piątek, 29 kwietnia 2011

Pierwszomajowe

Otrzymałem miły e-mail, a w nim cudowną przesyłkę - zeskanowane wierszyki pierwszomajowe z “Płomyka” (dwutygodnik dla dzieci, ten chyba z 1965 roku). W liście słowa:
Był towarzyszem mojego dzieciństwa. Miał mi kształtować kręgosłup, ale okazał się zupełnie niegroźny.
No właśnie, kiedy patrzę na mistrzowską ilustrację Janusza Stannego, kiedy wczytuję się w proste słowa wierszyka Jerzego Kiersta, uświadamiam sobie, że choć u źródeł była ideologia, to szlachetna ręka artysty ukazała wcale nie zakłamany i czysty sens życia wielu Polaków w tamtych czasach. Nawet słowo "pokój", dziś może anachroniczne, prawdziwiej brzmiało dwadzieścia lat po wojnie.

Pisałem kiedyś (Koromysło) o jedenastotomowym "Słowniku języka polskiego":
W uczciwym muzeum PRL-u, obok kartek na cukier i fotografii z manifestacji powinny też stać te grube tomy, jako jeden z wielu przykładów wspaniałej pracy porządnych ludzi.
Może z biegiem lat, może niedługo, opadnie pył wzbijany tupaniem krótkich nóżek i spojrzymy sprawiedliwie i z miłością na naszą historię.
Takie tam, pierwszomajowe marzenie.
Wiersz o pracy
Żeby nam było lepiej
żyć na tym pięknym świecie
musimy wszyscy pracować.
To jasne przecież.
Jeżeli ma być krótsza
podróż przez góry i lasy,
trzeba przekopać tunel,
trzeba umocnić nasyp.
Jeżeli zboża za mało,
to trzeba obsiać ugory,
jeżeli miasto zbudować,
to wspólny potrzebny poryw.
Jeżeli ciągle przybywa
szkół dookoła i fabryk,
to trzeba, trzeba budować,
pomnażać cegły i skarby.
Jeśli masz kiedyś się włączyć
w tę wielką, wezbraną rzekę,
to musisz pracować nad sobą,
by stać się prawdziwym człowiekiem.
To wszystko, wszystko się spełnia
na świecie i w naszym kraju
przez pracę - dzięki tym, którzy
pokój kochają.
Jerzy Kierst

wtorek, 26 kwietnia 2011

Malaika

Bez grudki ziemi między korzeniami przywieźli robotnicy tę chudzinę - brzozę wykopaną w odległym lesie. Jednak przyjęła się i po sześciu latach po raz pierwszy kwitnie. To moja drabina Jakubowa. Za mało we mnie pokory, zbyt daleko odszedłem od powszechnej drogi i już tylko tak mogę się wspinać do nieba.

Niektórzy teologowie powiadają, że drabina Jakuba nie dla człowieka jest, lecz dla aniołów, którzy schodzą do nas.

W takim razie mój pochodzi z Tanzanii i ma na imię Malaika (anioł w języku suahili). Jestem pewien, że tej wiosny schodzi do mnie powoli, powoli i śpiewa o miłości. Ta piękna ballada (1965) w wykonaniu Harry’ego Belafonte i Miriam Makeba, ozdobiona akwarelami Musy Khali wzrusza mnie i upewnia, że to stamtąd, z Afryki, pochodzimy i tam 200 tys. lat temu żyła nasza pramatka.

Żeby oddać cześć googluję pramatkę Ewę i w portalu katolik.pl znajduję gotową modlitwę:
Święta Ewo, ty na początku uległaś pokusie złego i namowom do grzesznego czynu sprzeciwiającego się miłości bożej i przez to przyszło na świat zło które i mnie obecnie trapi. Widzisz że ja teraz jestem w podobnym stanie, módl się za mną i wstawiaj u Boga abym nie popełniła twego błędu i nie popełniła grzechu do którego mnie kusi i abym nie wprowadziła nowego zła w ten świat.
Czytam i trudno mi zrozumieć, więc z pogańska przytulam się do mojej brzozy i szepczę: niczym nie zgrzeszyłaś Malaika.* 

