środa, 20 lutego 2013

Śnieżynka

Nauczyciele to wiedzą. Tego dnia ostatnie lekcje są daremne. Uczniowie dziwnie pobudzeni spoglądają w okno. Zwłaszcza chłopaki, bo pierwszy śnieg wyzwala w młodej płci męskiej niezrozumiałą euforię. Demonstrują ją w sposób niegodny, atakując swoje szkolne koleżanki. Oto stoi ich przed szkołą kilkudziesięciu i obrzuca wychodzące ze szkoły dziewczęta śnieżnymi kulami (nie „śnieżkami”, lecz „pigułami”). Być może biorą grupowy odwet za ich pilność, lepsze wyniki w nauce i dojrzałość. Pogranicze przemocy, ale wybaczcie im – to jedyny dzień w roku - obietnica radości.

Klimat był sroższy i miasto chłodniejsze (kilkadziesiąt razy mniej samochodów), więc naprawdę w mieście bywała zima. Na Muranowie, z powodu sztucznego ukształtowania terenu, tych skarp, górek i pagórków, były szczególne warunki do małej zimy małych dzieci – ubożuchnych łyżew i sanek i ślizgania się na butach.

Bo zimą także ciągnęliśmy korzyści z minionej wojny. Muranowskie podwórka są położone po parę metrów wyżej niż ulica, ponieważ przy odbudowie nie wywożono gruzów po zburzonym getcie. Rozepchano je tylko z ulic. Nieświadomi mrocznego pochodzenia górek, beztrosko zjeżdżaliśmy "na śledzia", "na koguta" i jeszcze jakoś, w zależności od ułożenia ciała. Wydawało się, że się jedzie i jedzie...

Byłem niedawno koło mojej pierwszej górki. Nie mogłem pojąć, że ta mikroskopijna skarpa wydawała mi się tak wielka. (Coraz bardziej upewniam się, że z biegiem czasu przestrzeń kurczy się jak winogrono w rodzynek i jak on staje się słodka.)

Ślizgawka? Najdziwniejszą widziałem koło kościoła ewangelickiego, którego podziemia wynajmowały Centralne Piwnice Win Importowanych. To było chyba w grudniu. Od strony Nowolipia podjechała pod kościół olbrzymia cysterna i coś się popsuło przy przetaczaniu wina, bo wzdłuż całego spadku, aż do okrągłego placyku z olbrzymią, socrealistyczną bramą, wyciekła i zamarzła wermutowa struga. Zdawaliśmy sobie sprawę z jedyności tej okazji i chichocząc jak złośliwe duszki zjeżdżaliśmy na złamanie karku pośród delikatnego zapachu piołunu i goździków.

Nieprawdopodobne, jak szybko można było współdziałaniem dziesiątków małych podeszew wypolerować ślizgawkę na zwyczajnym śniegu. Potem rozpędzałeś się i jechałeś kilkanaście metrów. Dziś to niemożliwe, bo dzieci nie chodzą już w butach na skórzanych zelówkach, ale wtedy nie była to żadna elegancja, lecz zwyczajność. Za to buty kupowało się rzadziej i często naprawiało („dawało się do podzelowania”).

Do dzisiejszych podeszew z tworzyw sztucznych lub gumowych nie dałoby się przymocować łyżew. Jak chociażby tej na zdjęciu – to łyżwa mojego brata, Снегурочка, czyli Śnieżynka, wyprodukowana przez moskiewski Артель „Мехштамп” (первый сорт) w drugiej połowie lat 50. Prawda, że ma w sobie XIX wieczny bajeczny, ale i imperialny urok?

W tego typu łyżwach tył mocowało się za pomocą trzpienia, osadzanego w bucie (szewc wydrążał w obcasie otwór i przybijał blaszkę). Przód łyżwy miał szczęki, które przykręcane specjalnym kluczykiem lub korbką ściskały zelówkę. Z butem wiązał też łyżwę rzemienny pasek. Łyżwy z butami (figurowe i hokejowe) były bardzo drogie.

Lodowiska? Na naszym podwórku dozorca wylewał szlauchem wodę, lecz były też w ogródkach jordanowskich przy Nowolipkach – jedno koło kościoła św. Augustyna, a drugie w bezpośrednim sąsiedztwie Pałacu Mostowskich (ten ogródek w roku 1981 bohatersko i na zawsze odebrały muranowskim dzieciom milicja oraz SB). W ogródkach organizowano zawody. Mimo, że w innych sportach całkiem dobry, nie miałem wielkiego talentu do łyżwiarstwa, bo do dziś pamiętam hańbiąca klęskę, jaką poniosłem podczas takiego wyścigu z młodszym bratem, który biegł w tych śnieżynkach. Dużo później rodzice kupili Tadeuszowi tzw. hokeje i spod Pałacu Krasińskich jeździł z nimi trolejbusem nr 53 zadawać szyku na Torwarze, jedynym sztucznym lodowisku w Warszawie.

