Wszystkie posty spełniające kryteria zapytania Kowarski, posortowane według trafności. Sortuj według daty Pokaż wszystkie posty
Wszystkie posty spełniające kryteria zapytania Kowarski, posortowane według trafności. Sortuj według daty Pokaż wszystkie posty

środa, 1 czerwca 2011

Arka

Nareszcie skończyłem i wysłałem do drukarni. Odbiorę rano. Zaczyna się, że wspólnie planujemy numer, a potem Kowarski z Mirkiem szlifują teksty, i przesyłają do mnie. Ja konstruuję makietę: przycinam, przestawiam, wstawiam ilustracje (zbiera je tez Kowarski), przekazuję do studia i po paru godzinach mam. Potem szybka korekta i do druku.

Kowarski to de facto naczelny, a ja jestem czynnikiem wykonawczym, wydawcą i głównym sponsorem; ogniwem nieodzownym, ale, co tu kryć, najsłabszym, bo mam swoje wycofania, okresy wzmożonych obowiązków prawdziwie zawodowych, psychiczne doły mariańskie lub odloty emocjonalne w krainę gdzie świta jutrzenka młodości.

Najlepszym przykładem mojej niesolidności jest ten numer, co miał się ukazać na czterdziestolecie Marca 68, a trzy lata minęły jak psu w dupę strzelił. Najgorsze, że pomarli koledzy. Jak się im wytłumaczę?

Ta wydawana co parę lat ośmiostronicowa zaledwie płachta jest arką przymierza między tamtymi a nowymi laty. Bo takie były sny tych paru młodych ludzi, z których każdy uznał, że ciekawsza od śpiewania piosenek z radia Luksemburg i palenia papierosów w szkolnym kiblu jest droga słowa. To była grupa Stajnia, napiszę o niej kiedyś.

Mogliśmy tylko marzyć o druku. Niektórym z nas to się sporadycznie zdarzało, dwóch czy trzech wydało nawet tomiki, ale zawsze byliśmy skazani na redaktorską łaskę.

A teraz już wolno, już możesz sam wydrukować, co tylko chcesz. To prawda, nikt tego nie kupi, ale przecież nigdzie wiersz czy opowiadanie nie wygląda tak dostojnie, tak ładnie nie pachnie, jak na papierze.

Najważniejsze jednak, że Rękopis jest dowodem wspólnoty, wykresem podobnych doświadczeń i wzruszeń.

Kowarski napisał uczenie w założeniach ideowych pisma:
„Rękopis” orientuje się na takie wartości jak nieoficjalność, prywatność i autentyczność. Wszelkie ideologie i polityczną promocję staramy się usunąć poza nawias. Kwestionujemy też obowiązkową nowoczesność. Chętnie spoglądamy wstecz, bo przekonani jesteśmy, że zawsze można wrócić po własnych śladach i odnaleźć zagubioną drogę. Dlatego w kolejnych numerach łatwo znaleźć stare rysunki i fotografie, fragmenty dawnych listów i dzienników, czy strzępy dokumentów z domowych archiwów. Przywołujemy tym życzliwe duchy przodków.
Obrona obszarów wykluczonych i przegranych losów, minimalizm formalny czy zgrzebność wydania papierowego pisma zbliżają nas niekiedy do „sztuki biednej”. W tej powściągliwości nie jesteśmy jednak konsekwentni. W kulcie zwykłego życia pociągają nas także jego symboliczne sensy, legendy młodości, magiczność miejsc zapamiętanych, kreacja i teatralizacja, a przede wszystkim wszechobecna poezja.
Czytam, co napisał przed laty mój przyjaciel i choć to nie moje słowa, jak Flaubert mówię “Pani Bovary to ja”.

Jeszcze ciepły numer, a także niektóre minione rozdawać będziemy 4 czerwca na Saskiej Kępie o 18. (gdzie? - odpiszę na mail zgłoszeniowy wysłany tutaj). Gdyby jednak ktoś był daleko i nie mógł przybyć, chętnie wyślę egzemplarz pocztą, także za granicę - proszę tylko o adres.

Ponadto 4 czerwca będą:
-  fotogramy ze Słowobrazu
- rzeczony Kowarski (warto go zobaczyć, bo dziś mało kto jest tak zacny i tak stary),
- Włodzimierz Fruczek - najchudszy artysta świata, ojciec polskich muralistów
- pachnący miodem spadziowym pies płci żeńskiej Buba
- aż 5 butelek białego wina!
Zapraszam.

Archiwalne numery "Rękopisu"

numer 2
numer 3 
numer 5
numer 6



piątek, 8 marca 2013

Ormiaszce


Zdjęcie zrobił jego syn, Kuba. Kowarski siedzi w swojej – jak powiada – kozie. Kto pamięta anegdotę Telimeny "z Peterburku"?
Skończyło się, że charty poszły na powrozy,
A czynownik na cztery tygodnie do kozy.
A. Mickiewicz, Pan Tadeusz 
Naprawdę czynownik – Kowarski to ważna figura w stołecznym magistracie, ale założę się, że nie pisze tu sprawozdania ani preliminarza, lecz monit pilny w sprawie Euterpe lub czyta opowiadanie przyjaciela. Albo dziennik zmarłego poety.

Pisuję efemeryczną powieść pornograficzno-psychologiczną pod mylącym tytułem "Przenikliwość". Kowarski czyli Pszczelarz to jeden z bohaterów:
Zje coś czasem, ale tylko żeby nie upaść albo żeby wiatr go nie porwał. Tak naprawdę żywi się słowem. Najlepiej, jeśli to mowa wiązana, czyli wiersz. To arystokrata ducha, co najbardziej kocha jesienny szelest kartek i romantyczną łunę lampki nocnej.
Hmm.. co za dziwna konstrukcja, co za odmieniec - jak z amerykańskiego komiksu heros przejęty swoją misją organizowania dobra i odporny na pokusy. "Cywilny ksiądz" powiada o nim Boucher. Tamte postaci, ci ludzie-pająki i supermeny nadzwyczajność zyskali wskutek szczególnej fizycznej traumy, trafienia piorunem lub ukąszenia. Z Pszczelarzem było podobnie. Zrozumiałem, kiedy zobaczyłem jego dziecięce zdjęcie z ochockiego podwórka. Szedł z młodą i piękną matką, ze stateczną babcią i malutką siostrą. Długie, miękko zaczesane włosy - jak u Gogola lub Wieniawskiego. I taki dziwny gest, jakaś niepohamowana fantazja była i cały świat przed nim był.
A potem stało się i wszystko zmieniło. Uderzenie piorunem. Powinno go załamać, wytłuc  idealizm, kazać się stoczyć. I co? Wzmocniło jak komiksowego mutanta. Ale świata już nie rozświetliło. Nie zdobył go, lecz tylko opiekował się i służył. Wciąż to robi, "stary, naiwny pająk".
Te słowa właśnie wyszeptał Przewalski, kiedy po raz drugi tego dnia wszedł do Amatorskiej.
Dziś jest dzień dla nas obu szczególny. Każdy z nas, niezależnie, uznaje 8 marca 1968 za datę symboliczną w kalendarzu życiowym. Nie dlatego, że byliśmy jakoś zaangażowani w tamte wydarzenia. Ja zupełnie przypadkiem i na 48 godzin. On więcej. W jednym z komentarzy napisał, że „Marzec był przebudzeniem z długiego, przetrwałego dzieciństwa. Na dziedzińcu Uniwersytetu drgnął stary młyn dziejów, efektownie zazgrzytał i już się nie zatrzymał”.

W jakimś sensie nieustannie molestuje mnie literacko, bo bierze poważnie moje wietrzne próby poetyckie, spaja w jeden plik i co jakiś czas podsyła. Tak było wczoraj, a kiedy nie odpowiedziałem, dzisiaj przyszedł ten sam pakiet. Mimo pozornej poczciwości, Kowarski to człowiek przewrotny, bo podstępnie podtyka do legalizacji moje słowobrazowe żarty literackie oraz soczyste e-maile (dzieli tekst na strofy  i to ma być wiersz). Dziś udając zniecierpliwienie odpowiedziałem mu trochę w stylu powieści pornograficzno-psychologicznej:
Jeśli chcesz mnie sprowadzić, na drogę tandety i obniżenia kryteriów, jeśli chcesz ściągnąć do grona nieudaczników literackich (za takich miał nas Michał), to wysiłki Twoje daremne. Zbyt długo przypatrywałem się pięknej pannie Poezji nieśmiało i z ukrycia, żeby na starość brać ją w zaułku od tyłu.
A jednak wyjmuję stamtąd jeden wierszyk, poprawiam i z okazji ważnego dnia dedykuję Januszowi. Nie wiem, czy właściwy to wybór, bo jeden z naszych patriotycznych purystów delikatnie wypomina Kowarskiemu 1/8 krwi ormiańskiej. Co tam, niech ma wreszcie ojczyznę Ormiaszka.
Ojczyzna
  Januszowi K.
na Hali Kondratowej
siedzę na przyzbie
i plecy pociskają
na Giewont
po kręgosłupie
tłum mi drepcze
wzdłuż Krupówek
Piotrkowskiej
Monciaka
„oparłem się
na Ojczyźnie”
i w oku
łza

czwartek, 19 września 2013

Z zapałkami

plakat, Français, économisez le gaz [1916]
Trudno się wraca, a ja jestem chorobliwie nieśmiały i nie potrafię ładnie. Jako dziecko po powrocie z długich wakacji przez parę dni wstydziłem się rówieśników, z którymi przecież przed wyjazdem byłem w beztroskiej zażyłości. A teraz jak się mam wytłumaczyć, że tak długo milczałem? Każde usprawiedliwienie zabrzmi mało wiarygodnie.

