sobota, 29 maja 2010

W zielonkawe

John Held, okładka do McClure's magazine, sierpień 1927
Jeden z moich przyjaciół (ma się rozumieć mocno starszy ode mnie) czci dziś liczbę 64.  W czasach młodości była to, za sprawą piosenki The Beatles, liczba  poniekąd symboliczna, oznaczająca czas skrajnie odległy. Dosyć powiedzieć, że odmierzony od tamtej chwili w przeciwną stronę, przenosił nas w rok wojen burskich, powstania bokserów w Chinach i premiery "Toski".

Czcigodny jubilat zapytał niedawno na forum "Rękopisu".
- Czy przeminęliśmy?
- Chyba jeszcze nie. - odpowiedziałem. Im mniej będziemy stawiać takich pytań, tym wolniej będziemy przemijać. Doświadczył nas świat, każdego jak umiał i nie gwarantował żadnej polisy. Być może niektórzy czują się rozczarowani, ale ja nie obiecywałem sobie zbyt wiele po sobie.
W gruncie rzeczy sytuacja jest jest cokolwiek kłopotliwa. Oto niektórzy z nas sięgnęli wieku, który w młodości uznawaliśmy za granicę przyzwoitości. Tymczasem dziś to wcale nie boli, da się nie tylko żyć, ale pracować, żartować, tworzyć, a nawet nadal patrzeć na kobiety (znowu jak wtedy: w nieśmiałym zachwycie). Czy można pragnąć więcej, jak śpiewał Paul McCartney w piosence "When I'm Sixty-Four"?

Nie przeminęliśmy, drogi Kowarsiu. Jeszcze w zielone gramy. No, powiedzmy: w zielonkawe.

czwartek, 27 maja 2010

Milczący jaskier

Na stawach pusto i smutno. Wyginęły lub przeniosły się gdzieś kaczki. Jeszcze parę tygodni temu pokazywałem uroczą parę krzyżówek, a teraz widzę tylko dwa daremnie kolorowe samce wylegujące się na pomoście. Po uroczych łyskach - zeszłorocznych diabełkach, ani śladu. Myślę, że to przede wszystkim efekt ostrej zimy. Lód skuł mocno taflę i nie było pożywienia. W dodatku po lodzie łatwiej się można było dostać drapieżnikom. Skorzystali z niego też gospodarze i od strony stawu bezdusznie wycięli krzewy oraz gałęzie drzew kładące się nad wodą - naturalną osłonę dla ptaków wodnych.

Najbardziej lubię o ptakach, ale większość już opisałem, a poza tym narodek to skryty i w podglądzie niełatwy. Słońce i drzewa wbrew pozorom są nudne. Pozostaje mi poszycie ogrodowe i leśne, bo tu cały czas coś się dzieje. Dziś zachwyciły mnie jaskry, które od połowy maja nadają łąkom złocisty poblask. Te wyrosły w najwilgotniejszym miejscu trawnika, gdzie po deszczu stoi woda. Omijam je kosiarką.

Łacińska nazwa jaskra brzmi Ranunculus i bierze się od nazwy małej żaby (ranuncula).
- Czy nazywają cię żabką, bo lubisz wodę, czy od kształtu owoców?
Mruży oczy w słońcu i nic nie mówi.

Odrobina poezji o milczeniu, a nawet wyniosłej obojętności roślin:
Jednostronna znajomość między mną a wami
rozwija się nie najgorzej.

Wiem co listek, co płatek, kłos, szyszka, łodyga,
i co się z wami dzieje w kwietniu, a co w grudniu.

Chociaż moja ciekawość jest bez wzajemności,
nad niektórymi schylam się specjalnie,
a ku niektórym z was zadzieram głowę.

Macie u mnie imiona:
klon, łopian, przylaszczka,
wrzos, jałowiec, jemioła, niezapominajka,
a ja u was żadnego.
(W. Szymborska „Milczenie roślin”)

wtorek, 25 maja 2010

Schyłkowy

Schyłkowy jestem. Dziś licznik pokazał najniższą frekwencję od początku blogu. Słusznie, bo ostatnio piszę mało, a kiedy już, to w sposób poczciwy i rzewny. To nie jest interesujące. Niewielu mnie odwiedziło, ale zostały aż dwa komentarze. Jeden za krótki, drugi za długi. Znam autorów. To dwa niemłode pterodaktyle, które przysiadły tutaj zapewne z nudów i z litości.

