sobota, 11 sierpnia 2012

Socjalistyczny kliper

I jeszcze jeden stary tekst. Odkurzony, uzupełniony, gotowy do druku...

Miałem kilka lat i uwielbiałem chodzić z Ojcem na zakupy. Z Mamą raczej nie, bo wdawała się w bardzo długie pogawędki z ekspedientkami. Najgorzej było w sklepach z tkaninami. Daremne rozwijanie wielkich bel, lekko duszący zapach i to niekończące się gadanie, wiecznie o tym samym. Dla mnie potworna nuda i fizyczne niemal cierpienie.

Z Ojcem było inaczej. Ważny był marsz i poznawanie. Zakupy były tylko pretekstem, bo wracaliśmy zwykle z jakimś drobiazgiem, z malutką, brązową butelką Rosavitu, który dodawało się do herbaty, z książeczką z serii „Poczytaj mi mamo” lub z pudełkiem pastelowych kredek. Podawał mi rękę, to znaczy palec wskazujący, a ja chwytałem go mocno i szedłem wniebowzięty. Szliśmy, a potem jechaliśmy tramwajem, najczęściej do Cedetu (Centralny Dom Towarowy).

Budynek był naprawdę piękny. Do dziś uznaje się go za jedną z najlepszych polskich realizacji architektury modernistycznej XX wieku. Wyróżniał się na tle budownictwa lat 50 - 60, kiedy to królował w Warszawie pałacowy socrealizm, zastąpiony potem tekturową gomułkowszczyzną.

Miał sześć kondygnacji, restaurację na ostatnim piętrze (działała niedługo) i kawiarnię z tarasem na piętrze pierwszym. Tę kawiarnię można dziś zobaczyć w telewizji, w często wyświetlanym filmie „Lekarstwie na miłość” (bodaj najlepszej polskiej komedii romantycznej, zrealizowanej w 1966 r.).

Z wnętrza najlepiej pamiętam lśniące filary i podłogę ułożoną z niewielkich ceramicznych płytek. I liczne manekiny, których ludzkie sylwetki mamiły moje zmysły. Poświęcałem więcej uwagi tym zagadkowym istotom niż żywym ludziom i towarom.

O zmroku całkowicie przeszklona i podświetlona elewacja Cedetu z dynamicznym neonem wyglądała fantastycznie: niebieska smuga biegnąca po gzymsie nad podcieniami i wystrzelająca w górę dwoma pętlami, by trafić strzałą w umieszczone prostopadłe do fasady litery CDT, każda o wysokości piętra. Mnie jednak bardziej urzekał neon sąsiedni, nad biurem Orbisu (róg Brackiej i Alei Jerozolimskich). To był wielki globus. Niebieskie rurki zaznaczające kontur kontynentów mrugały do mnie na tle granatowego nieba tajemniczo i obiecywały dalekie podróże.

Od drugiej strony na dole, z wejściem od skrzyżowania Kruczej i Szpitalnej, były Delikatesy, chyba najwspanialszy sklep spożywczy Warszawy. Poezja. Dziś pierwszy z brzegu osiedlowy market ma bogatszy asortyment niż tamten sklep, ale na pewno znaczy tysiąckroć mniej. Na morzu ubóstwa i siermięgi handlu uspołecznionego Delikatesy unosiły się niby herbaciany kliper, którego sylwetkę miały w logotypie. Tu nie krojono jak w WSS-ach marmolady z buraków cukrowych tym samym nożem, co galaretę z nóżek. Tu nie rzucano na gazetę śledzi wyjmowanych prosto z beczki. Tu w ogóle nie było kiszonej kapusty.

W okrągłym stoisku pośrodku Delikatesów na Brackiej sprzedawano wytworne, bo słodkie, wina Mistella i Lacrima oraz sok z czarnej porzeczki uwięziony w puszkach, tak grubych, że chyba musiały być ubocznym produktem przemysłu zbrojeniowego. Po prawej stronie od wejścia złociły się nieosiągalne gdzie indziej cytryny, a przed świętami szeleściła delikatna bibułka z kolorowym nadrukiem, w którą owijano pomarańcze i mandarynki. W dziale cukierniczym można było dostać krówki, kukułki, raczki i cukierki grylażowe. Pojawiało się też czasem wielkie marzenie dzieci: mieszanka czekoladowa produkcji Zakładów 22 Lipca (d. Wedel). Absolutnie bajeczna.

Było naprawdę kolonialnie. Czułem unoszącego się ducha luksusu i lepszego świata, przede wszystkim jednak cudowny aromat palonej na miejscu kawy. Do muranowskich Delikatesów „Na Lesznie”, już jako uczeń liceum wchodziłem niekiedy tylko po ten zapach. Nie musiałem kupować, wystarczał.

Stary Cedet spłonął we wrześniu 1975 r. To był największy pożar, jaki widziałem - stałem bardzo blisko, na skrzyżowaniu Alei i Kruczej. Najbardziej dramatyczne były chwile, kiedy płomienie dosięgły piętra z artykułami chemicznymi. Po remoncie uproszczono i oszpecono elewację budynku i zamieniono go w sklep dla dzieci. W konkursie wygrała banalna nazwa „Smyk”, choć bliższa prawdy byłaby „Płomyczek”.

