wtorek, 24 lipca 2012

Podwórko muranowskie


Poprawiam stare posty, uzupełniam, rozwijam. Postanowiłem niektóre z nich zamieścić jako nowy wpis, jednocześnie likwidując pierwowzór. Dziś o muranowskim podwórku. 

Okna mieszkania rodziców wychodziły na skrzyżowanie ulic Dzielnej i Karmelickiej. To była północna granica pierwszego Muranowa, budowanego do roku 1952. Dalej, jak okiem sięgnąć tylko gruzy po zburzonym getcie, a na horyzoncie czerwony mur cmentarzy: Żydowskiego, a nieco bardziej na prawo Powązek. Za odległymi drzewami cmentarzy zachodziło słońce.

Czy można mieć szczęśliwe dzieciństwo mieszkając w miejscu, gdzie całkiem niedawno pomordowano tysiące ludzi? Niby wiedzieliśmy o wszystkim, bo niedaleko był pomnik Bohaterów Getta i co jakiś czas odbywały się tam uroczystości. Kiedyś na podwórku pod „śmieciarą” zapadły się płyty chodnikowe i pokazały się jakieś piwnice. Niby wiedzieliśmy, ale to było poza nami.

Najwcześniejsze sportowe wspomnienie z podstawówki: sprawdzian na 60 m wzdłuż nieistniejącego dziś, wschodniego muru Pawiaka. Za tym murem niewiele więcej niż dziesięć lat wcześniej katowano ludzi, lecz my nie mieliśmy do tego głowy i co sił w nogach biegliśmy po ubitym gruzie.

A jednak wciąż wydawało się, że w powietrzu wraz z ceglanym pyłem unosi się zapach prochu. Pewnie za sprawą nisko latających samolotów wojskowych, radia, w którym trwała zimna wojna (długo myślałem, że to jakaś wojna na północy) i władzy, która straszyła knowaniem niemieckich rewanżystów. Nic dziwnego, że nasze doświadczone wojną matki co jakiś czas wykupywały ze sklepów mąkę oraz cukier.

Potrafiliśmy strzelać ze wszystkiego. Choćby ze zwykłego klucza do szafy. Obowiązkowo odlany z jednego kawałka musiał mieć dziurkę. Do niej strugaliśmy brązową masę z łebków od zapałek (mówiliśmy „siarkę”). Przywiązywało się klucz do krótkiego sznurka, a z drugiej strony odpowiedniej grubości spiłowany gwóźdź. W użyciu były przerdzewiałej części starej broni, czasem znalezione na gruzowisku spłonki do butelek zapalających – żółte szklane rurki z zatopionymi końcówkami (wewnątrz był tzw. kalichlorek).

Wciąż budowaliśmy schrony lub bunkry i ostrzeliwaliśmy się. Pamiętam smutek, z jakim patrzyli na nas niektórzy dorośli, gdy bawiliśmy się w rozstrzeliwanie. Kilku nas stało na krawędzi piaskownicy, jeden: ta-ta-ta-ta i bezwładnie padaliśmy na piasek.


W dni targowe jeździłem z Mamą tramwajem z ulicy Solnej (tak się mówiło, choć wtedy nazywała się Marchlewskiego, dziś Jana Pawła II) na bazar przy Pańskiej. Stało tam mnóstwo wyściełanych słomą chłopskich wozów, po brzegi wypełnionych ziemniakami, kapustą i jabłkami.

W uszach mam poranny stukot kopyt i odgłos kół wozu mleczarskiego turlających się po kocich łbach Karmelickiej. To była drewniana buda wypełniona obijającymi się metalowymi bańkami. Nalewali z nich mleko w sklepie na Dzielnej miarką, zwaną kwaterką.