Powiedzmy krótko: wyszedłem po zapałki, a że dni coraz krótsze, trzeba zapalić lampę gazową, więc jestem. 

Pomógł mi Kowarski i pisali inni. Od tego właśnie są Przyjaciele. Nie, on nie ciągłym nagabywaniem i tymi sztucznie przyszywanymi komentarzami do dworcowego posta. Swój wiersz mi przysłał przed chwilą, a niżej komentarz z wymówką, którą tak dobrze znam. Wiersz - koło ratunkowe. Kowarski wie, że za dobrą poezją wszędzie pójdę. 

I chociaż znałem (drukowaliśmy w Rękopisie), znów urzekł mnie szekspirowski sztafaż i autoironiczny uśmiech przemijania. To dobry wiersz na koniec lata.
***
w popołudniowej
najdłuższej bitwie
tej wojny
ty i ja
walczyliśmy dzielnie
oparci o siebie
plecami

przez rubinową mgłę
nie rozróżniałem już
ani wrogów
ani sprzymierzeńców

nie wiedziałem
czy zbliża się klęska
czy zwycięstwo
i modliłem się tylko
aby herold emerytury
zdążył przed zmrokiem
Janusz Kostynowicz
"Z Tobą, jest tak, że jak masz robotę, albo zamówienie na tekst, to potrafisz zostawić mnie na polu bitwy."
No tak. Tymczasem zapalam lampę. Zobaczymy...

niedziela, 2 stycznia 2011

Barani skok

Już, już każdego dnia przybywa go na barani skok. I słońce coraz bardziej z prawej, i od śniegu idą weselsze skry.

Bieda tylko, że trzydniowa prostacka kanonada przegnała ptaki. W Nowy Rok w karmniku nic nie ubyło.

Dobrze, że nie słychać, co mówię po każdym kolejnym wybuchu, bobym stracił sympatię delikatnych kobiet, na której tak bardzo mi zależy. Sens jest mniej więcej taki, że bardzo się martwię silną ostatnio w Polsce mentalną kulturą buraka pastewnego. Napiszę kiedyś o tym.

Hovawart Buba
Dla Buby to pierwszy Sylwester, kiedy była sama w domu. Biedaczka ukryła się w malutkim pomieszczeniu pod schodami, które służy za szatnię. Najwyraźniej chciała się zaszyć w najciemniejszym kącie, bo zwaliła pudełka z butami, ustawione na półkach pod płaszczami. Jeszcze dzień później chodziła markotna. To widać.

Nie tylko słońce. Myślę, że wszystko będzie szło ku lepszemu. Być może miniony rok w dłuższej perspektywie będzie uznany w historii Polski za kulturową i cywilizacyjną cezurę. Nie będę rozwijał, bo złamałbym konwencję względnej apolityczności blogu. Powiem tylko, że chciałoby się, żeby wraz z nieuchronnym odejściem niektórych formacji nie zanikły ich wartości.

Właśnie. Nieoceniony i kochany pan Kowarski przysłał mi poetyckie życzenia wraz z pięknym wierszem.  Egzystencjalnym, ale dumnym. Nie byłby jednak sobą, gdyby w liściku nie użył terminu wziętego z gwary więziennej (urkes to inaczej kozak, człowiek gotowy na wszystko, nie cofający się przed niczym). Oto co pisze subtelnie grypsujący pan Kowarski:
Wiersz Romana Śliwonika, przypomina, że w naszej młodości, poeta to był urkes, że wiersz nie chciał być tylko słupkiem pięknych słów, a poezja szła na całość.
Nie zamykaj Bracie drzwi, gdyby chciała Cię odwiedzić w roku 2011


* * *
Nie czyń tego
człowieku
nie poniżaj się przed wiecznością
nie jesteś jej początkiem
ani końcem
wieczność twoja zawarta jest tylko w tobie
w innej wieczności
wiecznej
jesteś tylko
niepojętą nawet dla siebie samego obecnością
tropiącą ślady
i ślad po sobie przekazującą
więc nie poniżaj się przed innym
odzianym w inny strzęp
lecz też ukrywającym nagość
i wieczność nikłą jak i twoja
żyjesz przeciętnie sześćdziesiąt kilka lat
w tym czasie zdążysz tylko
nauczyć się słów
zbudować dom
spłodzić następne ogniwo
pobyć w jakiejś świątyni
i wrócić tam
skąd nie wyszedłeś
więc nie poniżaj się
wyprostowany idziesz ulicą Polem Stepem
dumny
i taki nagi Tak bezbronny
że cichnie milknie zimny gwar
głupich i przemądrzałych
gwiazd wszechświata
i nawet z jakiejś litości
z podziwu dla siebie
I z ciebie
w przestrzeni rodzi się
Bóg
by towarzyszyć Twoim krokom
jedynej roślinie która potrafi
zamknąć na krótko w sobie wieczność
i nawet nią oddychać

Roman Śliwonik Listopady Grudnie Stycznie PIW, Warszawa 1987

czwartek, 4 sierpnia 2011

Ta łza

W sierpniu chłopaki ze "Stajni" powyjeżdżali gdzieś w kibini mater, a ja zalegałem w mieście u Matki, czytając "Panny z Wilka".
Od Wiktora, głównego bohatera, byłem młodszy o kilkanaście lat, więc nie musiałbym wczuwać się w smutek wspomnień.
Z niezrozumiałych jednak powodów, bo przecież nie byliśmy odpowiedzialni, każdy z nas ścigał się wtedy do odległej smugi cienia, która mogła wyłonić się dopiero po czterdziestce, gdy człek podjął wreszcie jakieś zobowiązania.
Dlatego chociaż słońce stało wysoko, a młodość dopiero nabierała soków, ten przedwczesny smutek nie był nam obcy.
Ołówkiem podkreśliłem zdanie "Lato się we mnie przełamało", chciałem nawet zacytować w liście do Michała, ale zrezygnowałem, bo nie do końca wiedziałem, co autor chciał powiedzieć. Nie miał mi kto wytłumaczyć, a nie było wtedy Internetu.
I do dzisiaj bardziej przeczuwam to zdanie, niż pojmuję.
Tak pisał Kowarski w komentarzu do postu Nieustające uwielbienie. Rzeczywiście, sens zdania się przeczuwa, ale dosłowny zrozumie się tylko takiego dnia jak dzisiejszy, kiedy po chłodnej nocy zaświeci mocniej ukośne słońce i nagle przychodzi tęsknota za tym, co chociaż trwa jeszcze, to wiesz, że odchodzi. Na przykład za latem.

Adam Asnyk jest poetą niedzisiejszym. Podkpiwałem sobie z niego kiedyś, ale przecież napisał kilka wzruszajacych wierszy. Pan Bouszek opowiadał,  jak jego ojciec, znany filolog, śmiał się, że słynny wiersz Gdybym był młodszy... poeta pisał w wieku 30 lat:
Gdybym był młodszy, dziewczyno,
Gdybym był młodszy!
Piłbym, ach, wtenczas nie wino,
Lecz spojrzeń twoich najsłodszy
Nektar, dziewczyno! (...)
Dla mnie najbliższa zawsze była Łza. Wynika to może z modelu miłości, jaki ułożył się kiedyś w młodej głowie. Kto wie, czy nie pod wpływem Dostojewskiego, a dokładnie myszkinowskiego “kochania żałością”.