Przed czterdziestu laty jeden z nich wraz z Michałem przysłali mi ten list.
Coraz bardziej wypełnia Nas poczucie Nieuchronności Zdarzeń, bowiem wchodzimy w Wiek Męski.
Nadszedł wiec czas zastąpienia chłopięcych turniejów przez:

Celowość!
A więc poszedłem
Odrzuciłem ciała
Krzyczące miłość, a wtulone w słabość!
Niech nam świeci odtąd blade światło Rozumu i nie opuszcza Męstwo!
Męstwo! Przenigdy nie poleruj zbroi
Chcesz ładzić szyszak? Czesz piękne kobiety
Lub wodospady. Dla twojej podniety
Dość oślej szczęki. Na nim męstwo stoi.*
System musi być gotów w Październiku. Pomóż w pracy nad tworzeniem podwalin Systemu.

1. Teoretyczne rozpracowanie mechanizmów organizacji młodzieżowych i działalności kulturalnej w kraju
2. Znalezienie artystycznego wyrazu naszych ust - w formie kabaretu, książki
3. Middle Generation
4. Przeprowadzenie Aranżacji, to jest bezpośredniego sprawdzenia Hipotez (działalność ludyczna) (działalność wtykowa).
A na drugiej stronie:
Na wakacje przygotowujemy Wyprawy Korsarskie
- Zbieractwo w Bieszczadach!
- Lato w miescie!
- Zarobki
Kontak - tuj!

Porozum się w sprawie dokładnego harmonogramu. List, telefon, przyjechanie.

Chief: Poczko     Kancelaria: Łukasz
--------------------------------------
Tak, mogłoby się wydawać, że Chief przemyślał sprawy w najdrobniejszych szczegółach, a jednak system rozpracował ktoś inny.

Do korsarstwa się nie posunęliśmy. Owszem, doszło do zbieractwa. Zebrane w Bieszczadach jagody wożono do Warszawy motocyklem Junak z przyczepą. Może raz. Była też uprawa pomidorów. Bez sukcesów finansowych.

Michałowi jeszcze najlepiej wyszło to znalezienie artystycznego wyrazu ust, bo wydał osiem książek, ja natomiast niestrudzenie przeprowadzałem Aranżację, to znaczy sprawdzałem Hipotezy rozwijając dwa rodzaje działalności, jakie nakreślił dla mnie przenikliwy Chief. I tak systemowo, choć nie systematycznie wkraczaliśmy w Wiek Męski.

* - Stanisław Grochowiak, Powołanie mieczy

niedziela, 23 maja 2010

Każdego dnia

Claude Pigot, Toucouleur family (1992)
Rodzice są najważniejsi. Przed laty przeczytałem w "Polityce" wywiad z jakimś znanym amerykańskim profesorem psychologii. Mówił, że nikt nie ma takiego wpływu na człowieka. Podał zabawny przykład, który cytuję z pamięci, bo nie znalazłem tego numeru w internetowym archiwum:
Mój ojciec ma osiemdziesiąt trzy lata i niełatwy charakter. Pewno dnia zamyślony mówi głośno.
- Jak ona mogła mi to zrobić!
- Kto?
- Moja matka.
A potem opowiada o jakimś drobnym wydarzeniu, które miało miejsce przed 75 laty.
Ja o swoich myślę codziennie. To nie jest żałoba, bo umarli już dawno, ale ciepłe wspomnienie. Mieszanka wdzięczności i wyrzutów, że nie byłem dla nich dobry.

Przychodzi taki czas, kiedy relacje się odwracają. To my stajemy się bardziej odpowiedzialni, mądrzejsi, a oni jak dzieci.

Kiedy umierał Tata - trwało to parę miesięcy - troje rodzeństwa i Mama rozpostarliśmy nad Nim parasol miłości. Skończyło się jak musiało, ale nie wspominam źle tamtego czasu, tych codziennych wizyt, rozmów, pielęgnacji a potem samego odejścia. To było ciepłe długie pożegnanie.

