wtorek, 10 maja 2011

Monte Cassino

Taki to polski maj: pamięć pochodów, trzeciomajowy błogi raj, nabożeństwa, zapach bzu, a na koniec tamte maki.

Na motocyklu frontowy łącznik II Korpusu, Konstanty Łukaszewicz, ojciec Michała (ci z Muranowa może pamiętają starszego pana z wąsem, kierownika księgarni im. Stefana Żeromskiego, mieszczącej się na rogu ówczesnych ulic Świerczewskiego i Marchlewskiego).

W swoim dzienniku wojennym pan Konstanty zapisał (pisownia niezmieniona):
12/V 44 - rano Bitwa się toczy - jakie rezultaty osiągnięto trudno jest w tej chwili wiedzieć.
Jedno jest pewne nasi idą naprzód choć ofiary są duże. (...)
16/V 44 - Ofensywa trwa, choć powoli, ale ciągle idziemy do przodu. Pierwsze linje obrony niemieckiej są już w naszym posiadaniu. Do drugich już się solidnie dobieramy. Artylerja tak grzeje, że aż góry podskakują, a błyska tak jak w burzę.
Jutro znowóż jadę tam, gdzie strzelają, ale już bez tego wrażenia jak pierwszy raz.
17/V 44 godz. 12,00 - Przełamano niemców! Nasi idą gwałtownie do przodu. Przed chwilą przyszły zarządzenia alarmowe. Część nas ruszy do pościgu.
18/V 44 - Dziś rano nasi zatknęli polską chorągiew na murach klasztoru twierdzy Cassino zdobywając to, czego w ciągu 7 miesięcy kosztem 12 tys. ludzi nie zdobyli amerykanie, a potem anglicy. Straty nasze są duże i dotkliwe, cel jednak osiągnięto. Z moich znajomych poległ śp. Ppor Michał Wysocki, partner od bridga i dobry kumpel. Nasi prą jak szatany i bija do tego stopnia, że anglicy orzekli "Polacy się wściekli". (...).
Nie mogłem opanować wzruszenia, kiedy na własne oczy widziałem to strome zbocze.



Najlepiej filmik oglądać na całym ekranie: trzeba kliknąć na cztery strzałki w dolnym prawym rogu. Powrót: klawisz escape.

6 komentarzy:

  1. Może się spotkali - Konstanty Łukaszewicz i Staś Gawroński, cioteczny brat mojej Mamy.
    Obydwaj nie dali się zabić.
    Ostatni rozdział zawsze dopisuje Bóg.
    Jak Polacy się wściekną,
    to może jeszcze raz zadziwią.
    Na Monte Cassino wzruszył mnie jeden kwitnący mak, który skromnie swój łebek podnosił
    przy mogile żołnierza z sandomierskiego.
    Jeden z uczniów w wypracowaniu maturalnym napisał:
    "U Pana Boga nie ma przypadków, przypadki są w gramatyce."
    Różne są przypadki.
    gm

    OdpowiedzUsuń
  2. Michał Łukaszewicz
    Komentarz do dziennika wojennego Konstantego Łukaszewicza

    "Dziennik ojca jest świadectwem tego kim był i jacy byli ludzie do niego podobni, których los srogo doświadczył, choć dał im przeżyć dwie wojny światowe, a na zakończenie dał władzę polsko-radziecką. Byli to ludzie prości i dobrzy, niekiedy naiwnie szczerzy i łagodni, chociaż wojowali, zabijali, cierpieli i ginęli. Z każdego zdania tego dziennika płynie w stronę mojego postmodernizmu przestroga: „a co ty, mój synu, w tych latach, gdy tak poniewierałem się po świecie, zrobiłbyś ze sobą, razem ze swoimi naukami, mądrościami i cała twoja literackością, która znacznie przerasta moje ówczesne skromne możliwości”.
    Ojciec ukończył tylko szkolę handlową – to była tylko tzw. mała matura i na tym skończyło się jego kształcenie. Już przed wojną jednak dorobił się własnej księgarni, a nawet, jeśli dobrze pamiętam, miał udziały w jakiejś drukarni. Skąd więc ta archaiczna elegancja stylu, chociaż to tylko notatki dla siebie – więc elegancja objawiająca się w jakimś jednym czy drugim szybko napisanym zdaniu i w niczym więcej. Wzięła się ona chyba z języka jakim mówiła jego matka i jego ojciec, w jakim pisali i mówili jego dziadkowie, tamta zaś elegancja... ginie gdzieś w połowie XIX wieku i nie da się jej już odtworzyć. Być może odezwie się jeszcze w moim potomku albo w jego potomstwie, o ile będzie je miał i raczy przysporzyć naszemu narodowi kolejnych pokoleń.