Pomyślałem o niej właśnie dzisiaj, kiedy zobaczyłem tę kroplę rosy na płatku warszawianki (powiększ, widać w niej mój ogród). Pomyślałem: muszę właśnie teraz, póki nie obeschła, powiedzieć o łzie  i zacytować ten wiersz.
Lato się we mnie przełamało.
Ta łza 
Ta łza, co z oczu twoich spływa,
Jak ogień pali moją duszę,
I wciąż mnie dręczy myśl straszliwa,
Że cię w nieszczęściu rzucić muszę.
Że cię zostawić tak znękaną
I nic z win przeszłych nie odrobię -
Ta myśl jest wieczną serca raną
I ścigać będzie jeszcze w grobie.
Myślałem, że nim rzucę ziemię,
Twych nieszczęść szala się przeważy,
Że z ramion ciężkie spadnie brzemię
I ujrzę radość na twej twarzy.
Lecz gdy los na to nie dozwoli,
Po cierniach w górę wciąż się wspinaj,
A choć winienem twej niedoli,
Miłości mojej nie przeklinaj!

wtorek, 11 października 2011

Mały zbawiciel

Tour of Mr. Charles B. Hanford, publ. Cincinnati ; New York : U.S. Lithograph Co., c1902. 
Wspominałem już o swoim drugim wcieleniu i komentarzach na forum gazeta.pl. W ciągu ośmiu lat uzbierało się ich kilka tysięcy (pod nickiem jerjar). Niektóre błahe, inne dosyć trafne i dowcipne.

Przykładałem się do tej roboty solidnie i traktowałem ją z jednej strony jako upust dla temperamentu, a z drugiej jako maleńki wkład w walkę z narodowym obskurantyzmem politycznym i obyczajowym (także z antysemityzmem). 

Dziś uświadomiłem sobie, że od minionej niedzieli nie ma już chyba o co walczyć, że niezależnie od tego, kto wygra kolejne wybory, Polska już ciemną doliną nie pójdzie. Mogę więc zawiesić wysłużoną dwururkę nad łóżkiem i zająć się czymś innym.

Ten komentarz umieściłem dzisiaj pod notatką zatytułowaną "Kaczyński: Witają mnie okrzykami >Jarosław, Polskę zbaw<. Nie odchodzę". Wpis łagodny dosyć, ale łagodnieć powinniśmy.

Niech mi go wybaczy Mistrz Konstanty i Kowarski, który uważa, że polityka to zajęcie dla nie literackich parweniuszy.


TEATRZYK „ZIELONA GĘŚ” 
ma zaszczyt przedstawić 
dramat polityczny 
pt. 
„MAŁY ZBAWICIEL”
W y s t ę p u j ą: 
JAROSŁAW
NARÓD
TŁUM Z KRAKOWSKIEGO
6. PRZEGRANA

JAROSŁAW
(stojąc w rozkroku pomiędzy 4. a 5. Przegraną): 
No bo kiedy przegram po raz 6, to już naprawdę odejdę.
NARÓD:
(oddycha z ulgą)
6. PRZEGRANA: 
(wchodzi niespodziewanie):
Jestem. No to jak będzie?
TŁUM Z KRAKOWSKIEGO: 
(zza sceny, w rytm mazurka):
Ja-ro-sław!
Pol-skę zbaw!
Ja-ro-sław!
Pol-skę zbaw!

JAROSŁAW 
(przytupując)
No widzicie. Nie ma sensu tego marnować. Zostaję.
NARÓD:
(wzrusza ramionami)
 Kurtyna 
opada z zażenowaniem

środa, 7 listopada 2012

Zaduszki poetyckie

Pamiętam go doskonale. Był postacią bardzo wyrazistą, człowiekiem energicznym, ale lirycznym zarazem. Najbardziej liryczny miał chód. Zapewne z tego powodu, że był bardzo chudy, szedł tak lekko, jakby unosił się w powietrzu.

Rok 1967, razem z Jurkiem Tomaszkiewiczem i Michałem spacerowaliśmy wokół Pałacu Kultury i rozmawialiśmy o poezji. Nigdy się nie dowiem, czy ona rzeczywiście była tak ważna wtedy, czy tylko dla nas najważniejsza. Chyba jednak musiała być ważna, jeżeli spore dość wiersze ukazywały się na pierwszych stronach tygodników kulturalnych i wszyscy je czytali.

Ten wiersz był doskonały, od razu znałem go na pamięć. Jurek też. Rozgarnialiśmy nogami suche liście i zaczął Tomaszkiewicz:
Nie było lata. Jesień szła od wiosny
Jak ziąb - od wody, jak od dzwonu kręgi.
Ja:
Dnia piętnastego Burns pozbierał wiosła,
Zaszedł nad morze, Zawrócił do karczmy. 
W karczmie odnalazł płomień, knot i łoju
Wysoką wieżę - u szczytu szczerbioną...
Stanisław Grochowiak, Nie było lata...
---------------------------------------------------
To fragment wspomnienia o Jerzym Tomaszkiewiczu, jednym ze zmarłych poetów, którym poświęcone będą „Zaduszki poetyckie”. Organizujemy je wspólnie z Januszem Kostynowiczem vel Kowarskim w nowo powstałym Stowarzyszeniu Umarłych Poetów „Warszawska Atlantyda”  w Warszawie, przy ul. Walecznych 61 (dawna „Literka”) w najbliższy piątek, 9 listopada o godzinie 19.

Serdecznie zapraszam stałych Czytelników (proszę o zapowiedź przybycia e-mailem pod adresem: slowobraz@gmail.com).
----------------------------------------
Zdjęcie pochodzi sprzed siedemnastu lat. Podczas wieczoru fizycznie obecni będą tylko: Kowarski (z gitarą, pierwszy od prawej) i ja (trzeci od prawej). Postaramy się jednak (w poetycki - nie spirytystyczny - sposób) przywołać pozostałych: Jerzego Tomaszkiewicza (pomiędzy nami w czarnej koszuli), Michała Łukaszewicza (przysiadł na poręczy fotela i opiera się moje ramię), Tomasza Wacha (w okularach, najbardziej z lewej), Krzysztofa Zaleskiego (najbliżej obiektywu, ale odwrócony). Jak ich znamy, przybędą na pewno.
----------------------------------------------------------------------

Zgasło światło i Wasz Guślarz odczytał fragment „Dziadów”, jakby specjalnie stworzony dla zmarłych poetów:
Naprzód wy z lekkimi duchy,
Coście śród tego padołu
Ciemnoty i zawieruchy,
Nędzy, płaczu i mozołu
Zabłysnęli i spłonęli
Jako ta garstka kądzieli.
Kto z was wietrznym błądzi szlakiem,
W niebieskie nie wzleciał bramy,
Tego lekkim, jasnym znakiem
Przyzywamy, zaklinamy.
Ten lekki, jasny znak to było zapalenie świecy przez Kowarskiego. Nie udało mu się za pierwszym razem, ale po chwili zrobiło się jaśniej. Najpierw był Ten, o którego śmierci dowiedzieliśmy się niedawno, i z którym nie mieliśmy kontaktu przez dziesięciolecia – Andrzej Pawlina. Potem już w kolejności odchodzenia: Jerzy Tomaszkiewicz, Michał Łukaszewicz, Tomasz Wach i Krzysztof Zaleski. Na początku jakiś fragment wspomnienia o każdym, potem krótkie credo literackie, a na koniec po trzy wiersze.

Niestosowne jest powiedzieć o Zaduszkach, że było miło, lecz przecież nie było podniośle. Nie próbowaliśmy wywołać Ich duchów, ale pewno przywołaliśmy nastrój tamtej przyjaźni i szacunku dla twórczości.

Nie przyszło zbyt wiele osób, ale może za rok...

niedziela, 8 maja 2011

Polowanie

Zwykle opisuję tu mewę śmieszkę, ale na stawie bywa też szlachetna mewa białogłowa, znacznie większa od tamtej i mniej chętna do kontaktu z człowiekiem. Scena, którą opisuje odbywała się po drugiej stronie stawu, stąd zdjęcia nie są doskonale, ale warto w nie kliknąć, żeby zobaczyć szczegóły.

Jest 8 maja, jedenasta sekunda czerdziestej czwartej minuty po południu. Od kilkunastu sekund fotografuję jej majestatyczny lot . Najwyraźniej coś zobaczyła w wodzie, bo robi gwałtowny zwrot na południe.
Trzy sekundy później spada lotem koszącym w kierunku północnym. Jest piękna i groźna, z sylwetki przypomina orła z lotniczych aplikacji.
Ta sama sekunda, jej korpus nurkuje, lewe skrzydło utrzymuje ją na powierzchni, prawe już wzbija w powietrze.
Sekundę później wydobywa się ponad wodę unosząc coś w dziobie.
Ta sama sekunda, jest w powietrzu. Widać, że ryba jest dość spora.
Już trzy sekundy lata metr nad wodą i chyba układa sobie zdobycz do połknięcia.
Sześć sekund później. Pływa po wodzie jak poczciwa kaczka. Nie musi już dziś polować.
----------------------------------------------------------------------
Mam zdjęć mew bardzo dużo. Postanowiłem z okazji wernisażu ostatniego numeru “Rękopisu” pokazać niewielką wystawę tych fotografii. Serdecznie zapraszam na to spotkanie wszystkie Czytelniczki i Czytelników: 4 czerwca, godzina 19. Szczegóły podam odpisując na e-mail ze zgłoszeniem wysłany tutaj. Namawiam, myślę, że może być dosyć miło. Będzie pan Kowarski i Buba.
---------------------------------------------------------------------------------

kod do wklejania w komentarzach linków aktywnych:

środa, 18 maja 2011

Układ z Gienią

Mam z Gienią układ. O zachodzie słońca pozuje mi w powietrzu, potem ja wabię ryby i ona sprytnie je wybiera, gdy skubią rzucone przeze mnie okruchy.

