojciec przyjrzałby się uważnie swojemu zbliżającemu się do sześćdziesiątki synowi. Bez specjalnego niepokoju i chyba bez zdziwienia spytałby domowym raczej niż służbowym głosem:
- Misijo! A tobi może dwadzieścia złotych potrzeba?
Tak jest, gdy mijam dawną księgarnię ojca. Ale to przecież nie wszystko w tej znajomej dzielnicy. Są jeszcze dawne Delikatesy, gdzie umawiałem się z J[erzym] „Pod żaglami”. Sporządzony ze szklanych rurek neonowy żaglowiec sprowadzający do Delikatesów „towary kolonialne”, dawno już przemienił się w proch. Ale i to jeszcze nic. Dalej jest kościół karmelitów trzewiczkowych, który w roku 1962 cofnięto o trzydzieści metrów, a naprzeciw, po drugiej stronie al. Świerczewskiego, dzisiaj „Solidarności”, są okna mieszkań Woźniaka i Fursa, którzy już tam nie mieszkają i w ogóle są zupełnie inni, chociaż pewne ślady przeszłości można w nich odnaleźć. Zwłaszcza u Fursa.

Wszystko zaczyna sprawiać delikatny ból połączony ze strachem. Kto gustuje w smaku tego bólu jest już bezapelacyjnie człowiekiem starym jak świat. Można sobie na to odczuwanie wszechobecności czasu pozwolić tylko przy sobocie po robocie, inaczej okaże się, że współczesności w ogóle nie ma. Toteż ja pozwalam sobie na to odczucie tylko wtedy, kiedy mijam dawną księgarnię mojego ojca.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Wyobraźnia serca


Ta mapa przedwojennej Polski wisiała u Michała w kuchni. Kiedy dokumentowaliśmy mieszkanie przed wywiezieniem rzeczy, zrobiłem zdjęcie tylko Kresów północno-wschodnich. Stamtąd, z Wilna i okolic, pochodzili jego rodzice i było to Wilno w nim zawsze.

Dla mnie przedwojenna Polska od dzieciństwa wydawała się czymś lepszym, głównie za sprawą Matki, która wszystko w zgrzebnym socjalizmie porównywała do Międzywojnia. (Bywało to niekiedy zabawne, bo porównywała też ceny - np. "ciastko przed wojną kosztowało tylko 20 gr").

A potem, kiedy w latach 60. otworzył się przede mną skarbiec tamtej kultury, poezji zwłaszcza, zobaczyłem ten czas jako Arkadię.

 Plakat Stefana Norblina (ok. 1930 r.)
W jałowym zawodowo stanie wojennym dałem wyraz tej tęsknocie i wraz ze znanym dzisiaj historykiem Markiem Jabłonowskim napisaliśmy grube „Kalendarium II Rzeczypospolitej” (prace wydawnicze trwały tak długo, że książka ukazała się w 1990 r.). Odbrązowiło mi się wtedy Dwudziestolecie mocno, ale i tak uważam, że był to jeden z najszczęśliwszych okresów w dziejach Polski.

Fragment dyskusji o tym w innym miejscu:
Piotr O.: Tamta Polska miała mnóstwo wad i niesprawiedliwości. Swoich więźniów sumienia i swoje dyskryminacje. Szkoda, że nie pozwolono jej naprawić się.

Ja: To prawda, był w Ojczyźnie rachunek krzywd... Jednak wiek XX to wiek błędów. Spójrzmy na błędy innych, na Niemcy, na ZSRR, na Hiszpanię, na Włochy (Abisynia) na Imperium Brytyjskie (Indie), na francuskie kolonie. A nasze państwo trwało zaledwie 20 lat, zlepione po stu dwudziestu z trzech rozdartych części.
Może jeśli chodzi o ogólną pomyślność, to minione dwudziestolecie było lepsze, ale już z innymi i dla innych ludzi. Mam wrażenie, że aktualne pokolenie dostało wolność i bezpieczeństwo trochę za darmo. Pokolenia minione nie otrzymały nawet cząstki tego, choć wydają się dzielniejsze, bardziej wspaniałomyślne i patriotyczne. Zasłużyli, a nie dostali.

Najbardziej zdumiewające jest porównanie stosunku do przeszłości. II Rzeczypospolita potrafiła wielkodusznie wnieść się ponad czas zaborów i w narodowym tyglu wytopić szlachetny amalgamat.

Przede wszystkim gruba kreska była wówczas czymś naturalnym. Nikomu nie wypominano przeszłości. To dawni pruscy oficerowie stworzyli marynarkę wojenną RP, sam Piłsudski miał oczywiste kontakty z wywiadem austro-węgierskim, a wielu generałów WP służyło wcześniej w armii rosyjskiej.