Film jest chroniony prawami autorskimi i dlatego można go obejrzeć tylko w Youtubie.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Zanikający ślad

Wczoraj minęło pięć lat od śmierci Michała. Mam poczucie, że jego ślad zanika. Także dosłownie. To była ostatnia chwila, żeby na grobie napisać, że tam leży. Z udziałem rodziny i paru przyjaciół udało się. Jeden z nich, znany tu Kowarski, napisał parę dni temu:
Jerzy,
kilka godzin straciłem, żeglując po Internecie i niewiele znalazłem. Tylko tytuły jego recenzji z Nowych Książek, nazwisko na liście absolwentów dawnej szkoły, powieść "Małecki" na Allegro za pięć złotych, wzmianka Masłonia o "Warszawskiej Atlantydzie".
Ktoś wspomina, że zawdzięcza Michałowi Łukaszewiczowi początek kariery, ale tak tęskni za dawnym światem, że pisze niewesoło:
„zdałem sobie sprawę, że w zasadzie pism, w których regularnie publikowałem już prawie nie ma. Tak samo jak ludzi pióra, którym zawdzięczam, że pomogli mi zaistnieć w literaturze. Dosłownie apel poległych pisarzy i periodyków literackich, w których bywałem obecny (…) Michał Łukaszewicz, który mnie odkrywał najpierw dla Nowych Książek, a potem Literatury, nie żyje od roku 2006. Podobnie cała redakcja już nie istnieje. Tak samo jak nie ma Poezji, Miesięcznika Literackiego, warszawskiej Kultury, czy starej Res Publiki, gdzie jeszcze pod koniec lat 80-tych udało mi się zamieszczać swoje utwory (…). Ten świat już coraz mniej do mnie należy. Tęsknie za światem, który odchodzi na moich oczach”.
Ryszard Częstochowski „Świat który odchodzi czyli list do wszystkich” Bydgoszcz, luty 2009
Czy ktoś tu słyszał o poecie Michale Łukaszewiczu? Poeta?, nie znają żadnego. Są inni Michałowie Łukaszewiczowie, prawdziwe paniska: jest żeglarz morski, notariusz, protetyk, aptekarz i nawet psychiatra. Artysta, artysta? Był tu jeden taki - metaloplastyk z Orzesza.
Słyszano o dzielnym Michale Łukaszewiczu z Warszawy. Uczył się w Szkole Podchorążych w Modlinie. We wrześniu 1939 roku dowodził plutonem czołgów Vickers 121 Kompani Czołgów Lekkich. Zanim poległ 6 września pod Trzcianą zdążył przejść szlak bojowy, walcząc pod Naprawą, Kasiną Wielką i Wiśniową. Awansowany pośmiertnie na podporucznika. Czy to ten, na cześć którego rodzice nadali przyszłemu poecie imię Michał?

Oczywiście jest Michał Łukaszewicz na Facebooku. Miejmy nadzieję, że to ktoś inny, że nasz poeta nie otrzymuje ponagleń: "Witaj Michale, od pięciu lat nie zaglądałeś na nasze strony, w tym czasie, kiedy nie żyłeś, Twoi znajomi byli aktywni i wielu z nich czeka teraz na Twoją odpowiedź..."

W tym błędnym rejsie bez przychylnych wiatrów Słowobraz jest jedynym przyjaznym portem, gdzie na targu pełnym kwiatów i owoców wspominają jeszcze poetę Michała.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Złota trąbka serca

Plakat, Henryk Tomaszewski Jazz Jamboree 71
Dziś nie do pomyślenia jest tak żyć tylko jedną sprawą. To znaczy żyć normalnie, jeść i spać (niewiele), czytać, jeździć w zatłoczonym autobusie na zajęcia, raz w tygodniu na wojsko, ale w chwilach wolnych tylko o niej. O poezji.

Przy czym żadne tam rozpoetyzowane wertery. Każdy chłop na schwał, co i napić się potrafi i w ogóle. Bo lubiliśmy życie. Przez to nieraz brakowało pieniędzy. Kiedyś w chwili przepychu wyrzuciliśmy na parapet okienny zeschniętą bułkę. Jakoś nie zjadły jej ptaki, a nam po paru dniach zajrzała w oczy bieda i wróciła bułka na stół.