Gienia zadrosna jest bardzo, bo odgania inne śmieszki, chętne też do pozowania. Wrzeszczy wtedy okropnie, wzbija się w powietrze i atakuje z góry.

W czasie lotu jest piękna i tajemnicza, ale gdy siądzie na wodzie, wygląda jak naiwna gąska. Najzabawniejsza, kiedy przyczai się i skuli patrząc w wodę bystrymi oczyma.

Dobrze nam z Gienią, ale słońce szybko zachodzi i zdjęcia stają się nieostre, więc odjeżdżam i zostawiam ją na stawie. Podąża za mną spojrzeniem zadziwionej kolombiny.

-------------------------------------------------------------------
Przypominam miłym Czytelnikom o wernisażu ostatniego numeru “Rękopisu” i wystawie fotografii (także Gieni). Serdecznie zapraszam na to spotkanie na Saską Kępę w Warszawie, 4 czerwca, o godzinie 19. Szczegóły podam odpisując na e-mail ze zgłoszeniem wysłany tutaj. Namawiam, myślę, że na pewno będzie miło. Mają przybyć: pan Kowarski, artysta Fruczek oraz pies Buba.

poniedziałek, 23 maja 2011

W każdej postaci i szczególe

Zje coś czasem, ale tylko żeby nie upaść albo żeby wiatr go nie porwał. Tak naprawdę żywi się słowem. Najlepiej, jeśli to mowa wiązana czyli wiersz. Pisze w miłym komentarzu do “Piecuszka” pan Kowarski:
Bez przekonania wszedłem w Słowobraz, bo ledwie co zmienił się post i niczego nie obiecywał. Jęknąłem tylko gdy zobaczyłem nowy - O kurna, znowu ptaszek.
Kilka pierwszych zdań przekonało mnie jednak, że to nie będzie ornitologia. Powoli otwierała się liryczna furtka! 
“Poetyckość” czy szerzej - “literackość” - stały się wartościami samymi w sobie. Ptak i jego niebieski żywot jest ważny o tyle, o ile pozwoli się lirycznie opisać. Jeśli się nie da, niech spada, nic nie obchodzą nas jego zwyczaje.

Arystokracja ducha i słowa najbardziej lubi jesienny szelest kartek i romantyczną łunę lampki nocnej.

Chodziłoby o to, żeby nie odrywać zachwytu od świata i kochać go w każdej postaci i szczególe.

Ten wiersz Blaise Cendrars napisał 87 lat temu, a wygląda jakby był napisany wczoraj. Przedstawiają go jako wiersz o miłości, a znaczy wiele więcej.
JESTEŚ PIĘKNIEJSZA NIŻ NIEBO I MORZE
Kiedy się kocha trzeba odjechać
Rzuć swoją żonę rzuć swoje dziecko
Rzuć przyjaciela rzuć przyjaciółkę
Porzuć kochankę porzuć kochanka
Kiedy się kocha trzeba odjechać
Świat pełen jest Murzynów i Murzynek
Kobiet mężczyzn mężczyzn kobiet
Spójrz na te piękne sklepy
Na tego dorożkarza tego mężczyznę
Na tę kobietę tego dorożkarza
I wszystkie piękne towary do sprzedania
Jest powietrze jest wiatr
Góry woda niebo ziemia
Dzieci zwierzęta
Rośliny i węgiel ziemny
Naucz się sprzedawać kupować odsprzedawać
Naucz się dawać brać i dawać
Kiedy się kocha musi się umieć
Śpiewać biegać jeść gwizdać
I trzeba nauczyć się pracować
Kiedy się kocha trzeba odjechać
Nie popłakuj gdy się uśmiechasz
Nie kryj się wśród dwojga piersi
Odetchnij ruszaj wyjedź odejdź
Kąpię się i patrzę
Widzę znajome usta
Rękę nogę oko
Kąpię się i patrzę
Jest jeszcze z nami cały świat
Życie pełne zdumiewających rzeczy
Wychodzę z apteki
Zszedłem prosto z wagi
Ważę moich 80 kilo
Kocham cię
tłum. Julia Hartwig

sobota, 18 sierpnia 2012

Muszę to zrobić

Każda okazja jest dobra, żeby pokazać piękny i przejmujący wiersz, a smutna okazja zwłaszcza: postanowiłem ściąć brzozę.

Serce mnie boli, ale muszę to zrobić. Dziś jeszcze jest do ogarnięcia, ale za parę lat to ona weźmie ogród we władanie. Okryje cieniem inne drzewa, krzewy i rabatki, a liśćmi zamuli rynny. Pisałem o niej - przywieźli mi chudzinkę z gołymi korzeniami. Przez pierwsze lata miała tyle liści, ile dziś na jednej gałęzi, a jednak ukorzeniła się i od dwóch lat kwitnie. Jest piękna, a byłaby wspaniała.

Wspominał tu przed trzema laty Kowarski scenę z filmu Szukszyna („Kalina czerwona”), jak powracający na wolność recydywista tuli się do pnia brzozy. I ja trochę rozmawiam z nimi. Nie codziennie, raczej półgębkiem i krótko. Teraz, jak tamten towarzysz Горечь, przytuliłem się i spłynął na mnie ten wiersz Świrszczyńskiej. Przytaczam go z pełną świadomością i pokorą - sytuacja jest inna - ale żal, uwierz mi, ten sam.

To była świetna poetka, podobnie jak Miłosz uważam, że najlepsza.
Muszę to zrobić
mój bardzo miły, muszę cię pożegnać.
muszę odejść
i znów będę sama.
odbiorę ci moje ciepło, splątane z twoim
w uścisku
sennego szczęścia.
nie będzie to łatwe. zrosły się oba
i będą się bronić
przed tym rozdarciem,
jak dwoje zwierząt przed śmiercią.
przerażone, głupie i piękne
będą walczyć jak o życie.
o swoje prawo
nocy.
muszę cię odtrącić, mój miły,
choć jestem ci potrzebna,
i odejść tam,
gdzie nie jestem potrzebna nikomu.
muszę strzelić ci w serce,
choć mnie błagasz o litość,
i sobie strzelić w serce,
choć tak bardzo się boję.
nikt z ludzi
tego ode mnie nie żąda.
a jednak muszę to zrobić.
Anna Świrszczyńska

niedziela, 4 marca 2012

Serce do blatu


Przysłał mi Janusz Kostynowicz vel Kowarski napisaną przed pięcioma laty nostalgiczną miniaturkę z cyklu „Warszawa lunarna” zatytułowaną Ostatni dzień Poziomki.

Tak się nazywał wuesesowski lokal bistro, położony w strategicznym punkcie Traktu Królewskiego, na rogu Miodowej i Krakowskiego Przedmieścia, vis a vis kościoła św. Anny.