 Plakat Zygmunta Kamińskiego (1926 r.)
W tej sprawie akurat tamte pokolenia miały szczęście: ludzie bez wyobraźni serca zaczęli przychodzić na świat dopiero 30 lat później.

piątek, 8 stycznia 2010

Taki pejzaż

Sahara jest domen Tuaregów. Bezbrzeżne morze piasku, z rzadka tylko porośnięte ubogimi krzewami to ich codzienny pejzaż.

Zapewne brak ograniczenia krajobrazu powoduje, że ma ten lud nomadów nieograniczone poczucie wolności; dumny naród nigdy nie podporządkował się żadnej politycznej władzy, a ich waleczność mrozi krew w żyłach wrogów.

Spójrzcie na zdjęcie. Tyle w nim spokoju i beznadziejnego piękna, że aż się chce zostać nieujarzmionym Tuaregiem.

Niestety, nie ma takiej możliwości, bo gdy przyjdzie mocna odwilż, roztopi się śnieg i puszczą lody, które skuły jezioro Śniardwy.

------------------------------------------
To pełne zwodniczego uroku zdjęcie wykonała moja synowa Natalia.

czwartek, 7 stycznia 2010

Fruczek daje świadectwo

fot. Konrad Polaszek
Fruczek to pierwszy polski grafficiarz. Ale z tych szlachetnych. Kostynowicz opisał w „Rękopisie”, jak zetknął się w latach siedemdziesiątych z jego muralami :
Żeby skrócić drogę z Ochoty na Waliców, przełaziłem przez stare podwóreczka, tereny ospałych budów i niedokończonych rozbiórek. Nagle, na osmolonym, ceglanym murze jakiejś fabryczki, czy warsztatów zobaczyłem nadnaturalnej wielkości postać. Namalowana białym konturem, stała z podniesionymi do góry rękami. Zacząłem się rozglądać. Nieopodal spostrzegłem drugą postać w skręcie, padającą jak podczas egzekucji. Niedaleko dwie inne postacie trzymały się za ręce. Pomyślałem oczywiście o „Rozstrzelanych” Wróblewskiego. Z najbliższej budki telefonicznej zadzwoniłem zaraz do mojego przyjaciela, Konrada, który robił dla nas zdjęcia – Jestem na Żelaznej, weź aparat i przyjedź natychmiast, nie umiem ci powiedzieć, co to jest, sam zobaczysz.
Włodek Fruczek nie ukończył żadnych szkół artystycznych. Nic nie szkodzi, jest artystą, rzemieślnikiem boskim. Jego surowa pracownia na Żytniej, to wypisz wymaluj pracownia Cezzane’a w Aix-en-Provence. Taka sama rzeczowa surowość, ład w nieładzie: ołówki, piórka, pędzle poukładane w kubkach, sztalugi oraz stuletnia chyba, nieheblowana podłoga.
Ja Fruczka poznałem w 1976 r. Byłem wtedy szefem Festiwalu Studentów Szkół Artystycznych, który tamtego roku odbywał się w Cieszynie. Fruczek nie był wprawdzie studentem, ale jego twórczość znakomicie mieściła się w nurcie eksperymentu i poszukiwań twórczych. Pokazał tam wtedy swoje gabloty. To wyglądało jak miniatura wykopaliska na jakiejś nekropolii. Równo ułożone w rzędzie figurki gliniane, niektóre dokładne, inne zamazane a czasem tylko puste miejsca, czyli rozkład absolutny.
Na ścianach pracowni wiszą postrzępione plakaty z wystaw i uderzający portret matki, który w rozpaczy w dniu jej śmierci, nie mając pieniędzy na farby, stworzył za pomocą jej szminki, kompletu do makijażu i pasty do zębów.

Tak, Fruczek daje świadectwo.

środa, 6 stycznia 2010

Na szumiącą głowę


Całą noc pracowałem, żeby z czymś zdążyć na rano, a tu pisać trzeba. Na szczęście Krzysztof (opiekun Wilejki) przysłał mi to zdjęcie. Wykonał je wczoraj. To droga z Kalisza do Turku.

Patrzę i dobrze mi chłód robi na szumiącą głowę. Ech, pójść by dalej. Za tym brzozowym gajem, po lewej, musi być gospodarstwo.

O, jest, Z komina w niebo jasny dym bije. Ściany z drewna, lecz podmurowane. Ktoś krząta się w obejściu. Stoi młoda dziewczyna – Białe jej ubranie wysmukłą postać tylko aż do piersi kryje.