Innym razem po kieszeniach zimowych płaszczy i starych spodni uzbieraliśmy cudowne 4 złote 60 groszy. Dokładnie tyle kosztowała porcja pierogów w barze mlecznym na Ligocie. Ta porcja stała się nagrodą w zamkniętym konkursie poetyckim na jej właśnie temat. Zwyciężył epigramat:
Pierogi ruskie piękniejsze nad śmierć.
Siadaliśmy ze Stasiem naprzeciw siebie, każdy na swoim tapczanie, a tam w skrzyni na pościel były książki. Gadaliśmy godzinami, co chwila któryś wstawał, otwierał skrzynię, wydobywał tomik i czytał.

Co nas łączyło, dlaczego się tak rozumieliśmy? Język. Nie musiał być wytworny, lecz taki, gdzie słowo i drugie słowo daje słowo inne. I zrozumie je ten, którego nie znałeś wcześniej. On się z tym urodził i tak jak ty umie nazywać.

Przepłynęły przeze mnie lata. Już nie jestem tak głodny życia ani ludzi. Nie trzeba już mi wywąchiwania jak pies tych, którzy są z mojego świata. I tylko ta tęsknota, ta złota trąbka serca...

To było dokładnie 40 lat temu. Pamiętam tę noc kiedy Staś uniósł wieko tapczanowej biblioteki, sięgnął po Grochowiaka i przeczytał wiersz. On nazwał wszystkie nasze pryszczate pragnienia, żeby zmysły poczuły to mocne zawianie suknią na udręczony poezją pysk.
Tęsknota za świeżością
I bywa taka także - taka także historia
Ona w chwilach zwątpienia,
W porę grzmotu wyobraźni...
Ja sam
Sam w tej norze, gdzie wszystko przepoczwarzone
Serca w małe motocykle,
Uszy w małe aerodromy,
Domy w maszyny pełne śpiewającego mięsa.
I wówczas ta tęsknota -
Ta złota trąbka serca:
Żeby ktoś wszedł, kwiaty rzucił,
Żeby ktoś wpadł, wodę podał,
Żeby ktoś wniósł pachnące potem ciało
Z małym deszczem na włoskach pod pachami.
Żeby ktoś tak suknią mocno zawiał
Na udręczony poezją
Aksamitny pysk.
 Stanisław Grochowiak, z tomiku Menuet z pogrzebaczem (1958)
  

wtorek, 12 kwietnia 2011

Być jak Edgar

Choć Robal wyrządzi dużo zła i w okrutny sposób zgładzi wiele osób (ale tylko te, które mu stają na drodze), pierwszy jego uczynek na Ziemi wydaje się słuszny. Jego statek kosmiczny ląduje na samochodzie farmera Edgara.

To podły człowiek, który okrutnie traktuje (prawdopodobnie bije) swoją żonę Beatrice. Słyszymy go, gdy wrzeszczy, że ciężko pracuje cały dzień i jedyną rzeczą, której pragnie to powrót do czystego domu, gdzie na stole czeka dobry tłusty stek. Ten wygląda jak trucizna. Niech go nie zabiera, bo on go je, ale to trucizna.
Kulisz się tam, jak pies, którego zbito za mocno lub za słabo. Jesteś do niczego Beatrice. Już tylko mogę polegać na moim aucie.
Tego już było dosyć Opatrzności i spodek trafia właśnie w ten szykowny pickup. Edgar bierze strzelbę, posyła ostatnie miłe słowa do zahukanej Beatrice, żeby zabierała swój gruby tyłek, podchodzi do rowu, gdzie następuje krótka wymiana zdań z obcym, zakończona wyssaniem zawartości Edgara i wejściem Robala w jego skórę.

Są aktorzy, którzy mają magnetyczny dar przyciągania całej uwagi. Gdy są na scenie lub w kadrze, nie zauważa się innych. Tak było ze Zbyszkiem Cybulskim lub Włodzimierzem Wysockim. Podobnie jest w “Facetach w czerni” z Vincentem D'Onofrio. Jego siła nie polega jednak na wewnętrznej koncentracji, lecz na wspaniałym luzie. Dosłownym, bo owad źle się czuje w ciasnym ciele farmera i wyprawia ono wygibasy, nieskoordynowane, zabawne trochę dziecięce gesty. Najcudowniejszy jest chód Edgara: balans na sztywnych nogach.