Oto fragmenty tekstu.
Wiedziałem, że zamierzają wkrótce zamknąć. Dzisiaj, po robocie, skręcając z Miodowej w Krakowskie Przedmieście, zobaczyłem już przylepiony do szyby karton z konkretnym napisem: Z przykrością informujemy szanownych klientów, że od dnia 29 marca 2007 r. Poziomka kończy działalność. Sympatycznym konsumentom dziękujemy za wspólnie spędzone chwile.
- Poproszę pięćdziesiątkę winiaku Klubowego – pokazałem palcem na żółtawą butelkę po lewej stronie.
- Luksusowego?
- Przepraszam, nie dowidzę bez okularów, tak,  może być. 
- Proszę!
- No, to wszystkiego najlepszego, za pani zdrowie – podniosłem kieliszek - chciałem pani podziękować, za to, że przez czterdzieści lat tu wpadałem.
- Ja też panu dziękuję.
Wypiłem! I żeby było jasne - nie mam zwyczaju wpadać po pracy na jednego. Ostatnia rzecz, w jaką mógłbym wdepnąć, mam nadzieję, to alkoholizm. Trochę ćwiczyłem w młodości i nauczyłem się, jak to robić. Dzisiaj piłem z solidarności. 
A więc sprawa przesądzona, bo odnalazł się właściciel kamienicy. Zamykają! Dlatego ludzie naznosili tu pani Basi sporo kwiatów. To oczywiście nie była nigdy moja ulubiona kawiarnia, ale chciałem, żeby i mnie zaliczono do sympatycznych konsumentów. Nie znałem też prywatnie prowadzącej ten lokal pani Basi, która podobno, jak napisali w Stołecznej, prowadziła go od trzydziestu lat. Zaczynała jeszcze, jako pracownica WSS Społem. 
(...)
Liczyło się również to, że tu nikt nie kazał zdejmować płaszczy. Gdy był stan wojenny i obowiązkowe pałowanie po mszy przed Świętą Anną, to stąd mieliśmy najlepszy widok. Siadaliśmy wówczas w katanach przy oknie wychodzącym na Krakowskie, Zaciągaliśmy się papierosami, i patrzyliśmy jak ludziska uciekają, krzycząc ciągle tak samo: 
- Ges tapo, Ges tapo..
Zdarzało się, że z tym krzykiem wpadali wprost do Poziomki. Otrząsali się, rozmasowywali ramiona. Niektórzy znali nas z widzenia. 
- Cześć, byliście w Annie, ale dzisiaj napieprzali, nie? 
- Co za różnica – odpowiadaliśmy. 
(...)
Zapisuję jeszcze adres na starym bilecie, Miodowa 1. Kraty w oknach, jak we wszystkich sklepach spółdzielczych, podnoszone i opuszczane na korbę. Ostatnie spojrzenie przez szybę w głąb ciemnego wnętrza. Pusty bufet pod baldachimem z desek, wyniesione stoliki i krzesła, wymieciona lastrykowa posadzka. Tam w rogu chyba worki z cementem. Nad brunatną boazerią ściana, wyłożona przybrudzonymi listewkami luster. Już niedługo zrobi się tu jaśniej, gdy otworzą Coffeeheaven.   
Janusz Kostynowicz
Byłem tam dzisiaj (stamtąd fotografia). Zupełnie inaczej. Funkcjonalna i sterylna elegancja. Zamiast pani Basi cztery uśmiechnięte dziewczyny uwijają się obsługując kolejkę, też ludzi młodych, niektórzy z dziećmi, inni z laptopami. Miły zapach świeżo wyciskanych cytrusów i parzonej kawy.

Taka właśnie jest nowa Polska. I chociaż nie czułem się dziś intruzem, nic nie poradzę na to, że zostałem kiedyś zdeprawowany, że wiele chwil pierwszej połowy mojego życia spędziłem w zadymionych spelunkach, gdzie podawano trochę zimne nóżki, ale za to całkiem ciepłą wódkę.

Cieszę się, że młodzież ma lepiej, ale moje serce, podobnie jak Kowarskiego, przylgnęło na zawsze do lepiącego się blatu jakiejś Poziomki czy innej Bajki.

poniedziałek, 5 września 2011

Zawiniątko

plakat, Ethel Franklin Betts, Lest we perish Campaign for $30,000,000, 1918
Muszę wrócić do tego wiersza, bo nie daje mi spokoju od czasu, kiedy Kowarski zacytował go w Midsummer Holiday Number

Pierwsze spojrzenie jest najważniejsze, czyta się całościowo, globalnie. To jak z zakochaniem od pierwszego wejrzenia. Jednak gdybyś potem tę najwcześniejszą fascynację chciał analizować, mogłoby się okazać, że przyczyn jest wiele: kosmyk włosów, który podobał ci się u koleżanki w II klasie szkoły podstawowej, ten który wywoływał dreszcze lekki ruch biodrem pewnej dziewczyny z psychologii i perlisty śmiech młodej damy z pociągu do Kołobrzegu. Żaden z tych przymiotów występujący osobno, nie poruszyłby Cię aż tak, ale razem tworzą bezwzględną masę krytyczną. Powiadają, że trafił cię piorun sycylijski, a to tylko szczęśliwy splot okoliczności.

Od razu wiedziałem, że jest piękny, ale przecież nie rozumiałem go do końca. Wyczuwałem elegancję poetycką, rytm, wytworną trzywersową strofę, śmiałe przerzutnie, rym dokładny obok asonansu, powtarzające się frazy. Jednak powiedzieć „barok” to mało, bo ta misterna szkatułka kryje treść niezwykłą .

Lubię czasem przeczytać wiersz głośno. Usłyszany zmusza do zastanowienia. Trzeba pojąc każde słowo; w takiej strukturze każde coś znaczy. Na początku przeczytałem intuicyjnie. Tak na ogół recytują aktorzy. Namysł jest tu daremny, intelektualna rozterka udawana, a głębia przeżyć pozorna. Aktorzy przepadają za czytaniem Herberta, bo faktura jego wierszy sprzyja mistyfikacji.

Zupełnie inaczej czytają poeci, zwłaszcza starsi (poeta jest jak wino). Mamroczą coś, źle akcentują, ale to jest autentyczne. Wiersz - najdoskonalszy słowny twór  ludzkiego umysłu - sapie i sepleni. Czy możliwe, że napisał to ten nieciekawy nudziarz?  (Najlepiej czytał Gałczyński.)

Przeczytałem i zrozumiałem, że nie rozumiem. Czytałem jeszcze parę razy, aż pojąłem chyba. Jak zrozumiałem, tak nagrałem (poniżej).

Ten wiersz to zawiniątko. Powracająca fraza zaczynająca się od wiatru zaznacza kolejny obrót, odwinięcie. Od przypadkowego przebudzenia do odkrycia jej płaczu, uświadomienia sobie, że nie po raz pierwszy i tkliwego przemilczenia, by na końcu usłyszeć jej wyznanie jego słowami, które przecież tylko pomyślał.

Ten wiersz jest o delikatności owiniętej delikatnością. A w środku...?
Płakała w nocy ale nie jej płacz go zbudził
Ani jedynej
Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził.
Nie był płaczem dla niego, chociaż mógł być o nim.
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi.
I półprzytomny wstyd, że ona tak się trudzi,
to, co tłumione czyniąc podwójnie tłumionym
przez to, że w nocy płacze. Nie jej płacz go zbudził:
ile więc był wcześniej nocy, gdy nie zwrócił
uwagi - gdy skrzyp drewna, trzepiąca o komin
gałąź, wiatr, dygot szyby związek z prawdą ludzi
negowały staranniej: ich szmer gasł, nim wrzucił
do skrzynki bezsenności rzeczowy anonim:
"Płakała w nocy, chociaż nie jej płacz cię zbudził"?
Na wyciągnięcie ręki— ci dotkliwie drudzy,
niedotykalnie drodzy ze swoim "Śpij, pomiń
snem tę wilgoć poduszki, nocne prawo ludzi".
I nie wyciągnął ręki. Zakłóciłby, zbrudził
toporniejszą tkliwością jej tkliwość: "Zapomnij.
Płakałam w nocy, ale nie mój płacz cię zbudził,
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi."
Stanisław Barańczak, z tomu Chirurgiczna precyzja, Kraków 1998 wyd. a5

środa, 15 września 2010

W Ogrodzie Saskim

Hennessy Leroyle's famous success, Other people's money from Hoyt's Theatre New York : written by E.O. Towne. (1898)
Michale, ratuj! Mam dużo pracy, a blog leży. Mogę tu tylko pisać, kiedy umysł mam wolny i nie dręczą mnie za bardzo wyrzuty sumienia. Tymczasem w komentarzach wyczuwam leciutki niepokój i pan Kowarski wydzwania zatroskany. Gdy mówię mu, że jest robota, powiada  - "No właśnie, mówię wszystkim, że nie piszesz, bo robisz pieniądze". To cały on. Sam zawsze na bezpiecznej posadzie pracownika oświatowego nazywa mnie biznesmenem, bo podjąłem daremne ryzyko pracy na własny rachunek i zwijam się w trąbkę, żeby zarobić na ZUS i spłatę raty kredytu. To jest niestety mentalna spuścizna powojennego socjalizmu, ale co tam, przecież nie zmienię gościa, co do szkoły chodził z Ludwikiem Waryńskim.

Michał też mnie trochę tak traktował. Pamiętam, gdy pod koniec lat 80. podjechałem po niego używanym Fiatem 125p, powiedział ni to z podziwem, ni z przyganą: "No, no, burżuazja!". Pisałem, po 1989 r. Michał zagubił się w sensie ekonomicznym i już nie odnalazł, a w swojej powieści "Warszawska Atlantyda" mocno drwił z pierwszych lat naszego dzikiego kapitalizmu.

Humoreskę, którą przytaczam, napisał w 2001. To szkic, którego nigdy nie zredagował. Widać, że wpadł na pomysł i pisał szybko, bo materiał miał liczne literówki i '"połknięcia". Poprawiłem i zamieszczam, bo ma klimat trochę z Mrożka, trochę z Szaniawskiego oraz krztynę autoironii. Przede wszystkim jest jednak kpiną z haseł wczesnego kapitalizmu i z ołtarza przedsiębiorczości.