Mój Miki miał wtedy dziesięć lat. W pewnej chwili poczułem, że jestem idealnie pośrodku. To samo uczucie wobec dziecka i bezradnego jak dziecko Ojca. Potem, gdy umarł, miałem w sobie nadmiar tkliwości. Jak karmiąca matka szukająca ujścia dla nadmiaru pokarmu.

Jest świetny, leśmianowski w klimacie, film pt. "Szósty zmysł". Ośmioletni Cole ma dar widzenia i słyszenia umarłych. Wychowuje go samotna matka, trochę rozchwiana emocjonalnie, z trudem sobie radząca. Zapamiętałem scenę w samochodzie, kiedy matka przekonuje się, że Cole rzeczywiście obcuje ze zmarłymi. I prosi, żeby przekazał odpowiedź od jej zmarłej matki, na pytanie, które często zadaje jej w myślach. A chłopiec mówi:
- Każdego dnia.
To pytanie brzmiało:
- Czy jesteś ze mnie dumna?
Bo wielu rzeczy brakuje, ale chyba najbardziej tego, że nie ma się komu się pochwalić. Zobaczyć tę dumę.
---------------------
Dosmucę jeszcze. Od rana pięknie śpiewał ptak. Był nieuchwytny i niewidzialny. Tarnina ostatnio zagęściła się mocno i mimo, że kilkakrotnie podchodziłem z aparatem, nie mogłem zrobić zdjęcia.

Śpiewał cudownie. Zmieniał frazę i tonację, świstał, gwizdał, niemal gulgotał. Jak w "Ptasim radio" Tuwima, tyle, że tam robiły to różne ptaki, a tu tylko ten jeden.
Będą ćwierkać, świstać, kwilić,
Pitpilitać i pimpilić
Przez moment, kiedy śmignął gdzieś do góry (a latał bardzo szybko) zobaczyłem, że ma żółty brzuszek, nie tak intensywny jak bogatka, jaśniejszy.

Po południu siedziałem na tarasie i rozmawiałem przez telefon. Spojrzałem pod nogi, a tam, na deskach, mój śpiewak. Teraz poznałem - kowalik. Z długim mocnym dziobem, z ciemną kreską przedłużająca oczy jak u jakiegoś japońskiego wojownika, z kremowym brzuszkiem, w błękitnoszarym fraczku. Leżał biedniutki i cichy z podkurczonymi nóżkami. Rozbił się o szybę, pewnie o okno na piętrze, skąd do Was piszę.

Pod tarniną, gdzie śpiewał, wykopałem głęboki dół. Bardzo poważna i czarna Buba patrzyła na mnie jak nigdy. Nie od dziś wyrzucam sobie, że dziwna jest ta moja wrażliwość. Jakby w innym miejscu leży ta dla zwierząt i przyrody, a w innym dla ludzi. Po Smoleńsku byłem przygnębiony, ale nie uroniłem łzy, a teraz, kiedy chowałem małego ptaszka, płakałem.

Płakałem nad jego nadzieją na piękne życie, nad niewinnością i krzywdą.

wtorek, 18 maja 2010

Milkliwość

Powódź w Bladensburgu (14 maja 1921)
Naprawdę rok jest szczególny. Nie umilkły dzwony pogrzebowe, a nadciągnął wulkaniczny pył. Nie opadł  jeszcze, a przyszła wielka woda.

Nie wypada w takim czasie żartować lub pisać o sobie. A jeszcze ta cała polityka. Stąd moja milkliwość.

Pamiętam wielką powódź sprzed trzynastu lat. Uwierzyłem wtedy w moralną potęgę sieci. Internet był jeszcze wydzwaniany. Całą noc blokowałem telefon i śledziłem na jakiejś krakowskiej stronie (chyba Sonika) wpisy ludzi z całego Południa Polski. Tam były relacje, co się dzieje, gdzie jaki most pada i jaką miejscowość zalewa. Było też organizowanie pomocy. Ktoś z Opolszczyzny prosił o latarki, po chwili ktoś z Warszawy zgłosił, że ma, ale nie ma jak przesłać, za moment ktoś napisał, że jedzie tam z pomocą i może zabrać. To było wzruszające.