Najbardziej malowniczo było w Ogrodzie Saskim. Stoję na górce, gdzie świątynia Westy, u stóp pagórka ośnieżony ogród i łza zmarzłego stawu. Bliżej brzegu otoczona drewnianymi kozłami przerębel, a po środku ślizgają się szczęśliwi. Wiele lat później zobaczyłem taki pejzaż u Bruegela i zapłakałem za dzieciństwem, które nie wróci.

11 komentarzy:

  1. Autor po raz kolejny sprawia, że "czuła struna drga". Przepraszam, ale muszę: piękny, ciepły, poetką zabarwiony tekst; (Autor powinien odpowiedzieć: "ciichoo - wiem").

    Jako humanistka muszę oczywiście dodać techniczny szczegół:
    cytat:"...tył mocowany był za pomocą trzpienia, osadzanego w bucie (szewc wydrążał w obcasie otwór i przybijał blaszkę)" - należy dodać, że aby zamocować ów trzpień w owym obcasie(pięknie zdefiniowana dziurka w bucie do wkładania tylnej części łyżwy):) należało po dopasowaniu dziurki w obcasie do trzpienia w łyżwie - obrócić o 45 stopni - coby się nie wysunął trzpień z dziurki. ufff!

    No, to by było na tyle moich technicznych wspominek. Może jeszcze taka mała uwaga: szewców, którzy znali się na rzeczy było naprawdę wielu i nie stanowiło problemu założenie tych magicznych blaszek do skórzanych zelówek.

    Lodowiska: głownie na Sarmacie (w butach z założonymi łyżwami przez ul.Wolską trzeba było się wdzięcznie przemieścić - i już. Drugie: na podwórzu pomiędzy budynkami na rogu Wolskiej i Płockiej. Wylewane przez dozorcę z dużym udziałem naszych Rodziców.
    I żaden to socjalistyczny czyn społeczny, żadne zganianie ludzi do działania.., po prostu nasi 30 -40 letni wówczas Rodzice w latach 50 -60 byli młodymi ludźmi i chcieli sobie i nam - ich dzieciakom, sprawić trochę przyjemności. I nie czekali na zapłatę, na pochwały - robili te lodowiska, boiska, place zabaw dla swojej małej ojczyzny (kurczę, ojczyzna z małej litery! -bo mała, społeczna i swoja). Acha, jeszcze drzewa sadzono w pewien wieczór jesienny: pamiętam dużą gromadę rodziców z łopatami. Tak sobie dziś myślę, że chyba mieli po setce we krwi, bo tyle w tym było radości i spontaniczności.
    Coś w tym musiało być, skoro do dziś to pamiętam i wspominam czule, prawda?

    OdpowiedzUsuń
  2. Zimowy pejzaż, dzięki Grochowiakowi, od zawsze kojarzy mi się ze zwycięstwem Sztuki nad Śmiercią (Zimo - Majestacie, Śmierci - pusty dźwięku).

    Breughel (II)
    Ten plan jest widziany z poddasza. Przez cierniowe ogrody
    Gałązek i drzew wielkich. Na śnieg patrzą i wodę,
    Przyprószoną zaledwie. A zaś w głębi chmura
    Wiatr pochwyciła, zamknęła w swym wnątrzu.

    Ja -- Malarz -- już nie żyją. Zziębnięty jak blacha
    Toczona po śniegu, duszę dałem Bogu.
    Jest teraz mała, luta,
    Podobna do klucza,
    Na którym niekiedy Bóg zimą wyśwista.

    Ja -- Malarz -- już nie żyję. A jednak oczyma
    Moimi patrzycie na śnieg i na wodą,
    Przyprószoną zaledwie. I to ja ustawiam
    Wysokie słupy światła nad mrokiem lodowisk.

    Biegnie pies z uchem postrzępionym w bójce. Gawron
    Kroczy kłaniając się śniegom to w lewo, to w prawo
    Człowiek wór niesie. Dzieci do sanek przywiązane.
    A z kominów -- aż do mnie -- wznosi się woń jadła.
    Ja -- Malarz -- już nie żyją. Ale przecie widzę
    Te trzy stare kobiety, idące od boru
    Jak dzwon od kościoła. Zaplątane w szleje
    Chrust wloką po śniegu, a w ich ciemnych twarzach
    Mróz pozaplatał biegające iskry.