W Saskim Ogrodzie

Leżący w centrum miasta Ogród Saski jest niewielkim i pozbawionym tajemniczych zakątków parkiem. Z każdego prawie miejsca, szczególnie zimą lub jesienią, kiedy brakuje liści, widać ruch samochodowy na ulicach Królewskiej i Marszałkowskiej, a także bliską perspektywę placu Piłsudskiego. Przed południem przychodzą do Ogrodu Saskiego babcie z dziećmi, po południu ludzie wracający z pracy i każdy komu po drodze.
Któregoś jesiennego dnia siedziałem na ławce w tej części parku skąd widać kielich nieczynnej już fontanny. Żwirowe alejki pokrywała gruba warstwa opadłych liści, prześwitujące pomiędzy konarami niebo miało wyblakłą niebieską barwę. Moją uwagę zwrócił głośny szelest liści. Odwróciłem się i zobaczyłem, że pomiędzy drzewami krąży powoli starszy pan ze staromodną laską, a za nim, w odległości kilku kroków, spora gromadka ludzi. Dzieci, chłopcy z tornistrami, jakaś kobieta z wózkiem, mężczyźni z teczkami i kilku bezrobotnych. Wszyscy wpatrywali się w ziemię i co pewien czas schylali rozrzucając rękoma liście. Kiedy pan z laską na chwilę przystawał, podnosili głowy i nieruchomieli. Za każdym razem wybuchał wtedy gwar zmieniający się powoli w szmer ściszonych głosów. Przyglądałem się ze zdziwieniem, nie rozumiejąc o co tym ludziom chodzi. Może to jakieś grzyby - pomyślałem - a może to radiesteta szukający żył wodnych? W końcu nie wytrzymałem i kiedy koło mojej ławki przechodził szybkim krokiem mężczyzna, który dopiero co odłączył od tamtej gromadki, zapytałem, czego tak szukają. Nic nie odpowiedział, popatrzył tylko złym wzrokiem i jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Wstałem i zapytałem kogoś przyglądającego się tym poszukiwaniom. Czego właściwie szukają?
- Pieniędzy! - odpowiedział krótko. - Tutaj wszędzie są pieniądze!
Była to taka odpowiedź, że wolałem o nic więcej nie pytać. Ale oto starszy pan z laską przystanął nagle, pochylił się i wyciągnął spomiędzy liści nie uszkodzony i nawet nie pomięty niebieskawy banknot. Od tej chwili nie mogłem już od niego oderwać wzroku. Wyprostowany, z założonymi na piersi rękoma i swobodnie zawieszoną na łokciu laseczka, spacerował niespiesznie pomiędzy drzewami. Szli za nim dorośli i dzieci czekając aż znów się pochyli. Kiedy to robił, wokół aż szumiało od rozgarnianych energicznie liści. Ale na próżno! Starszy pan oglądał tymczasem znaleziony banknot, wzdychał i chował do kieszeni płaszcza. Potem znów ruszał, wracał jeszcze raz na zdeptane miejsca, przewracał liście końcem laski, a kiedy ktoś próbował go zagadnąć lub zastąpić drogę, milcząc kierował się w inną stronę. Przystawał, spoglądał pod nogi i znów coś podnosił. Ludzie ryli w stosach liści i ani przez moment nie spuszczali z niego oczu. Najbardziej zachwycone były dzieci, którym oddawał znalezione tu drobne dziesiątki i dwudziestki. Ja również zajrzałem pod kilka liści i szybko się wycofałem z głupią miną.

W niektórych ludziach wzbierała złość, czasem ktoś nagle odchodził, inni niestrudzenie krążyli za panem z bambusową laseczka. Kiedy laseczka podnosiła jakiś liść, wszystkim wydawało się, że jest tam co najmniej setka, ale starszy pan odwracał się i kilka kroków dalej podnosił z ziemi jeszcze bardziej okazały banknot. Pomimo że zabezpieczony materialnie, poczułem nagle złość na widok jego powolnych kroków i cienkiej laseczki. Dlaczego tylko on znajduje, a inni nie! Czy jest to sprawiedliwe i czy na pewno nie kryje się za tym jakieś oszustwo? To samo pytanie musiało widać trapić jeszcze kilka innych osób, bo najpierw szeptem, potem półgłosem, a w końcu bardzo głośno zaczęli się nad tym zastanawiać. 
- Co to jest? - pytali jakiś równie nobliwie wyglądający pan, tyle że bez laseczki - co to jest? Ja nie wiem co to jest, ale tym się powinien rząd zainteresować. To jest złodziejstwo! A w miarę jak mówił oczy zaczynały się mu się zwężać i przestawał nimi bezradnie mrugać. To jest jawne złodziejstwo i rabunek grosza publicznego!
- To pewnie lipa, to dla filmu albo jeszcze czegoś. - Nie, nie! To są prawdziwe pieniądze - szeptał jakiś młody biznesmen z teczką. - Sam sprawdzałem u tych dzieci! 
Bezrobotni i pijaczkowie milczeli z ponurą, niczym nie maskowaną zazdrością.
- Panie, jak ich szukać? - zachrypiał wreszcie jeden z nich, ale mężczyzna z laseczka jakby nie słyszał, trochę zmęczony, zamyślony i jakby nieobecny. A pieniądze były i wciąż leżały pod nogami.
Z daleka, brnąc przez zasłane liśćmi trawniki zbliżał się już policjant z urzędnikiem skarbowym. Sprowadził ich mężczyzna, który minął mnie, gdy siedziałem na ławce. - Pan pozwoli dowód! - rzekł policjant. Tłum czekał w milczeniu. Policjant długo oglądał dokument, podważał palcem solidnie przytwierdzone zdjęcie. Urzędnik zaś spytał:
- Co to za pieniądze?
- To są pieniądze, które leżą na ziemi - powiedział starszy pan.
- Jak to na ziemi? Jak można wciąż znajdywać pieniądze?
- Nie wiem czy umiem panu na to tak od razu odpowiedzieć - powiedział starszy pan - ale skoro one są wszędzie... - i pochylił się żeby wyjąć prawie spod obcasa urzędnika nowe dwieście złotych.
- Ile pan dzisiaj znalazł pieniędzy?- spytał z irytacją urzędnik
- Około dwudziestu pięciu tysięcy - rzekł pan z laską.
Wszyscy zamarli. Wiadomo było, że znalazł dużo, ale żeby aż tyle!
- Kłamie! - krzyknął ktoś rozpaczliwie. - Trzeba go zrewidować!
- Ale dlaczego? - zaprotestował starszy pan. - Gdyby pan się nie gapił to też by pan znalazł.
- Znalezione banknoty trzeba odnieść na komisariat - rzekł policjant.
- Ależ ja tak robię! - zapewnił starszy pan. - Dzisiaj jeszcze chciałem tutaj trochę pochodzić, a potem jak zawsze na komisariat. Trochę mi jeszcze brakuje do trzydziestu tysięcy, to jest do należnych mi trzech tysięcy znaleźnego.
- Ciszej, ciszej! - pouczył ludzi policjant.
- O, proszę, to są moje zaświadczenia - pan z laską sięgnął do portfela. - Tu z zeszłego miesiąca, tu z sierpnia, a z lipca już nie mam, bo byłem na wczasach nad morzem. Ja tylko znaleźne, nic więcej.
Poszedłem w swoją stronę. W nosie wiercił kurz z przewracanych przez dzieci liści. Usiadłem na ławce i patrzyłem co będzie dalej. Pan z laską wsiadł do radiowozu. Może było mu na rękę, że zamiast taksówką pojedzie oddać znalezione pieniądze za darmo. Tłum powoli się rozchodził, ale szeleszczenie liści słychać było tego dnia w Ogrodzie Saskim do zmroku. Pójdźcie tam kiedyś i wy. Może usłyszycie jak nieprzyzwoicie szeleszczą?

piątek, 18 marca 2016

Małe rzeczy foremne

... nie mogę zapewnić, że niedługo, ale będzie.

To kolorowa wlepka do pierwszego oficjalnego numeru Obywatela, po którego nakład właśnie jadę. Jutro będzie dostępny w Warszawie (w punktach informacyjnych KOD-u, tzw. Pikodach). Wlepka jest mojego autorstwa, a w Obywatelu też mam swój mały udział.

Uwierz mi Kowarski, to nie polityka, to obowiązek.

* * *

Tu chciałem zilustrować jakimś wierszem mocnym, tymczasem natknąłem się na niepozorny fragment poematu Gałczyńskiego Przez świat idące wołanie (1950).

Cały wiersz jest typowym dla Mistrza (tak go nazywaliśmy z Michałem) żonglowaniem elementami patetycznymi i czystą liryką (jak ta słodka wyliczanka poniżej). Tuwim z pozycji socrealistycznych wytykał KIG, że czasami uprawia "franciszkański błogostan wszechmiłości".

Zapewne z powodu czułej liryki, a zarazem "słuszności" ideowej, Przez świat idące wołanie było w latach 50-60 częste w repertuarach teatrzyków poetyckich i konkursów recytatorskich. Jeszcze do dziś w uszach mi dudni, głośne skandowanie starszej siostry ciotecznej, Izabeli:
Bela Bartok, tyś się pomylił w koncercie,
to nie tak, to nie tak, to nie tak!
Wołanie, wołaniem, ale potem jest ta drobnomieszczańska pochwała codzienności i ładu. "W końcu o spokój  i normalność teraz chodzi" - pomyślałem i zamieszczam ten fragment pod Wielkanocnym, pozszywanym obywatelską nicią jajem.