- Odsłaniając ramiona i łabędzią szyję.

- Zosia?

wtorek, 5 stycznia 2010

Po rosyjsku

Moje pokolenie poznawało kulturę rosyjską, czy też ogólnoradziecką, znacznie wcześniej i intensywniej niż pokolenia późniejsze. Jeśli był w tym zamiar rusyfikacyjny, to chyba nie powiódł się, bo tak naprawdę mało kto znał po ukończeniu szkoły język rosyjski, nie mówiąc już o fascynacji kulturą.

Rusofilski aspekt tamtej epoki jednak nie jest dla mnie zbyt ponury, ponieważ treści na ogół nie miały charakteru ideologicznego, a wiele utworów było na najwyższym poziomie.

Jak choćby ta bajka Puszkina "O rybaku i rybce", spolszczona białym wierszem przez Juliana Tuwima lub wiersze Samuela Marszaka (np. „Вот какой рассеянный” - czyli "Roztargniony"), lub Michaiła Swietłowa „Granada”, która była w programie nauki języka rosyjskiego, a ja pamiętam ją przede wszystkim z genialnego przekładu Juliana Tuwima:
Jechaliśmy stępa, pędziliśmy w kłębach
I Jabłoczko - piosnkę trzymaliśmy w zębach.
Ach, piosnkę tę dotąd na pewno pamięta
Malachit stepowy, murawa pomięta.
Lecz inną pieśń jeszcze, o obcym narodzie,
Do siodła przytroczył towarzysz w pochodzie
l śpiewał, choć rodak, tutejszy jak ja;
- Grenada, Grenada, Grenada maja!
To wiersz o ukraińskim bojowniku Brygad Międzynarodowych, które brały udział hiszpańskiej wojnie domowej. I tu znów mam wątpliwość, czy nie naruszam konwencji apolityczności blogu, skoro brygady te powołał Komintern. Co tam, tu chodzi o poezję, a ponadto po tej samej stronie byli przecież Hemingway, Willy Brandt i Picasso.

I jeszcze cała żołnierska tematyka wojenna obecna w licznych filmach i piosenkach.

Było tej rosyjskości wiele, zbyt wiele, ale czasem brzmiała  bardzo szlachetnie. Posłuchajcie "Ciemnej nocy" w powściągliwym wykonaniu Marka Bernesa.




Za sprawą jednego z komentarzy poniżej oraz Googla, bardzo dużo osób trafia do mnie w poszukiwaniu piosenki pt. "Tyś się rodził na Uralu". Nie znalem jej i nie bardzo mi się podoba, niemniej przytaczam ją, dzięki uprzejmości innego z Czytelników.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Ptak

Powinienem się już przyzwyczaić, a jednak kolejny początek roku witam z nielekkim sercem. Co miało się wydarzyć w radosnym grudniu, wydarzyło się. Głośno skrzypią wrota nowego roku i ciężko stąpa nowy czas. Przyjmuję go uprzejmie, ale już bez tego podniecającego oczekiwania młodości, o którym pisał staroświecki dziś Tuwim:
Czekam. W przypływie i odpływie
Kołysze się daleki poszum,
I dzień po dniu, jak dziw po dziwie,
Wybucha płaczem lub rozkoszą.

Wybucha kwieciem jak gałęzie,
Odfruwa ptactwem gołębianem.
Ach, moje wiersze niespodziane!
Ach, moje życie, co to będzie?
Coś za coś. Przestałem być dla siebie niespodzianką (może raczej: niewiele się już spodziewam po sobie), za to odkrywam po latach Naturę. Mama opowiadała, że jako dwulatek zaginąłem i długo mnie szukała aż odnalazła w sadzie siedzącego pod drzewem. Palcem nakazałem ciszę i pokazałem do góry, gdzie śpiewał ptak.

Bardzo, bardzo daleko, na dziesięciolecia, odszedłem od tego drzewa, ale właśnie wracam. Idę lub jadę na rowerze. Mam na ramieniu torbę z aparatem, a obok biegnie Buba.

W czasie Sylwestra byłem w Dolinie Brdy, w pięknych lasach oddalonych o 20 km od Bydgoszczy (to stamtąd ta bogatka). Na powitanie roku wyszliśmy przed dom. O północy rozpoczęła się kanonada. W ten sposób wyraża się dzisiaj prostacka radość panów i władców tego świata. Jakby świętowali wygraną wojnę. Z kim?

Nagle usłyszeliśmy odgłos skrzydeł łabędzia niemego. Brzmiał pośród wybuchów jak płacz dziecka. I każdy na swój sposób zaszlochał w sobie.
 
blogi