Widać wyraźnie, o ile sprawniejsze mamy państwo, bo dziś już ta samoorganizacja społeczeństwa nie jest tak potrzebna. Są instytucje.

Wzruszeń w internecie trzeba szukać gdzie indziej. Choćby w Słowobrazie. Poszperajcie tu trochę i poczekajcie chwilę, niech trochę opadnie woda.

niedziela, 16 maja 2010

Dosyć tej wiosny

Nie, zdecydowanie nie rozpieszcza nas ta wiosna. Najpierw długo śniegi, a kiedy wreszcie nastała, Smoleńsk i cała bieda. Nawet nie pamiętam jaka wtedy była pogoda. Na pewno od kilkunastu dni zimno i mokro, a słońca w tym czasie ledwie parę godzin. Nie, nie jest to wiosna, o której pisał Dygasiński:
Było to w maju, wiosna napełniała powietrze balsamiczną wonią pękających drzew.
Już prędzej można by o niej powiedzieć:
Panna nie była może młoda, piękna ani majętna, ale co było robić, skoro w pobliżu nie było innej.
Kwiaty za to są zbyt piękne. W swojej urodzie tak banalne, że fotografowanie ich staje się jałowe. Chyba, że znajdzie się szczególny powód. Gdy wczoraj na godzinę zaświeciło słońce, z zakamarków wyleciały owady. Owad na kwiecie to wydarzenie estetyczne. Na przykład ta błonkoskrzydła istota na astrze wcale nie razi, pasuje.
Razi mnie ta niewyszukana, potocznie zwana zieloną, która przywarła do liścia pęcherznicy. Zaiste przyszedł mi honor w szlachetnym się przeglądać zwierciadle. Na jej zielonym odwłoku, który kto wie czego dotykał, można ujrzeć sylwetkę Waszego korespondenta.
Z fotografowaniem kwiatów to jak z kobietami. Czasem trudno ogarnąć całokształt, wystarczy pokochać detal, Na przykład ta azalia wydziela subtelny, bliski męskiemu sercu, zapach piwa. Żadnego tam piwa pasteryzowanego i z butelki. Ono jest z beczki, z delikatną pianą, przed chwilą zdmuchniętą. Pite w ogródku, gdzie obok grają w kręgle i słychać ludową kapelę.
Dość mam tej wiosny. Lato, lato, echże ty!

wtorek, 11 maja 2010

Z lat dziecięcych

Wilhelm Pister, Childhood's happy hours (1873-74)
Dzieciństwo jest najważniejsze. Świat poznawany i samouczony w pełnym zachwycie i wszystkimi zmysłami.

Jest się dorosłym i się nie pamięta, czym było. Chce się uszczęśliwić swoje dziecko obsypując je prezentami. A ono do szczęścia potrzebuje natury, zapachu lasu, małej wędrówki i pluskania w kałuży.

Nie było klocków lego i telewizji. Było radio, były książki, ale najlepsze były opowiadania. Moja ukochana ciocia Ela opowiadała nam (a było nas w wakacje rodzeństwa ciotecznego chyba sześcioro) cudowne bajki. Być może dzięki Niej tu piszę.

Smak? Kwaśnych wiśni. Zapach? Mokry tataraku. Dotyk? Gorące ciało złapanej kury z rozedrganym sercem. Nie, raczej szorstki, ciepły język krowy. Nie, smak i zapach świeżego mleka i podpłomyków.

Wieczorem umyte w miednicy nogi, kiedy schną, bardzo, bardzo pieką, bo za dnia były mocno podrapane. Każdego szczęśliwego dnia.
Z lat dziecięcych

Przypominam wszystkiego przypomnieć nie zdołam:
Trawa... Za trawą wszechświat... A ja kogoś wołam.
Podoba mi się własne w powietrzu wołanie
I pachnie macierzanka i słońce śpi w sianie.

A jeszcze? Co mi jeszcze z lat dawnych się marzy?
Ogród, gdzie dużo liści znajomych i twarzy
Same liście i twarze!... Liściasto i ludno!
Śmiech mój w końcu alei. Śmiech stłumić tak trudno!
Biegnę, głowę gmatwając w szumach, w podobłoczach!
Oddech nieba mam w piersi! Drzew wierzchołki w oczach!

