Od początku roku Słowobraz ma skromny odpowiednik materialny. Założyłem prywatne muzeum rzeczy kiedyś użytecznych (MRKU). To nie są zwyczajne starocie – każdy z przedmiotów ma własną historię lub cechę osobliwą. Żeliwne żelazko z duszą prawie nieużywaną (można powiedzieć czystą), maszyna do pisania samobójczej marki „Progress”, butelka po piwie z porcelitowym kapslem - krzywa jak wieża w Pizie (zapewne z powodu swojej wady ocalała), paczka papierosów „Klubowe”, która uchroniła od śmierci co najmniej dwie osoby, ponieważ nie została rozpieczętowana, syfon z wodą sodową – niezły rocznik 1959.
Najnowszy nabytek to depozyt od szlachetnego Jula B., milicyjny gwizdek. Solidne wzornictwo późno modernistyczne: dynamiczna, opływowa sylwetka ścigacza i tłoczony motyw greckiej litery omega (jej symbolika oznacza definitywny koniec). Wewnątrz podkowy krótki i dosadny - jak meldunek o wykonaniu zadania – skrót MO, Milicja Obywatelska.
Eksponaty przywraca do dawnej świetności Włodek Fruczek, ale ten pozostawiłem w stanie nietkniętym, z zaschniętymi śladami używalności, a nawet delikatną pleśnią w kącikach. Zaniedbałem celowo, aby nikt nie zechciał wziąć go do ust i zagwizdać. Pomyślałem, że to czarodziejski gwizdek (Antonio Salieri, Die Zauberpfeife), na dźwięk którego wróci stare.
Rok 1988. Czuło się, że coś się kończy, choć jeszcze nic się na dobre nie zaczyna. W styczniu przestano zagłuszać „Wolną Europę”, w początkach maja słynny strajk w Stoczni Gdańskiej zakończony pokojową manifestacją na ulicach, a we wrześniu pierwsze spotkania w Magdalence i Rakowski na premiera. Jeszcze nie powiew wolności, ale powietrze świeższe.
Jednakże tu i ówdzie, w placówkach, nie ustawała praca polityczno-wychowawcza. 7 października, w Święto Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa, dzieci z warszawskiego przedszkola przy ul. Niekłańskiej udały się z przyjacielską wizytą do pobliskiego komisariatu na ul. Londyńską. Musiało być tam naprawdę miło, bo 5 -letni Miki, kiedy go odbierałem, był bardzo zadowolony.
Wcale nie chciałem tej konfrontacji, ale od paru dni planowałem, że tego dnia pojedziemy na plac Dzierżyńskiego, gdzie po raz pierwszy w Warszawie miała się pokazać Pomarańczowa Alternatywa. To miał być „Happening w Obronie Komunistycznej Ojczyzny”.
Miejsce znakomite, bo pod pomnikiem rodaka zasłużonego w dziele wewnętrznego bezpieczeństwa. Niestety, dostępu do swojego patrona broniły zwarte oddziały (choć trzeba przyznać nie w hełmach), więc akcja miała miejsce na chodniku, przed księgarnią "Warszawianka".
Happenerzy nie mogli zrealizować pierwotnego scenariusza i dlatego skończyło się na pojedynczych, przepojonych absurdem scenkach. Zapamiętałem jak milicjant legitymował chwiejącego się na wrotkach wysokiego brodatego jegomościa w długim szynelu wojskowym, z czerwonym szalikiem i w czapce pilotce. Olbrzym był przygotowany na tę okazję, bo zza pazuchy wysupływał harmonijkę, w jakiej dziś niektórzy noszą karty płatnicze. Z przepraszającym uśmiechem pochylał się nad milicjantem i wyciągał, i wyciągał, niczym iluzjonista związane chustki, niekończące się leporello dokumentów, zerkając na każdą stronę, czy to właśnie ten. Miki siedział mi na ramionach i był urzeczony.
Beztroski nastrój nie trwał jednak długo. Nagle się zachmurzyło i ktoś z kolorowego tłumu rzucił pojemnikiem z kefirem. Absurdalna biała maź ściekała po masce milicyjnego gazika. To już był casus belli, czyli koniec zabawy. Krótka komenda, a może gwizdek i ruszyli chłopcy od Feliksa. Wycofałem się przesmykiem koło apteki na ulicę Corazziego, a potem do Bielańskiej, gdzie zostawiłem samochód.
O dach uderzały grube krople deszczu, wycieraczki piszczały, a z tylnego siedzenia słychać było przejmujący lament.
- Nie, to nieprawda. Milicjant wcale nie jest taki. On się nie zaopiekuje, on nie pomoże. Milicjant pobije – szlochał.
Nie pierwszy on był, ale kto wie, czy nie ostatni, opłakujący stracone złudzenia socjalistycznej młodości.