A Mistrz jak czarodziej wyciąga z cylindra rekwizyty i podrzuca, a one zawisają i skrzą się niby w disnejowskim filmie.
Małe rzeczy foremne! Zegar w rogu na ścianie —
małe muzykowanie;
flaszki z atramentami, nuty, z kory czółenka
i wy, kawy ziarenka,
kwiat na oknie, sęk w desce, złoty pył nad podwórzem,
wszystkie rzeczy nieduże:
gwiazdka śniegu, listeczek,
wstążki, płomyki świeczek,
wieża w szachach, lis w bajce, wiatr, co w drutach brzęczy —
małe, wesołe rzeczy!
Konstanty Ildefons Gałczyński, z poematu Przez świat idące wołanie, 1950 

piątek, 24 stycznia 2014

Rozmowa o poezji

Edward Simmons, Muza Euterpe (malowidło na ścianie w Bibliotece Kongresu USA)
Kowarski od dawna ma mnie za człowieka zza lasu, że dziczeję, tracę kontakt z kulturą i z ludźmi. On jednak tego tak nie zostawi i użyje różnych chwytów i podstępów, żeby przywrócić rozbitka społeczności. Na przykład ostatnio ze wzruszającą szczerością oświadczył, że jak będę odsuwał się od ludzi, to stracę potencjalnych czytelników swojej książki. Taki już jest - książka to dla niego ukoronowanie życia, chociaż godzi się, że fakt raczej poligraficzny niż społeczny. Nie do końca jak widać, bo warto zadbać o te dwie - trzy osoby, które przeczytają.

Poniższa korespondencja pochodzi z końca marca zeszłego roku. W Wielki Czwartek napisałem na blogu z lekkim parareligijnym patosem o "potrzebie oczyszczenia, refleksji nad sobą, nad ojczyzną miłą i światem" i przytoczyłem poruszający wiersz Różewicza "Syn człowieczy". Mój wpis minął się w cyberprzestrzeni z pedagogicznym e-mailem od Kowarskiego: "Ocieraj się chociaż, jeśli nie możesz uczestniczyć.":
Niechętnie, pobieżnie przecieram książki przed Wielkanocą. Ale trzeba, bo w pierwszy dzień świąt przyjdzie ojciec Ewy i nasz Kuba z Asią. Biorę do siebie niewielki tomik - Zbigniew Jerzyna “Erotyki”. Nota od Wydawcy. "Teksty przeplatane są wyrafinowanymi (rodem z Kamasutry) grafikami wybitnego malarza Jana Dobkowskiego”.
Siedziałem przy jednym stole z drobnym Jerzyną na przyjęciu u Jurka Tomaszkiewicza. Rozmawiałem z masywnym Dobsonem w Dziekance. Mówił, że gdyby zanotował myśli, które nachodzą go przy malowaniu obrazu, napisałby powieść.
Tom "Erotyków" Zbigniewa Jerzyny rozpoczął działalność Oficyny Wydawniczej Anagram” im. T. Peipera...”. Twórcą tego wydawnictwa był Jerzy Leszin Koperski.
- Ocieraj się chociaż, jeśli nie możesz uczestniczyć.
Przepisuję jeden z wierszy:
* * *
Przemijanie- ty myślisz – to powolna rzeka,
która kamienie rzeźbi w kształty ukojenia.
Lekki wiatr, co przesuwa za horyzont żagiel.
Albo droga, gdy idziesz – kierunku nie zmieniasz
Przemijanie – ty myślisz – jest niby kobieta,
która nas rzuca - i twarz od popiołu
szarą – zwracamy w płomień następnej kobiety 
Przemijanie – ty nie wiesz! że ma puls strumienia
Przemijanie jest nagłym krzykiem błyskawicy;
jeszcze gromu nie słychać –światło nas rozdziera.

----------------------
Ja Kowarskiemu na to (przepraszam za nieładne jedno słowo):
Oj Janusz, Janusz, epigon jesteś i człowiek wsteczny (sam patrzę do tyłu, ale czego innego szukam). Ty jak handlarz starociami na pchlim targu:
- To zaśniedziałe, Panie, starożytne i piękne jest.
Ten wiersz jest w manierze, ma właściwość grochowiakową. Ponadto nic dobrego z takiego filozofowanie nie wynika. Co najwyżej:
- Już to sobie możemy powiedzieć miedzy nami artystami, że świat jest piękny, a my w nim mądrzy i jak ten róży kwiat.
"Przemijanie jest nagłym krzykiem błyskawicy" - takie metafory pisze się dziewczynom. Dokładnie wiem, że robił to L. a widać J. także. To nie byli duzi faceci i musieli sobie wsadzać na głowę jakiś pióropusz. Ale to pozory poezji, niewiele kosztują, a można podymać.
Ja w Ciebie Różewiczem, a Ty we mnie twardym jak kamień poetyckim keksem?

wtorek, 19 kwietnia 2011

Zanikający ślad

Wczoraj minęło pięć lat od śmierci Michała. Mam poczucie, że jego ślad zanika. Także dosłownie. To była ostatnia chwila, żeby na grobie napisać, że tam leży. Z udziałem rodziny i paru przyjaciół udało się. Jeden z nich, znany tu Kowarski, napisał parę dni temu:
Jerzy,
kilka godzin straciłem, żeglując po Internecie i niewiele znalazłem. Tylko tytuły jego recenzji z Nowych Książek, nazwisko na liście absolwentów dawnej szkoły, powieść "Małecki" na Allegro za pięć złotych, wzmianka Masłonia o "Warszawskiej Atlantydzie".
Ktoś wspomina, że zawdzięcza Michałowi Łukaszewiczowi początek kariery, ale tak tęskni za dawnym światem, że pisze niewesoło:
„zdałem sobie sprawę, że w zasadzie pism, w których regularnie publikowałem już prawie nie ma. Tak samo jak ludzi pióra, którym zawdzięczam, że pomogli mi zaistnieć w literaturze. Dosłownie apel poległych pisarzy i periodyków literackich, w których bywałem obecny (…) Michał Łukaszewicz, który mnie odkrywał najpierw dla Nowych Książek, a potem Literatury, nie żyje od roku 2006. Podobnie cała redakcja już nie istnieje. Tak samo jak nie ma Poezji, Miesięcznika Literackiego, warszawskiej Kultury, czy starej Res Publiki, gdzie jeszcze pod koniec lat 80-tych udało mi się zamieszczać swoje utwory (…). Ten świat już coraz mniej do mnie należy. Tęsknie za światem, który odchodzi na moich oczach”.
Ryszard Częstochowski „Świat który odchodzi czyli list do wszystkich” Bydgoszcz, luty 2009
Czy ktoś tu słyszał o poecie Michale Łukaszewiczu? Poeta?, nie znają żadnego. Są inni Michałowie Łukaszewiczowie, prawdziwe paniska: jest żeglarz morski, notariusz, protetyk, aptekarz i nawet psychiatra. Artysta, artysta? Był tu jeden taki - metaloplastyk z Orzesza.
Słyszano o dzielnym Michale Łukaszewiczu z Warszawy. Uczył się w Szkole Podchorążych w Modlinie. We wrześniu 1939 roku dowodził plutonem czołgów Vickers 121 Kompani Czołgów Lekkich. Zanim poległ 6 września pod Trzcianą zdążył przejść szlak bojowy, walcząc pod Naprawą, Kasiną Wielką i Wiśniową. Awansowany pośmiertnie na podporucznika. Czy to ten, na cześć którego rodzice nadali przyszłemu poecie imię Michał?

Oczywiście jest Michał Łukaszewicz na Facebooku. Miejmy nadzieję, że to ktoś inny, że nasz poeta nie otrzymuje ponagleń: "Witaj Michale, od pięciu lat nie zaglądałeś na nasze strony, w tym czasie, kiedy nie żyłeś, Twoi znajomi byli aktywni i wielu z nich czeka teraz na Twoją odpowiedź..."

W tym błędnym rejsie bez przychylnych wiatrów Słowobraz jest jedynym przyjaznym portem, gdzie na targu pełnym kwiatów i owoców wspominają jeszcze poetę Michała.

sobota, 12 kwietnia 2014

Razkreślne fa

E.Penfield, Harper's April '98
Pisze mi dzisiaj Kowarski:
Cyfrowy stróż przypomina, że mam wiadomość.  Spoko, to tylko aktualizacja, którą LinkedIn wykonuje automatycznie. Centrala chce, żebym wiedział "Czym obecnie zajmują się Twoje kontakty?”
Okazuje się, że mam siatkę tajnych współpracowników. Wielu dawnych, bliskich znajomych. Przeglądam teraz ich raporty.W Sieci Witold nadal żyje, chociaż byłem na jego pogrzebie. Otrzymałem właśnie informację, że nawiązał nowy kontakt. 
Ja mu na to, że mnie także naprzykrzają się co jakiś czas natarczywe sieci i tzw. media społecznościowe. One o mnie nie zapomną, bo jestem dla nich trybikiem, a są tak zaprogramowane, żeby się zazębiało i zazębiało.