Kroki moje już dudnią po grobli nad rzeką.
Słychać je tak daleko! Tak cudnie daleko!
A teraz bieg z powrotem do domu przez trawę
I po schodach, co lubią biegnących stóp wrzawę...
I pokój, przepełniony wiosną i upałem,
I tym moim po kątach rozwłóczonym ciałem
Dotyk szyby ustami... Podróż w nic, w oszklenie
I to czujne, bezbrzeżne z całych sił - istnienie!
Bolesław Leśmian

poniedziałek, 10 maja 2010

Całkiem inny Ktoś

Rzadko się zdarza, żeby chmury szły od południa, ale dziś tak było, a około godziny 17 nadeszła łagodna wiosenna burza. Po ponad godzinie powoli odchodziła gdzieś nad Wilanów. Jeszcze padał deszcz, a od zachodu świeciło już ukośne słońce.

Wybiegłem z domu, żeby łapać tęczę, ale była dość bladawa, więc wznowiłem odwieczne poszukiwania promieni zaklętych w kroplach osiadłych na płatkach, liściach i igłach.

Znalazłem jeden z ostatnich kwiatów tarniny i łapałem spadającą kroplę w nadziei, że może zobaczę w niej coś ważnego.

I znów historia, jak z "Powiększenia" Antonioniego, bo kiedy później oglądałem zdjęcia na ekranie, zadrżałem.  Okazało się, że nie tylko ja byłem zafascynowany podświetlonym kwiatem, że zza ułamanej gałązki wychyla się ktoś i bystrymi ślepkami obserwuje go, a może mnie? Całkiem inny Ktoś.

Powiększcie zdjęcie, ale uprzedzam, widok jest drastyczny.
-------------------------------------------
A to kolejny dzień. Podszedłem za tarniną do bażanta, a ten zamienił się w diabła i wydał ten słynny odgłos, jaki wydają nie otwierane od siedemdziesięciu lat stalowe drzwi do bunkra na linii Maginota. Też straszne.

niedziela, 9 maja 2010

Trzech zwiadowców

Pewnie, że zapalę świeczkę, tym Trzem i wszystkim.

To było na przełomie października i listopada 1983 roku. Stan wojenny był zawieszony i można było już swobodnie podróżować po Polsce. W męskim gronie kilkunastu przyjaciół spotkaliśmy się w położonej w dzikich ostępach lasów Pojezierza Wałeckiego leśniczówce "Jagoda". Mieliśmy być dwa dni i już pierwszego poszedł niemal cały alkohol. Drugiego wieczoru siedzieliśmy markotni przy dwóch ubogich butelczynach.

Niewielki mam wkład w cywilizację, ale na pewno biesiadną Zasadę Trzech Szybkich. Polega ona na dość prędkim wypiciu trzech, choćby najmniejszych kieliszków, a potem się zawsze jakoś układa. Rzeczywiście: Boh trojcu liubit, bo po trzeciej kolejce na polanę niespodziewanie wjechali myśliwi. Oni zawsze coś mają w bagażnikach.

Było wesoło, ale i narzekaliśmy. Jeden z gości, ajent stacji benzynowej w pobliskiej Człopie, żalił się, że kopiąc przez podwórze wodociąg (to miejsce zaznaczyłem na zdjęciu), natknął się na zwłoki żołnierza radzieckiego. To nie była mogiła, on zginął podczas walki. Klęczał z pistoletem w jednej dłoni i z granatem w drugiej. Zapewne podoficer, bo miał raportówkę i oficerki, podobno upchane słomą.
Odkopał go latem i mimo, że wielokrotnie informował władze, nikt się nie pokwapił. Pozbierał kości do plastikowego worka po nawozie i złożył w garażu.

Leżałyby tam może i do dziś, ale nam szumiało w głowach i zakręcił napływ żalu. Byłem jedyny z Warszawy i niemal mnie zaprzysiężono, żebym sprawę załatwił.

