niedziela, 8 sierpnia 2010

Księżniczka von Hovawart

Księżniczkę zobaczyłem pięć lat temu w nieistniejącym już serwisie ogłoszeniowym Aaaby.pl "Gazety Wyborczej". Czytałem wiadomości i nagle w rogu ekranu wyskoczyło okienko, a w okienku ona, malutka wprawdzie i puchata, lecz dystyngowana, melancholijnie wpatrzona w oddalony punkt.

Telefon kierunkowy zaczynał się na 74, a właśnie nazajutrz jechałem służbowo do Wałbrzycha. Zadzwoniłem, okazało się, że to 100 km na południe, pod Śnieżnikiem i opodal Międzygórza. Ucieszyłem się, bo znałem i lubiłem te okolice.
"Głośny potok" - niewielkie gospodarstwo agroturystyczne z jazdą konną, prowadzone przez dwoje ludzi z Warszawy. Gospodyni była malarką. Stylowy salon z pianinem; pasowała do niego ta gromadka psów wytwornych ras. Rozmawialiśmy przy stole, a malutka Evita (to jej metrykalne imię) podeszła do mnie i przytuliła się z tyłu pleców. Powiedziałem to, co zawsze mówię zagubionym istotkom:
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
Potem załatwiliśmy formalności i okazało się, że mała jest pół-Czeszką, w dodatku księżniczką, bo w jej żyłach płynie krew championów Czech, Niemiec i Polski.
Dałem jej dziecięcą tabletkę Aviomarinu na koniec języka,  przytrzymałem arystokratyczną mordkę, żeby przełknęła i ruszyliśmy w długą drogę.
Nie uzgadniałem tego z żoną. Od roku mieliśmy dom z ogrodem, ale jakiś pusty, bo Miki kończył studia i przychodził tylko nocować. Czegoś brakowało pod ręką, co można by pielęgnować i najczulej kochać.

Nie będę pisał o szczegółach, ale na początku nie było łatwo. Żona nigdy nie miała psa. W zasadzie bała się ich i one o tym wiedziały. Wspomnę tylko że po kłótni, siedziałem z maleńką w łazience i naprawdę nie wiedziałem, dokąd pójdziemy.

Ułożyło się jednak szybko i dziś żona jest dla niej najczulszą panią. Na przykład całuje ją często, a ona znosi to z książęcą godnością.
Kiedy dwa lata temu Mikołaj się ożenił i odwiedził nas dopiero po tygodniu, Buba poukładała jakoś pyskiem w kosteczkę swój ulubiony kocyk i położyła mu na kolana. Taka psia wyprawka.

Oboje z Natalią mieszkają  po drugiej stronie Lasu Kabackiego. Najczęściej przyjeżdżają na rowerze, ale zdarza się, że przychodzą pieszo. Wtedy jadę z Bubą pod las samochodem i idziemy im na spotkanie. Trudno mi jej to wytłumaczyć i księżniczka myśli, że Miki jest leśniczym.
Z nikim nie byłem tak bez przerwy. Bardzo lubi ze mną pracować. Po śniadaniu zastyga w pozie wyczekiwania, wstępując przednimi łapami na stopień schodów, a kiedy wreszcie idę, z ulgą wbiega na górę i kładzie się trzy metry od biurka z pyskiem przy ziemi. Ja pracuje, a ona śpi, budzi się, patrzy brązowymi, dobrymi ślepiami, chwilę tak popracuje i potem śpi dalej. Zupełnie nie rozumie, kiedy Mikołaj mówi jej, że jest darmozjadem.

Na śniadanie zjada między innymi jogurt, często z ryżem. To nieprawdopodobne, że coś tak czarnego może żywić się czymś tak białym. Dziś, kiedy przyszła mi podziękować, zobaczyłem, że to jaśniejące pod brodą to wcale nie pozostałości jedzenia. W końcu minęło pięć lat.

Usiadłem na podłodze i przytuliłem siwą głowę do posrebrzonego, kochanego pyska.