Skąd ta moja fascynacja Edgarem? Po pierwsze “Facetów w czerni” oglądałbym prawie tak często jak kobiety oglądają “Notting Hill” lub “To właśnie miłość”, a po drugie w środowisku nacechowanym odpowiednią chemią całkiem swobodnie wyglądam, mówię i chodzę Edgarem.

Zapraszam do obejrzenia zgrabnego miksu scen z “Facetów w czerni” z towarzyszeniem mrocznej ballady Nicka Cave i The Bad Sedes: Red Right Hand.

“Faceci w czerni” reż. Barry Sonnefeld, USA, 1997.

środa, 6 kwietnia 2011

Włóczące się słowa

Pastime for little fingers. Pastime Publishing Co./1881/.
A słowa się po niebie włóczą i łajdaczą -
I udają, że znaczą coś więcej, niż znaczą!..
B. Leśmian, Poeta
Googlowanie to dziś podstawowe narzędzie - powiedzmy - intelektualnej logistyki, a im wyższa pozycja w rezultatach wyszukiwań, tym wartość źródła cenniejsza (niekoniecznie pod względem merytorycznym, ale na pewno marketingowym). Jeżeli Google wymienią Cię wysoko w poszukiwaniu jakiegoś słowa bądź frazy, liczysz się w danej dziedzinie.

Mechanizm pozycjonowania nie jest dla mnie jasny, ale zaskakująco przyjazny, bo odnoszę wrażenie, że Słowobraz jako źródło stoi znacznie wyżej, niż wskazywałoby jego miejsce w rankingu poczytności (na pewno odległe). Nie wiem jakie mógłbym mieć korzyści z tej wysokiej pozycji. Może przypadkowy przechodzeń przeczyta i zostanie? Tak chciałbym.

Blog jest zawieszony na platformie Googla, więc chyba stąd to dodatkowe wsparcie. Nie wykluczam, że googlowski algorytm bierze również pod uwagę bogactwo leksykalne. Przyznam się, że świadomie - unikając sztuczności - sięgam do słów rzadszych. Z wyrachowanej miłości, żeby trwały, bo boleję, że umierają. Mam swoją spiskową teorię, że ich usychanie to efekt wrednej unifikacji i ograniczenia zasobu słownictwa używanego w listach dialologowych filmów. Tłumaczenia są tam mocno uproszczone wobec oryginału. To słownictwo podświadomie przyjmuje się za kanon i tak język nam się zubaża.

Widać to w bieda-dziennikarstwie, np. w portalach gazetowych używa się słów, których w danym znaczeniu nigdy by nie zastosowano w wersji papierowej. Ostatnio w portalu Gazeta.pl redaktor najwyraźniej uznał słowo “zagraża” za sztuczne i nieinternetowe, więc artykuł o możliwej katastrofie kosmicznej zatytułował “Ogromna asteroida grozi Ziemi”.

Statystyka blogu pokazuje jakie są źródła odwiedzin, jakie słowa kluczowe przywiodły niektórych czytelników i które miejsce w rankingu źródeł danego słowa/frazy zajmuje blog. Rezultaty są nieraz zaskakujące, często śmieszą, a niekiedy wzruszają.

Oto na przykład zawitał ktoś, komu Google zaproponowały mój blog jako źródło pierwsze dla frazy “Jak tu ciemno powiedz jemu mamo a kysz”. To dzięki milej DM, która w komentarzach do Złotego dzióbka zamieściła wiersz Danuty Wawiłow.

Dzięki niezłomnej GM, fraza “Starą panną zostać wolę lub utopić się w rosole” daje mi w tej konkurencji siódme miejsce. Sędziwy Kowarski natomiast opisał tu kiedyś mamine panaceum sprzed lat - kalcypirynę. To on spowodował, że w kalcypirynie jestem na zaszczytnym czwartym miejscu!