Teraz mam nastawienie cokolwiek filozoficzne, ale kiedyś szedłem śladem mocno i do końca, jak wściekły pies gończy. Pamiętam, mówiłem: "Gębę macie pełną frazesów o przyjaźni, a tam pod ścianą, w worku po nawozie leży żołnierz". Po piętnastym telefonie byłem u celu. To był Urząd Rady Ministrów. Pani dyrektor oddzwoniła, zebrała wszystkie informacje i powiedziała, że jeszcze tego dnia wojewoda pilski zajmie się sprawą.

Rzeczywiście. Ajent opowiadał następnego lata, o niezliczonych delegacjach i komisjach. Zwłoki zabrano, także dwoje innych, bo w pobliżu odkopano jeszcze dwóch, już zwykłych żołnierzy, którzy stali z pepeszami. Uznano, że ta trójka była z oddziału zwiadowczego. Ukryli się w leju po bombie, a tuż obok wybuchła inna i ziemia przysypała ich żywcem. Z pełnymi honorami pochowano wszystkich na Cmentarzu Wojennym w Wałczu.

Leży ich tam, żołnierzy polskich i radzieckich, prawie 6 tysięcy. Przez Wałcz i Człopę biegł od morza Wał Pomorski - potężny system umocnień wybudowany na wzór linii "Zygfryda", opierający się na naturalnych przeszkodach Pomorza Zachodniego. O ten wał toczyły się zimą 1945 r. straszliwe walki.

Chyba mógłbym ustalić dokładną datę tamtego wydarzenia, bo odnalazłem fragment stenogramu z narady u Hitlera. W południe 27 stycznia 1945 r, szef sztabu generalnego wojsk lądowych, generał Heinz Guderian, relacjonował:
Sytuacja stała się nieco bardziej skomplikowana. Silne oddziały rozpoznania nieprzyjaciela przekroczyły rzekę Noteć pobliżu Czarnkowa i postępują w kierunku Trzcianki, Człopy i Wielenia. Dziś została zaatakowana Piła. Jeszcze rano był w naszych rękach przyczółek w pobliżu Ujścia. Wróg jednak go ominął i przekroczył Noteć.
* * *
Niedługo potem otrzymałem pismo dziękczynne, laurkę podpisaną w imieniu premiera, taki peerelowski, urzędowy certyfikat człowieczeństwa. Dość miły.

Zdarzyło się coś jeszcze. Nie miało żadnego urzędowego związku ze sprawą, bo za wcześnie. Dokładnie tego dnia, kiedy poruszyłem bezduszną machinę, wieczorem zapukało dwoje ludzi. Przyszli obejrzeć nasze mieszkanko, "bo podobno zamieniamy je na większe". To prawda, miesiąc wcześniej złożyliśmy podanie w biurze zmiany na Bednarskiej.

Po trzech miesiącach przeprowadziliśmy się z niespełna rocznym Mikim do trzypokojowego mieszkania z pięknym widokiem na Jeziorko Gocławskie. Dziś mieszkanie jest towarem, ale wtedy było cudem. Ponadto dość niezwykła była ta koincydencja.

Wydarzenie obrosło rodzinną legendą. Nie mogło mieć żadnego urzędowego związku ze sprawą, ale przecież tam, na niebieskiej łące, miałem trzech znajomych zwiadowców.

środa, 5 maja 2010

List

Mary Cassatt, List [ok. 1890 - 1891]

Kochana Si,
czy już wróciłaś z gór? Czy nóg nie schodziłaś i stóp nie otarłaś?

W ostatnim liście napisałaś, że będzie dobrze, a wcale nie jest. Mija tydzień, a tu ani słówka. Ani jednego, ani nawet pół. Jak głupi co chwila podchodzę skrzynki, a tam wiatr i za przeproszeniem pustka.

Ja Ci coś napisałem najpierw poważnie, a potem śmiesznie, w nadziei, że może się roześmiejesz, filiżanka Ci się zachybocze i poplamisz się tą swoją zieloną herbatą: poczujesz moje ciepło.

A Ty milczysz. Może Ty się zagniewała za tę herbatę?

Pomyśl Kochana, pomyśl coś koniecznie. Piec, w którym palimy papierem listów i tak płonie nadzwyczaj długo. Ten wesoły ogień, wiemy o tym oboje, może zgasnąć w jednej chwili.