6 komentarzy:

  1. Świetny tekst! W nosie wiercą intensywne zapachy przeszłości.
    Regus

    OdpowiedzUsuń
  2. Czy kawa była palona w delikatesach? Raczej mielona - taką pamiętam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Niecałe trzy lata starszy od Narratora, mam zbliżone wspomnienia.

    Mama zawsze wybierała się z nami, ale w końcu nie mogła się jakoś wygrzebać, i zostawała, że niby musi ugotować obiad.

    Ojciec, żeby wyrwać się z domu, najchętniej jechał ze mną do Cedetu. I zwykle coś tam kupował, ale tylko dla mnie. A to latarkę, a to latające śmigło, a to dzwonek do hulajnogi rowerowej.

    Gdy wracaliśmy była drobna sprzeczka, bo u nas się nie przelewało.
    - Kuba, czyś ty zwariował, nie masz na co wydawać pieniędzy?

    Ojciec tylko uśmiechał się pod wąsem i przystępował do demonstracji, jak mam tę nową rzecz użytkować. Czekałem cierpliwie, bo wiedziałem, że najpierw sam musi się wybawić.

    Jeśli chodzi o palec wskazujący, inwestowany przez ojców w wychowanie, był on powodem pomyłek, gdy okazywało się, że trzymamy
    palec innego ojca.

    Mój zgodnie z duchem postępowych czasów, wprowadził zresztą i w tej dziedzinie pomysł racjonalizatorski.

    Wiedząc, że jego córka zasypia tylko wtedy, gdy trzyma go za wskazujący palec, wyrzeźbił z drewna wierną jego kopię i podmieniał, gdy zamykała oczy.

    Janusz Kostynowicz

    OdpowiedzUsuń
  4. CDT - znane- podziwiane,kochane.
    Co do wskazującego palca mojego Ojca, to był PDT na Młynarskiej/Świerczewskiego - potem nazwany PDT Wola. Forma prawie sześcianu, duże okna, gzyms nad 3 piętrem. Tam na parterze pierwsze kolońskie wody - ale to później...
    Wcześniej - wskazujący palec Taty i w drroogęe do kina WZ.Tylko dwa takie kina były w Warszawie : WZ i Stolica. WZ na Woli; Stolica na Mokotowie.
    cdn...

    OdpowiedzUsuń
  5. Pierwsze zauroczenia Myszą Miki i Kaczorem Donaldem miały miejsce w kinie WZ. Wszystkie westerny i Angeliki ..w kinie WZ.
    Kina w śródmieściu istniały oczywiście i były odwiedzane, ale w WZ było tak może mniej natychmiast, tak też trochę bardziej w porę, jednakże dwa dni różniej...

    OdpowiedzUsuń
  6. Ulica Płocka stała się na wiele lat dla mnie, a dla moich Rodziców do końca Ich życia, miejscem nadzwyczajnym.
    Ani Muranów - tam mieszkał mój Stryj ukochany - ani Żoliborz: tam jedna z ciotek miała małą parcelkę... Tylko Płocka miała i ten powstańczy splendor walki i historyczne uzasadnienie swej robotniczości i nową formę w nowych budynkach.
    Mieszkałam na Woli i zawsze tak czuję:ja w nowym bloku a tu Stara Kamienica na Płockiej, trochę odsunięta od właściwej pierzei ulicy, bokiem do niej ustawiona, pięć pięter,olbrzymie piwnice. Pod koniec wojny stała wyniosła pośród dookolnych gruzów. Czemu stała? Czemu się nie poddała?
    W latach pięćdziesiątych ruch i roboty budowlane okoliły ją kilkoma nowymi budynkami. Ona z czerwonej cegły - one też, tyle,że nowe miały nowe fugi i cegły pochodziły gdzieś spod Wrocławia.
    Podparto ją olbrzymimi drewnianymi stemplami, pod odpowiednim kątem, które miały gwarantować jej stabilność, naruszoną bombardowaniami i tym, co widziała na Płockiej.
    Stara Kamienica popatrywała na naszą dziecięcą nieokiełznaną niczym wolę życia, na nasze penetracje jej piwnic i wbieganie po drewnianych schodach aż po strych, do którego drzwi tajemniczych dawno już ktoś zgubił klucz.
    Najbardziej Stara Kamienica martwiła się kiedy biegaliśmy pod piąte piętro jej podpór. Były berki i wyścigi, kto szybciej i wyżej dotknie grubej okrągłej belki.
    Z góry było widać dwa metalowe trzepaki i całkiem nowy śmietnik, gdzie rodziny zachadzały wieczorem z kubełkami.
    Na rogu nowego budynku zawisła tablica informująca o tym, co Kamienica widziała na własne oczy i o czym wolałaby zapomnieć. Harcerze wystawiali warty w sierpniu i listopadzie i wtedy zapalano znicze.

    Nie widziałam, jak Stara Kamienica była rozbierana.. Kamień po kamieniu, belka z drewnianych stopów po belce. Dobrze, że nie widziałam - bo serce by mi pękło.

    Ta Stara Kamienica na Płockiej była moją dziecięcą "Wieżą Sprzed". Pozostało już tylko, nadal nieuprzątnięte, Miejsce po Starej Kamienicy.
    Czy po mnie i moim dzieciństwie pozostanie chociaż Miejsce ?

    OdpowiedzUsuń

 
blogi