W “płaczącej żyrafie” biję za to wszystkich na głowę, podobnie w “Ludzie śpią i ptaszki” ale też - to wizyta najświeższa - we frazie “opisz ręce kobiety”. A jakże! Ponadto “Andrew Marvell >To his coy mistress< interpretacja po angielsku i po polsku” - też numer jeden, jak również libertyński tekst piosenki z filmu "Do widzenia do jutra": czerwone róże nabrzmiałe duże dam memu dziecku niech mu zapach ślą. Zdziwił mnie natomiast (także numer 1) “fotograf rozdający ulotki przed naukami przedmałżeńskimi”. Naprawdę nie przypominam sobie gościa. Najpewniej jest to zlepek słów z wielu tekstów, niemniej lider!

Na pozycji  drugiej jesteśmy w proustowskich “ciasteczkach madlen + psychologia” (to zasługa ABB, choć ona pisze prawidłowo: madeleine), w “kulikoskim  chlibie” oraz w “zdjęciu drapaka na świąd”. Powiedziałbym, że to ostatnie bardzo miłe i na wyrost, bo jeszcze nie posiadam.

Na koniec najmilsza dla mnie wiadomość, bo kto szuka “panno święta co jasnej bronisz częstochowy i w ostrej świecisz bramie” znajdzie Słowobraz na czwartym miejscu, a jeszcze niedawno był na drugim i wyprzedza wiele parafii, a także zgromadzeń zakonnych. Ot co!
------------------------------------------------------------------

niedziela, 3 kwietnia 2011

Wiem kim zostać chcę

Sprawiedliwości nie ma, bo choć sam byłem synem marnotrawnym, zamiast być pokaranym, dziecko mam pełne cnót i talentów. W dodatku kochane.

Były, były życia zakręty, drogim Rodzicom niejedną łzę i siwy włos przysporzyłem, bo w tamtych czasach ludzie bywali konkretni i prostolinijni. Młodsze rodzeństwo szło prostą drogą: brat jest lekarzem, siostra bankowcem. Ja rozpoczynałem studia na cybernetyce i po 10 latach skończyłem polonistykę. W dodatku niby artysta, a długi czas tzw. prywatna inicjatywa i teraz na swoim. Zawsze w rozkroku, na pograniczu świata konkretu i krainy marzeń. W żadnym nie zadomowiony i niczego pewny. “Właściwie to nie wiem, czym ty się naprawdę zajmujesz” - mawiała Mama. Rzeczywiście, jakaś reklama, jakieś usługi wydawnicze i graficzne, niby agencja reklamowa, ale bez tych wszystkich accountów i copywriterów, niepoważne jakieś.
Rano kiedy chodzę z psem i tropimy słońce: miedzy drzewami, w kielichach kwiatów, na lądzie, w powietrzu i na wodzie, mam nastawienie absolutnie poważne. Robię to wszystko z pieczołowitością, której coraz bardziej mi brak w życiu zawodowym. Już chyba nie stoję w rozkroku. Chyba leżę. Jak chociażby dzisiaj w ogrodzie. Takiego zobaczyli mnie sąsiedzi spacerujący osiedlową uliczką. Zaintrygował ich odgłos aparatu, spojrzeli za płot, a tam ja polegiwałem pod niepozornym żółtym szafrankiem.
Wcześniej byłem nad stawem i starałem się zrobić zdjęcie ponad latającą mewą. Jak? Nie powiem, bo profesjonalistów obowiązuje tajemnica zawodowa. Podziwiajcie tylko jak cichym i doskonałym schodzi lotem.

Pomyślałem, że właśnie od tego jestem, to jest mój zawód prawdziwy, choć bezpłatny i bezinteresowny: tropić słońce, ptaki i rośliny. Pisać o tym i cieszyć się razem z tymi, którzy przychodzą to oglądać i czytać.