7 komentarzy:

  1. W łazience siedziałam z Norką. Suczka z urodą lisiczki, wyrzucona na mróz. A tu sesja zimowa, 1. rok studiów, akademik, współmieszkanki bardzo cywilizowane, pies be... dwie noce pod prysznicem. Potem tysiące perypetii z psią miłością aż po grób - Gamonia do Norki.
    Bryś, z owczarków podhalańskich, był niezbitym dowodem na reinkarnację.
    Żaden pies nie mógł go zastąpić.
    Zostało pieskie życie.
    O tak, Babcia Loda, miała ten sam osąd, co Miki. Pies darmozjad, ale kot! O, kot łownym jest. Szczura udusi, mysz zje, kości ogrzeje.
    Kota na zimę, psa na wroga!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Łzy popłynęły... tyle wspomnień.
    Ewitka była zawsze chodzącą delikatnością, najsubtelniejsza z całego miotu. Ze mną został Eldo jej bracidszek, był ze mną jak palił się mój dom , a ja leżałam na śniegu tracąc przytomność z powodu wykrwawienia. Siedział koło mnie na zaśnieżonej drodze przed domem i bezradnie patrzył... Przyjechał ze mną do Warszawy i mieszkał w wynajętym pokoiku , był ostatnim ogniwem łączącym mnie z moim pięknym życiem w Goworowie.
    Jego też już nie ma , Przed świętami usłyszałam po badaniu USG wyrok, rak nieoperacyjny jelita. Odszedł zaraz po nowym roku.
    Pański mail to wspaniała osłoda mojej tęsknoty za tym co utraciłam ... Końmi , psami, moim najkochańszym Eldo.
    Pozdrawiam gorąco ,Ewitkę całuję w pyszczek.

    OdpowiedzUsuń
  4. Szło dwóch w nocy z wielką trwogą,
    Aż pies czarny bieży drogą.
    Czy to pies,
    Czy to bies?


    Wtem, o dziwo! w oka mgnieniu,
    Biegnąc daléj, zniknął w cieniu.
    Czy to pies,
    Czy to bies?

    OdpowiedzUsuń
  5. Ani pies
    Ani bies
    Dwóch po nocy
    skąd wracało!?
    Ani pies
    Ani bies
    Dwóch po nocy,
    kogo tak się bało?
    Pytanie retoryczne.
    Cień rzucony - czyjeś ciało,
    może nawet liryczne.
    gm

    OdpowiedzUsuń
  6. Odgaduję zasadę udziału w literackim Słowobrazie - Otwórz się odbiór przekazu, ale reaguj tylko na okazję. Więc teraz ją łap. Chociaż piłeś kawę u Buby i jej Pana, niech cię nie onieśmiela ich liryczna relacja. Wymień chociaż imiona psów, które znałeś. W poniedziałek będzie za późno, bo zmieni się strona Słowobrazu.

    Banzaj i Sarenka. On masywny, ponury wilczur o bucowatym pysku. Ona smukła, łagodna dobermanka, poruszająca się z taneczną gracją. Psy znajomych moich rodziców, bezdzietnego, bogatego małżeństwa. Jest rok 1949, mam trzy lata. Trudno mnie przywołać do stołu. Banzaj i Sarenka to większa atrakcja niż deser.

    Kaprys ciotki Mańki. Wysoki i rudy. Ni to wilczur ni szpic, bardzo groźny. Rozerwał kilka kotów i ciotka musiała je zakopać w swoim ogrodzie na Boernerowie. Rok 1950 mam cztery lata. Dla mnie Kaprys jest za mocny. Machnął mną razem z gałęzią, którą trzymałem. Zalałem się krwią, miałem rozcięty łuk brwiowy. Matka i ciotka poniosły mnie do pobliskiej przychodni.
    - Mamo, czy ja pójdę do aniołków - zapytałem. Ciotka pochowała Kaprysa w tym ogrodzie.