    OdpowiedzUsuń
  3. I dalej

    "Pisząc narodowi, nie używam tego słowa w dzisiejszym jego znaczeniu. Moi przodkowie byli kresowiakami, którzy uważając się za Polaków mogli jak Miłosz mówić, że są z Litwy rodem. Z pogranicza polsko – litewsko – białoruskiego – z matecznika tradycji Wielkiego Księstwa Litewskiego, które, od dawna nie istniejąc, nie raz się pewnie jeszcze w tradycji naszych, już teraz prawie czystych etnicznie narodów, odezwie. Bywało, że słyszałem w domu – mawiała tak w żartach siostra mojego ojca, ciotka Marysia - „Oj, że też już i z tymi durnymi Mazurami wytrzymać trudno. Co to za hadki naród, oj hadki!”. Różnica mentalności była rzeczywiście duża, o czym się przekonałem wchodząc w związek małżeński z byłą żona moją Mirosławą Łukaszewicz, de domo Skarżycką.
    Nie był więc ojciec człowiekiem wykształconym, pochodził z ubogiej rodziny, zdeklasowanej po powstaniu 1863 roku do tego stopnia, że jedyne, co o niej wiem, to pamięć słów ojca: „Rodzina nasza spod Trok się wywodzi. Tam miała swoje posiadłości i tam je straciła”. Mój pradziadek był ogrodnikiem w domu państwa Mackiewiczów. Kiedy poznałem Kazimierza Orłosia, okazało się, że jest synem Mackiewiczówny, siostry znakomitych Józefa i Stanisława. Kiedy zostałem jej przedstawiony, pani Jadwiga ucieszyła się ogromnie, bo mając lat już wiele, wzięła mnie za mojego ojca, czyli wnuka miłego jej „Edzi” - Edwarda Łukaszewicza, który oprócz ogrodnictwa opiekował się nieco dziećmi p. Mackiewiczów. Spytała mnie, nie pamiętając o nieustępliwości czasu:
    - A pewnie już Edzia nie żyje?
    Było mi ogromnie przyjemnie, że upływ czasu nie miał dla niej właściwie żadnego znaczenia. Wszystko to przypomina mi się, gdy usiadłem wreszcie do napisania komentarza do dziennika ojca. Nie ma on wartości innej poza osobistą i faktograficzną Był pisany tylko dla siebie i przypomina te szybkie i jakby ukradkiem pisane słowa z kart odnalezionych w grobach katyńskich. Ta skrupulatność dat, częste odnotowywania godzin i minut różnych zdarzeń i krótkie słowa, co widzi, gdzie jest - jakby nie wierzył, że to jednak jawa. Suchy zapis /o jak ja bym go rozciągnął i rozbudował/ przeznaczony tylko dla siebie samego i nikogo więcej, jakby ojciec chciał się upewnić, że to, co mu się przydarza, jest prawdą i on właśnie w środku tej prawdy się znajduje. Nie ma prawie słów jego komentarza – czasem padnie tylko ciężkie słowo „Mochy” – Moskale – starzy prześladowcy"

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeszcze jeden fragment:

    "Wzrusza mnie staroświeckość tych zdań /a przecież były to czasy, gdy już do historii przeszła pierwsza i druga awangarda, kiedy nie żył już Witkacy, Schulz i Czechowicz/, wzrusza mnie też wileńska ortografia ojca, której nie poprawiałem, chyba że niechcący, z wieloletniego redaktorskiego nawyku. Albo to pisanie niemcy z małej litery. Później tak samo pisał anglicy, albo znów osobliwości fleksji i składni, tak dobrze pamiętane z domowego języka.
    Kiedy wpadły mi w oko znajome nazwy włoskie, od razu pomyślałem o innych Polakach, którzy w legionach Dąbrowskiego tak samo ginęli i tak samo nie wywalczyli niepodległej Polski.
    Polską miał być dla ojca jeszcze gorący po Niemcach Szczecin. Nie wyemigrował do Kanady czy Australii, nie pozostał w Anglii, wrócił, bo odnalazł listownie matkę i część swojej rodziny. Jego brat Michał, podporucznik naszych niewielkich wojsk pancernych, przydział armia Poznań, zaginął w 1939 roku, jego ojciec, tez Michał, umarł w roku 1942."

    OdpowiedzUsuń
  5. I do końca:

    "Jeszcze raz przyglądam się obu notesom ojca. Pierwszemu sowieckiemu i temu drugiemu angielskiemu, z cieniutkimi stroniczkami z doskonałego żółtego papieru i w ceratowej okładce. Całość dziennika podzielić można na kilka okresów. Pierwszy od powołania na służbę do internowania na Litwie. Drugi dotyczący internowania. Trzeci w ZSRR. Czwarty od wyjścia z ZSRR aż do bitwy pod Monte Cassino i wyzwolenia Bolonii, oraz ostatni aż po maj 1945 – moment opuszczenia Anglii.
    Czytając ten dziennik, czytałem też dzieje swojego pojawiania się na tym świecie. Ile to razy mogło zdarzyć się coś – co nie dało by mi szansy przeżycia moich lat, które jakże inne były od lat ojca. Gdyby nie odnalezienie Staszki – Stanisławy Erdman – mojej matki, pewnie bym tych słów nie czytał i pewnie mój ojciec do powojennej Polski by nie wrócił. Szczególnie wzruszyły mnie moralne skrupuły ojca, gdy „zdradza Staszkę” nie wiedząc zresztą czy Staszka żyje. Ciekawe, że te skrupuły ustały, gdy przyszła miłość do pięknej Włoszki. Rozstali się, bo nie byli sobie przeznaczeni.
    Mógłbym jeszcze pisać i pisać, ale wtedy pewnie napisałbym więcej niż mój ojciec i moje słowa przestałyby być komentarzem do jego dziennika."

    OdpowiedzUsuń
  6. post scriptum

    Michał wspomniał tylko, że brat jego ojca, podporucznik Michał Łukaszewicz, zaginął w 1939 roku. Nie wiedział nawet,gdzie jest jego grób.

    Dzisiaj już wystarczy wbić nazwisko w Google, żeby dowiedzieć się, że został pochowany na cmentarzu parafialnym w Trzcianie. Jest nawet zdjęcie nagrobnej tablicy.

    Można przeczytać, że 1 lipca 1939 roku pojechał na praktykę podoficerską do Drugiego Batalionu Pancernego w Żurawicy. Już w trakcie mobilizacji został dowódcą plutonu czołgów. Przeszedł szlak bojowy z 10 Brygadą Kawalerii pułkownika Stanisława Maczka. Zginął w swoim czołgu w okolicach Trzciany.

    13 września Naczelny Wódz awansował podchorążych z drugiego roku kształcenia, wśród nich ś.p. Michała Łukaszewicza,
    do stopnia podporucznika.

    Sensacyjne odkrycie szczątków Vickersa nastąpiło nie tak dawno.

    Wiedzieliśmy, że ten piękny podchorąży, którego przedwojenna fotografia wisiała w pokoju Michała, był w rodzinie legendą, że po nim Michał otrzymał imię.

    jk

    OdpowiedzUsuń

 
blogi