    Zimo -- Majestacie,
    Śmierci -- pusty dźwięku.
    Breughel (II)


    Ten plan jest widziany z poddasza. Przez cierniowe ogrody
    Gałązek i drzew wielkich. Na śnieg patrzą i wodę,
    Przyprószoną zaledwie. A zaś w głębi chmura
    Wiatr pochwyciła, zamknęła w swym wnątrzu.

    Ja -- Malarz -- już nie żyją. Zziębnięty jak blacha
    Toczona po śniegu, duszę dałem Bogu.
    Jest teraz mała, luta,
    Podobna do klucza,
    Na którym niekiedy Bóg zimą wyśwista.

    Ja -- Malarz -- już nie żyję. A jednak oczyma
    Moimi patrzycie na śnieg i na wodą,
    Przyprószoną zaledwie. I to ja ustawiam
    Wysokie słupy światła nad mrokiem lodowisk.

    Biegnie pies z uchem postrzępionym w bójce. Gawron
    Kroczy kłaniając się śniegom to w lewo, to w prawo
    Człowiek wór niesie. Dzieci do sanek przywiązane.
    A z kominów -- aż do mnie -- wznosi się woń jadła.
    Ja -- Malarz -- już nie żyją. Ale przecie widzę
    Te trzy stare kobiety, idące od boru
    Jak dzwon od kościoła. Zaplątane w szleje
    Chrust wloką po śniegu, a w ich ciemnych twarzach
    Mróz pozaplatał biegające iskry.

    Zimo -- Majestacie,
    Śmierci -- pusty dźwięku.

    Bouszek

    OdpowiedzUsuń
  3. Nic nie mogę poradzić, bo nie mam możliwości ingerowania w treść komentarza. Widzę, że jest powtórzenie i mogę puścić jak jest, albo całkiem zatrzymać.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie jest tak, że klikam dwa razy. Być może klikam zbyt energicznie - nie używam od dawna myszki i stukam tylko palcem. Spróbuję od dziś klikać w lewy "klik", a nie w ekranik sterujący notebooka.
    Bouszek
    P.S.
    Akurat dwukrotne przeczytanie genialnego wiersza Grochowiaka jest wręcz wskazane, ale mój poprzedni podwójny wpis był po prostu zwykły kleksem pisarczyka.

    OdpowiedzUsuń
  5. Czytam , wszystko czytam.
    Z rozpaczą zachwytu
    Kowarski

    OdpowiedzUsuń
  6. Rozpacz zachwytu?

    Co za trudny oksymoron podarował nam pan Kowarski. Rozpacza nad zachwytem czytelników, czy zachwyca się rozpaczą autora?

    OdpowiedzUsuń
  7. Najlepsza górka to była "Pod Sądami". Wybieram się w najbliższym czasie na narty i przymierzam do zjazdu z Kasprowego. Najpierw oczywiście potrenuję 5 dni w Małym Cichym. Nie wiem czy się odważę na Kasprowy. Zwłaszcza że na początku, jak wynika z filmików You Tube, zjeżdża się wąską nartostradą granią, z lewej i prawej przepaść-śmierć! To samo czułem w 1953 "Pod Sądami". A dzisiaj. Boże Ty mój, góra wysokości człowieka. No może 2 metrowego, ale tacy też bywają.
    Marek Gonet
    PS. Może ktoś mnie zachęci do Kasprowego. Że to nie takie straszne. Albo, Gonet Ty tchórzu!

    OdpowiedzUsuń
  8. Pamiętasz, jak w młodości motywowaliśmy się okrzykami o honorze narodowym? Na przykład przed skokiem w otchłań lodowatej wody.

    Staniesz sobie na szczycie, i jak wtedy, ale półgłosem, żeby nikt nie słyszał: "A honor Polaków to co?"
    I pajechali...

    OdpowiedzUsuń
  9. Są dwa sposoby zjeżdżania z Kasprowego dla osób, które nie opanowały christianii: na krechę lub w skos stoku. Proponuję ten drugi (po palach Piotrze, po palach!).
    Bouszek

    OdpowiedzUsuń
  10. A ja tam jestem za rozpaczliwie zachwycającym widokiem z Kasprowego w dół.
    I za rozpaczliwie trudną decyzją przed zachwycającym zjazdem.
    A takoż jestem za zachwycającą perspektywą rozpaczliwie zachwycającej lektury przy piecu po zjeździe (bez gipsu)
    Gonet, Ty rozpaczliwie zachwycający Gonecie!

    OdpowiedzUsuń

 
blogi