Późno, bo późno, ale już wiem, kim zostać chcę. Gdybym umiał śpiewać, zaśpiewałbym o tym Rodzicom. Zaśpiewajcie, proszę, za mnie. Razem z Georgesem Brassensem i Patachou (piosenka z roku 1953). Śpiewać proszę dopiero jak skończy Brassens, w drugim wejściu Madame P. - gdzieś około 1:29.
Mamo, Tato, nie, już nie martwcie się
Mamo, Tato ja wiem kim zostać chcę
patrzyłbym jak jak rośnie kwiat
słońca złoty klin
patrzyłbym, jak lata ptak
ja razem z nim
Mamo, Tato wiem, wiem, że późno już
Mamo, Tato, koniec życiowych burz
to poważne bardzo jest
tym razem żadna gra
Maman, Papa, Maman, Papa.

piątek, 1 kwietnia 2011

Tajemnica Kopciuszka

Okładka, Cinderella / /W.B. Conkey Company, Chicago-New York. /1897/
Ziarnko pieprzu, ziarenko soli, ziarenko ryżu. Tak mozolnie od paru godzin, a wcześniej worek pszenicy z plewami i dwie beczki miodu z dziegciem. Tyle pracy zadała macocha, zanim z córkami pojechała na ten bal w pałacu.

Przez lufcik zagląda księżycowy promień i omiata ubogą izbę. Stara wyszczerzona dynia, dziurka w nieheblowanej podłodze, skąd pobłyskują szpileczki mysich oczu, wychudły szczur, który przysiadł przy świecy na trójnogim zydlu.

Po księżycowym promieniu przez lufcik, powoli i uroczyście snuje się srebrna gwiazdka, co każdemu raz w życiu zaświeci. Umiesz przyjąć ją w otwartą dłoń, spełni się marzenie.

Spełniło się! Stanęła wysoka i smukła. W muślinowej sukni do ziemi, przetykanej złotą nitką. W pantofelkach uszytych jak na miarę i ze złotym diademem na jasnej główce.

Szczerbata dynia potoczyła się i rosła, rosła aż zakolebała się jak książeca kareta. Z przodu stanęła trojka myszy, a melancholijny szczur siadł na koźle. Zadął w dziurawą trąbkę raz, zadął drugi i trzeci. Pojechali...

Wcale nie cieszył się na ten bal. Właściwie już od dawna niewiele go radowało. To z powodu książęcych obowiązków, a zwłaszcza barbarzyńskiego ius primae noctis. Nie chciał korzystać z tego prawa, ale tak kazał prastary obyczaj. Naprawdę dość już miał tego bardzo złego dotyku, dwuznacznego chichotu i dopominania się o pocałunki. Z jaką radością poczytałby do późna, a potem spał jak dziecko. Rano wylegiwałby się, a z łazienki nie dochodziłoby śpiewanie przy goleniu i poufałe pogwizdywanie, że sedes jest złoty.

Wcale nie cieszył się, ale teraz był szczęśliwy. Kiedy trzymał ją w ramionach podczas tego walca angielskiego, to jakby płynęli: raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy... Jak ona to robi? I ten zapach, który uwodził tajemniczością. Była w nim jesienna tęsknota dyni, swojski oddech drewna, bezpieczny smak pszenicy przemieszany z obietnicą miodu oraz dosłownością pieprzu. Na koniec zaś delikatna nutka zwierzęcego piżma, która budziła w nim, wydawało się do cna zagonioną, zmysłowość.

Była szczęśliwa i wszystko działo się jak we śnie. Ledwie weszła, książę zwrócił na nią uwagę. Teraz tańczyli już dziewiąty taniec z rzędu, a trzewiki nie uwierały nic a nic. Nawet dało się wyczuć delikatny luz i swobodę.

I gdyby nie… O Boże, jak mogła zapomnieć. Zegar właśnie wybił pierwsze uderzenie. Musi zdążyć... zaraz czar pryśnie. Zbiega co drugi stopień... potknęła się, spadł pantofelek, spadł drugi, po chwili spadł trzeci...

Siedział na ostatnim stopniu i przyciskał trzewiki do piersi (numer jedenaście). Oczy płonęły mu tym niezwykłym blaskiem, który pcha mężczyzn do rzeczy wielkich. To taki musiał widzieć Homer u oblegających Troję.

Rano ogłosi ważne edykty: o likwidacji prawa pierwszej nocy, o zniesieniu niewolnictwa oraz o zaprzestaniu dostaw obowiązkowych. A potem? Potem rozpocznie poszukiwania Jej. To nie powinno być takie trudne.

 
blogi