Mam takie marzenie, że idziemy doliną. Na zboczu drogi, podświetlone od południa niskim słońcem, świecą łuszczynki lunarii, niby dziesiątki okienek jakiejś górskiej osady. Nie, to żagielki dwojga maleńkich, co na łupinie z orzecha stojąc, płyną porom na opak. Ty i ja. Czy tak?

Dziś na moje miasto opadł delikatny biały szron i trawa nabrała koloru znanego mężczyznom z pól wojny. Dla kobiet to barwa wewnętrznej strony liścia wierzby. Niewiele brakowało, aby ten chwilowy fenomen kolorystyczny nie skończył się dla mnie tragicznie, bo gdy przechodziłem zamyślony przez ulicę, z powodu naturalnego szronu, jakim obdarzyła mnie natura, zlałem się z otoczeniem i nie zauważył mnie szofer przejeżdżającego automobilu. Jedynie głęboka miłość do życia pozwoliła mi się wydostać i doczołgać do skrzynki pocztowej, by wrzucić ten list.

U Was pewnie też już pod zimę. Ubieraj się ciepło moja Kruchutka a wieczorem rozbieraj się ostrożnie.

Twój Do

PS Długo szukałem, ale znalazłem tę piosenkę. To była Vicky Leandros, L'amor Est Bleu (Paul Mauriat).

sobota, 1 maja 2010

Krwistoogoniasty

Na wykonanym dziś rano zdjęciu moje dwie pierwsze ogrodowe miłości. Ptak na karmniku to Phoenicurus ochruros giblraltariensis, czyli w dosłownym tłumaczeniu Krwistoogoniasty ochroogoniak gibraltarski, u nas z powodu osmolonego łepka zwany kopciuszkiem.  (Rosjanie nazywają go też poetycko: Gorichwostka czernuszka).

Jego sylwetka to znak firmowy mojego domu, bo para kopciuszków zagnieździła się w suficie głównego pomieszczenia na parterze, latem 2004, kiedy budynek był w stanie surowym. Właśnie mieliśmy kłaść tynki, ale trzeba było odczekać dwa tygodnie wysiadywania i potem jeszcze dwa, zanim małe nie opuściły gniazda.

Od tamtej pory pod koniec marca wracają znad Morza Śródziemnego czy wschodniej Afryki i do października gniazdują w pobliżu. Mają rudy ogonek, którym zabawnie dygają. Fascynujące są ich zaloty: z niesamowitą zwinnością ganiają się pośród gęstych gałęzi tarniny.

Tarnina to pierwsza roślinność w ogrodzie. Odziedziczyliśmy ją na granicy działki i nie zgodziliśmy się, żeby ją wyciąć przy stawianiu ogrodzenia. Ocalała, ale w tym miejscu nie ma podmurówki i słupki są w nierównych odległościach. Poziome pręty ogrodzenia tu i ówdzie skręcają pod kątem prostym i zawracają, żeby ominąć grubawe pnie krzewu.

Zarośla odwdzięczają nam się stokrotnie dając miły cień w czasie silnych upałów, a teraz jeszcze chronią przed widokiem niepięknej architektury. Zwykle tarnina osiąga 4 metry, ale nasza powoli podwaja tę wysokość.

Dzięki gęstości i kolcom jest znakomitym schronienie dla ptaków. Przez cały rok mam tu teatr i ptasie radio. Na przykład którejś zimy przyleciał młody krogulec (taki mniejszy jastrząb). Chętnie by coś złowił, bo dużo drobnego ptactwa zlatuje się tu do karmnika, ale nie miał szansy, bo nadleciało za nim pięć sójek, które ostrzegły sikorki i te ukryły się w bezlistnej gęstwinie. To był niezwykły widok: drapieżnik i niedoszłe ofiary siedzące na gałęziach w odległości trzech metrów. Potem sójki zaczęły dokuczać krogulcowi, wiec odleciał niepyszny, a one rozbawione za nim.

W tym roku tarnina wyjątkowo słabo zakwitła. Boję się, że dożywa swoich lat, a może po prostu taki mamy marny rok.
-------------------------------------------------------
To już dzień później. Przyłapałem w tarninie sójkę, jak ułamuje zeschłe gałązki jakichś pnączy. Pewno buduje gniazdo. Będą małe!
 
blogi