Zupełnie w innej sprawie coś badając, kliknąłem na link, gdzie był adres facebookowy. I zamiast strony, pokazało się moje konto. Mam je od lat, lecz rzadko zaglądam. Niesprawiedliwy byłbym, że targowisko próżności, raczej suma daremnych komunikatów, chmura bezkształtna, która może przesłonić wiele, ale z której nie spadnie żaden deszcz.

Coś tam musiałem zmienić w ustawieniach i wyświeciła mi się wersja komórkowa, bo wszystko było wielkie, a na pierwszym planie olbrzymie zdjęcia osób, które zdaniem maszyny mogę znać.
 
Oczywiście nie znam, ale o tyle jest ciekawie, że kolega z XI klasy ma agencję modelek i stąd masę międzynarodowych znajomości w tych sferach. Więc pokazują mi się na przykład południowoamerykańskie piękności i zaproszenie figlarnej maszyny, żebym niezwłocznie zawarł znajomość, bo mamy wspólnego znajomego.
 
Kiedyś być może było inaczej, ale dziś wiek dojrzały wymusza na mnie zachowania godne, nacechowane skromnością i nieśmiałością, więc przelatuję tylko roztargnionym wzrokiem i przeciskam się dalej.
 
A tu, bez żadnego już pretekstu, bezczelne stoi pod parasolem panna dorodna o niestosownym imieniu Larysa. Strój na niej niezwykle skromny, ale wnętrze z pewnością bogate, bo ukończyła tę samą co ja uczelnię. Znajomych to ma z 3 tysiące.
 
Dalej zdjęcie w skali szarości, na nim niezwykle zgrabna dziewczyna oparta o słup oklejony afiszami o koncertach fortepianowych w Łazienkach. "Pięknie "- myślę. Przyglądam się i widzę, że na afiszu jest czerwiec 1971.
 
Mężczyzn też niemało, ale nie przyciągają tak uwagi.

Na co dzień towarzyszy mi pies, kiedy mokro spotkam ropuchę, kiedy sucho - stonogę. Wystarczy jednak, żebym uderzył klawiszem w razkreślne fa i już jestem wśród znajomych i pięknych ludzi.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Zielone miotły

C. Norwid, Miotła na bruku
Przysłał mi Kowarski wykres z liczbą wpisów we wszystkich latach istnienia blogu. "Asymptota nie kłamie, zbliżasz się do zera."

Pomyślałem: duch niezłomny źle się czuje ześlizgując się po byle asymptocie. Żeby zadać kłam bezwzględnej funkcji matematycznej, muszę pisać przynajmniej raz w tygodniu. Zebrałem wszystkie pomysły i wyszło prawie na trzy miesiące.

Pewno nie wspominałem, ale od lat w różny sposób zajmuję się problematyką niepełnosprawności. Od niedawna współredaguję portal. Koleżanka przeprowadziła tam parę wywiadów na temat upadającej spółdzielczości osób niepełnosprawnych. Poruszyła mnie jedna rozmowa i trochę żartem, a trochę przez łzę napisałem ten wiersz. Liryka społeczna? Niemodne, ale też z miłości.
wstań o świcie
zobaczysz ludzi
w pomarańczowych
kamizelkach
jak zielonymi miotłami
zamiatają bruk
te miotły
w spółdzielni Warsen
czule nawlekają
i wiążą
szczotkarze niewidomi
jest nas coraz mniej
powiada prezes
za komuny to jeździło się
i po wsiach
szukało
teraz brak pieniędzy
pół miliona
trzeba dać
miastu za wieczyste
z pefronu też przymało
i nikt się nie zwalnia
tylko umiera
za dwa lata umrze
też Warsen
ociemniały sen
o Warszawie
sprzed sześćdziesięciu czterech lat

środa, 6 kwietnia 2011

Włóczące się słowa

Pastime for little fingers. Pastime Publishing Co./1881/.
A słowa się po niebie włóczą i łajdaczą -
I udają, że znaczą coś więcej, niż znaczą!..
B. Leśmian, Poeta
Googlowanie to dziś podstawowe narzędzie - powiedzmy - intelektualnej logistyki, a im wyższa pozycja w rezultatach wyszukiwań, tym wartość źródła cenniejsza (niekoniecznie pod względem merytorycznym, ale na pewno marketingowym). Jeżeli Google wymienią Cię wysoko w poszukiwaniu jakiegoś słowa bądź frazy, liczysz się w danej dziedzinie.

Mechanizm pozycjonowania nie jest dla mnie jasny, ale zaskakująco przyjazny, bo odnoszę wrażenie, że Słowobraz jako źródło stoi znacznie wyżej, niż wskazywałoby jego miejsce w rankingu poczytności (na pewno odległe). Nie wiem jakie mógłbym mieć korzyści z tej wysokiej pozycji. Może przypadkowy przechodzeń przeczyta i zostanie? Tak chciałbym.

Blog jest zawieszony na platformie Googla, więc chyba stąd to dodatkowe wsparcie. Nie wykluczam, że googlowski algorytm bierze również pod uwagę bogactwo leksykalne. Przyznam się, że świadomie - unikając sztuczności - sięgam do słów rzadszych. Z wyrachowanej miłości, żeby trwały, bo boleję, że umierają. Mam swoją spiskową teorię, że ich usychanie to efekt wrednej unifikacji i ograniczenia zasobu słownictwa używanego w listach dialologowych filmów. Tłumaczenia są tam mocno uproszczone wobec oryginału. To słownictwo podświadomie przyjmuje się za kanon i tak język nam się zubaża.

Widać to w bieda-dziennikarstwie, np. w portalach gazetowych używa się słów, których w danym znaczeniu nigdy by nie zastosowano w wersji papierowej. Ostatnio w portalu Gazeta.pl redaktor najwyraźniej uznał słowo “zagraża” za sztuczne i nieinternetowe, więc artykuł o możliwej katastrofie kosmicznej zatytułował “Ogromna asteroida grozi Ziemi”.

Statystyka blogu pokazuje jakie są źródła odwiedzin, jakie słowa kluczowe przywiodły niektórych czytelników i które miejsce w rankingu źródeł danego słowa/frazy zajmuje blog. Rezultaty są nieraz zaskakujące, często śmieszą, a niekiedy wzruszają.

Oto na przykład zawitał ktoś, komu Google zaproponowały mój blog jako źródło pierwsze dla frazy “Jak tu ciemno powiedz jemu mamo a kysz”. To dzięki milej DM, która w komentarzach do Złotego dzióbka zamieściła wiersz Danuty Wawiłow.

Dzięki niezłomnej GM, fraza “Starą panną zostać wolę lub utopić się w rosole” daje mi w tej konkurencji siódme miejsce. Sędziwy Kowarski natomiast opisał tu kiedyś mamine panaceum sprzed lat - kalcypirynę. To on spowodował, że w kalcypirynie jestem na zaszczytnym czwartym miejscu!

W “płaczącej żyrafie” biję za to wszystkich na głowę, podobnie w “Ludzie śpią i ptaszki” ale też - to wizyta najświeższa - we frazie “opisz ręce kobiety”. A jakże! Ponadto “Andrew Marvell >To his coy mistress< interpretacja po angielsku i po polsku” - też numer jeden, jak również libertyński tekst piosenki z filmu "Do widzenia do jutra": czerwone róże nabrzmiałe duże dam memu dziecku niech mu zapach ślą. Zdziwił mnie natomiast (także numer 1) “fotograf rozdający ulotki przed naukami przedmałżeńskimi”. Naprawdę nie przypominam sobie gościa. Najpewniej jest to zlepek słów z wielu tekstów, niemniej lider!

Na pozycji  drugiej jesteśmy w proustowskich “ciasteczkach madlen + psychologia” (to zasługa ABB, choć ona pisze prawidłowo: madeleine), w “kulikoskim  chlibie” oraz w “zdjęciu drapaka na świąd”. Powiedziałbym, że to ostatnie bardzo miłe i na wyrost, bo jeszcze nie posiadam.

Na koniec najmilsza dla mnie wiadomość, bo kto szuka “panno święta co jasnej bronisz częstochowy i w ostrej świecisz bramie” znajdzie Słowobraz na czwartym miejscu, a jeszcze niedawno był na drugim i wyprzedza wiele parafii, a także zgromadzeń zakonnych. Ot co!
------------------------------------------------------------------
 
blogi