Z innych niemożliwych dziś rzeczy pamiętam letnie wczesne poranki i nieprawdopodobną ciszę, która mąciło tylko zawodzenie wiejskiej baby: jagoody, jagoody, jagoooo... Kto wie, czy nie był to zamierzony efekt artystyczno-reklamowy, bo te ostatnie, niedopowiedziane jagody brzmiały w przestrzeni podwórka jak zanikające echo jagodowych lasów.
Albo ten pan z wąsikiem, w brązowym, wybłyszczonym garniturze, który ostrzył noże i nożyczki. Na plecach nosił swój warsztat: XIX-wieczny drewniany stolik z ostrzałką napędzaną nogą. Nie nawoływał, lecz stawiał go pośrodku podwórka i uderzał młoteczkiem w metalową blaszkę. Klang kowadełka, podobnie jak odgłos przelatujących nisko wojskowych migów, tworzyły wyższą warstwę dźwięków muranowskiej ulicy. Tłem powszednim był dziecięcy zgiełk (przedszkole lub żłobek były niemal na każdym muranowskim podwórku) i pisk tramwajów na trasie N-S.

W niedzielę cisza. Tylko szum skrzydeł i gruchanie gołębi, co jakiś czas bicie dzwonów kościelnych, a w południe niemożliwie nudna melodia hejnału z Wieży Mariackiej. Na klatce schodowej zapach rosołu.

Nadzwyczajnym jednak i prawdziwie wzruszającym wydarzeniem była orkiestra podwórkowa. Żaden tam folklor. Muzykanci różnili się bardzo od dzisiejszych grajków z Kompanii Piwnej lub ze Szwejka. Nie udawali apaszów i w ogóle nie byli szemrani. Zapamiętałem wysokiego blondyna w długim jasnym prochowcu. Patrzył w górę i śpiewał „Umówiłem się z nią na dziewiątą”. I ja potem nie mogłem umawiać się inaczej.

2 komentarze:

  1. Moja przygoda z podwórkiem muranowskim rozpoczęła się w czerwcu 1953 roku. Miałem niespełna pięć lat gdy zamieszkałem na tym osiedlu przy ulicy Nowolipie (kilkaset metrów na południowy zachód od podwórka Jerzego) vis a vis budowanej wówczas szkoły – jak się później okazało – słynnego XLV Liceum im. Romualda Traugutta.
    Podobne przeżycia, podobne zabawy (nie zawsze bezpieczne), podobne wydarzenia – podwórko muranowskie w oczach Jerzego przywołało wspomnienia; przypomniało dzieciństwo i młodość.

    Wówczas na podwórku zawsze było mnóstwo dzieciaków – były też mody na różne zabawy.
    W domu były jeszcze kuchnie węglowe i ktoś wymyślił bieganie po podwórku z fajerką prowadzoną specjalnym popychaczem czyli odpowiednio wygiętym drutem. Pamiętam, że majstersztykiem było zjechać fajerką po schodach (w stronę wejścia do XLV) a jeszcze większym podjechać pod te schody (na szczęście były już tory dla wózków).

    Były też wyprawy poza podwórko żeby pojeździć na tramwajach na trasie N-S. Chodziło o jazdę na odwrocie (z drugiej strony wagonu) lub na tzw. cycku. Na podwórku zawsze znalazł się jakiś koleżka, który rzucając hasło inicjował takie wyprawy (oczywiście poza wiedzą rodziców).
    Podwórko było wówczas naszym drugim domem, czymś bardzo ważnym i zawsze było nas tam pełno.

    Dzisiaj na podwórkach muranowskich nie widać dzieciaków; czyżby zastąpiły je parkujące samochody?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytam komentarz Anonimowego i u mnie otwierają się zakamarki pamięci. Gdy on pisze o „popychaczu” do fajerek, ja żałuję, że nie mam pod ręką odpowiednio giętkiego pręta, bo byłbym w stanie odtworzyć ten kształt, łącznie z ergonomicznym uchwytem.

      Sięgając głebiej przypomina mi się, że w pobliżu, na Dzielnej był hurtowy sklep papierniczy, do którego zwożono towar w wielkich drewnianych skrzyniach ściąganych stalową cienką taśmą. Z tej taśmy potrafiliśmy konstruować katapulty w kształcie pistoletów (zwinięta w spiralę blach była sprężyną). Mało pistolety, nawet klikuspustowe „maszynowce”.

      Ciekawe, że nie pamiętam, jak wyglądała pierwsza dziewczynka, w której się podkochiwałem, a dziś z takiej blachy w 10 minut zrobiłbym pistolet. Co wojna, to wojna...

      Żartowałem. Pamiętam. Na imię miała Lusia.

      Usuń

 
blogi