    Lord, klasyczny wilczur. Przybłąkał się do Wojtka z trzeciego piętra. Mój kumpel odkarmił go i ułożył. Lord znał wszystkich chłopaków z podwórka. Gdy coś kombinował, przekrzywiał inteligentny pysk i ruszał brwiami. Rok 1959, mam 13 lat a Ewa, moja przyszła żona 7. Ewa zapamiętała, jak Lord skakał przez ławkę.

    Grajf. Pies pani Balejowej, wielki wilczur mieszaniec piaskowego koloru. Tak ostry, że po jej śmierci przywieźli go na plebanię w klatce zbitej z desek. Wszyscy bali się podejść do tej bestii. Wydawało się, że zerwie łańcuch, gdy siostrzyczka Aniela przysuwała mu miotłą miskę z żarciem. Jest rok 1967. Spędzam studenckie wakacje w Kamieniu Pomorskim u mojego stryja, proboszcza i konserwatora zabytków. Mam dwa miesiące na obłaskawienie Grajfa. Po tygodniu wychodzi ze mną na smyczy. Spacerujemy aż nad Zalew. Grajf poznaje mnie za rok, na następnych wakacjach. Przed kolejnymi wakacjami moja babka pisała – Przyjedź jak najszybciej, bo nie ma kto wyjść z psem, wszyscy się go boją. Nie zdążyłem. Grajf zadławił się ostrą kością i strasznie cierpiał. Podobno weterynarz był bezradny i leśniczy musiał psa zastrzelić. Grajf został zakopany w ogrodzie, pod czerwonym bukiem.

    Szatan, czarny, niespokojny kundel, średniej wielkości. Pieniacz, spryciarz i włóczykij, charakter pasujący do imienia. To nasz Szatan, a właściwie mojej siostry Doroty, bo nikt nie miał do tego drania tyle serca i cierpliwości co ona. Ani ja, ani moja mama, ani Monika. Wymykał się z domu i wracał wynurzany w jakiejś smrodliwej mazi. Ciągle wybrzydzał, bo chciał jeść tylko mięso, więc Dorota karmiła go na siłę i czasem dostawał od niej łyżką po nosie. Gdy miska była już zupełnie pusta udawał , że mu smakowało i wylizywał ostatnie grudki kaszy, której nie cierpiał. Jest rok 1977, właśnie ożeniłem się. Ewa zapamiętała, że nie chciałem mu się narażać i nawet nie próbowałem go odganiać, tylko krzyczałem do drugiego pokoju - Dorota, Monika, zawołajcie psa!

    Tara. Ktoś porzucił szczeniaka w tramwaju. Była w strasznym stanie. Dorota ledwo ją wypielęgnowała. Tara oczywiście została, chociaż po śmierci Szatana miało już nie być żadnego psa. Wyrosła czarna, brodata suka średniej wielkości. Nigdy nie przestała się bać. Gdy przychodziliśmy z Ewą do mojej mamy, Tara przywierała do podłogi. Przednia część Tary drżała ze strachu a tylna wraz z ogonem cieszyła się. Po latach zachorowała na raka. Została zakopana na Zachodniaku.

    Norton. Wielki czarny labrador, ciężki i łagodny jak ciele. Wszystkich lizał na powitanie. Teraz Dorota mieszka z mężem na Bemowie, dwa kroki od nas. Miesiąc temu zadzwoniła do mnie z płaczem, że Norton zdechł po długiej chorobie. Należało odwieźć go szybko do takiego weterynarza, który ma kontrakt z firmą utylizacyjną. Był straszny upał, akurat rocznica Bitwy pod Grunwaldem. Kazali położyć razem z kocem na wagę, a potem udać się do okienka.
    – Ile płacimy?
    - 10 złotych od kilograma, razem 500.

    Janusz Kostynowicz

    OdpowiedzUsuń
  7. Przepraszam - machinalna pomyłka. Ozeniłem się w 1971 roku a w 1977 urodził się mój syn Kuba.

    Janusz Kostynowicz

    OdpowiedzUsuń

 
blogi