wtorek, 20 marca 2012

Czarny Anioł Stróż


Hovawart Buba
Ten kosmaty potwór, buchający parą z nozdrzy, to mój czarny Anioł Stróż.

Kładę się do snu - ona leży na skórzanej derce obok łóżka i czeka póki nie usnę. Wtedy schodzi odpocząć na kanapie, ale nad ranem wraca, żeby być przy mnie, kiedy się obudzę. Gdy bywam nieszczęśliwy, czuwa całą noc.

Póki nie wstanę, nie niecierpliwi się, ani nie daje znaku, że chce wyjść.

Spacery - to dzięki nim zdrowie jakoś nie opuszcza. Najbardziej lubi, kiedy przechodzimy koło pola. Biega po nim zataczając kręgi, jakby kreśliła tajemnicze znaki. Zapewne to jakiś stepowy atawizm, ale niewykluczone, że zdaje w ten sposób sprawę Tym z Góry, którzy mi ją zesłali.
---------------------------------
Dopisane następnego dnia.

Pomyślałem, że chyba jednak nie anioł, bo anioły są bezwonne. Gdzieś między piwnymi dobrymi oczyma ma czarny anioł gruczoły zapachowe.

Jestem u weterynarki, ogląda łapę, a ja do niej:
- A wie pani, że Buba pachnie?
- Ja tam nie wiem, mój pies śmierdzi. – Wystawia chudy nos w stronę bubiego pyska – No niemożliwe, rzeczywiście, to miód!
Miód, ale z nutką dymu z ognisk wędrowców, garstką suszonej szałwii, co rosła na muranowskich gruzach i wiązką świeżego siana. Prosto z mojego dzieciństwa.

wtorek, 13 marca 2012

Rozmowa na peronie


Jak barwy ochronne nosiła na sobie wszystkie odcienie szarości ludzi, wśród których poruszała się bez trwogi. Kiedy znalazła plastikowy woreczek z okruchami drożdżówki, to naprawdę nie było na Zachodniej szczęśliwszej istoty.

Chciałem zagadnąć do niej miło, ale nie wyszło dobrze. Burknęła coś z podmiejska i przyłożyła gołębiowi, co właśnie chciał się dosiąść. Zagadałem się i w ostatniej chwili wskoczyłem do pociągu. Zanurkowała w lastrikowe eldorado.

wtorek, 6 marca 2012

Dąbrówka, 6 marca, godz. 6:48


Bliżej nieznane są powody, dla których fotografista spośród kilkunastu zdjęć rowu wybrał właśnie to.

Tego dnia udało mu się uwiecznić obrazy doskonalsze, z drzewami ostro odbitymi w wodzie i z jaśniejącą perspektywą.

On jednak z uporem i lekko wzruszony wpatrywał się w mroczny brzeg północny, oczekujący na łaskę marcowego słońca.

niedziela, 4 marca 2012

Serce do blatu


Przysłał mi Janusz Kostynowicz vel Kowarski napisaną przed pięcioma laty nostalgiczną miniaturkę z cyklu „Warszawa lunarna” zatytułowaną Ostatni dzień Poziomki.

Tak się nazywał wuesesowski lokal bistro, położony w strategicznym punkcie Traktu Królewskiego, na rogu Miodowej i Krakowskiego Przedmieścia, vis a vis kościoła św. Anny.

Oto fragmenty tekstu.
Wiedziałem, że zamierzają wkrótce zamknąć. Dzisiaj, po robocie, skręcając z Miodowej w Krakowskie Przedmieście, zobaczyłem już przylepiony do szyby karton z konkretnym napisem: Z przykrością informujemy szanownych klientów, że od dnia 29 marca 2007 r. Poziomka kończy działalność. Sympatycznym konsumentom dziękujemy za wspólnie spędzone chwile.
- Poproszę pięćdziesiątkę winiaku Klubowego – pokazałem palcem na żółtawą butelkę po lewej stronie.
- Luksusowego?
- Przepraszam, nie dowidzę bez okularów, tak,  może być. 
- Proszę!
- No, to wszystkiego najlepszego, za pani zdrowie – podniosłem kieliszek - chciałem pani podziękować, za to, że przez czterdzieści lat tu wpadałem.
- Ja też panu dziękuję.
Wypiłem! I żeby było jasne - nie mam zwyczaju wpadać po pracy na jednego. Ostatnia rzecz, w jaką mógłbym wdepnąć, mam nadzieję, to alkoholizm. Trochę ćwiczyłem w młodości i nauczyłem się, jak to robić. Dzisiaj piłem z solidarności. 
A więc sprawa przesądzona, bo odnalazł się właściciel kamienicy. Zamykają! Dlatego ludzie naznosili tu pani Basi sporo kwiatów. To oczywiście nie była nigdy moja ulubiona kawiarnia, ale chciałem, żeby i mnie zaliczono do sympatycznych konsumentów. Nie znałem też prywatnie prowadzącej ten lokal pani Basi, która podobno, jak napisali w Stołecznej, prowadziła go od trzydziestu lat. Zaczynała jeszcze, jako pracownica WSS Społem. 
(...)
Liczyło się również to, że tu nikt nie kazał zdejmować płaszczy. Gdy był stan wojenny i obowiązkowe pałowanie po mszy przed Świętą Anną, to stąd mieliśmy najlepszy widok. Siadaliśmy wówczas w katanach przy oknie wychodzącym na Krakowskie, Zaciągaliśmy się papierosami, i patrzyliśmy jak ludziska uciekają, krzycząc ciągle tak samo: 
- Ges tapo, Ges tapo..
Zdarzało się, że z tym krzykiem wpadali wprost do Poziomki. Otrząsali się, rozmasowywali ramiona. Niektórzy znali nas z widzenia. 
- Cześć, byliście w Annie, ale dzisiaj napieprzali, nie? 
- Co za różnica – odpowiadaliśmy. 
(...)
Zapisuję jeszcze adres na starym bilecie, Miodowa 1. Kraty w oknach, jak we wszystkich sklepach spółdzielczych, podnoszone i opuszczane na korbę. Ostatnie spojrzenie przez szybę w głąb ciemnego wnętrza. Pusty bufet pod baldachimem z desek, wyniesione stoliki i krzesła, wymieciona lastrykowa posadzka. Tam w rogu chyba worki z cementem. Nad brunatną boazerią ściana, wyłożona przybrudzonymi listewkami luster. Już niedługo zrobi się tu jaśniej, gdy otworzą Coffeeheaven.   
Janusz Kostynowicz
Byłem tam dzisiaj (stamtąd fotografia). Zupełnie inaczej. Funkcjonalna i sterylna elegancja. Zamiast pani Basi cztery uśmiechnięte dziewczyny uwijają się obsługując kolejkę, też ludzi młodych, niektórzy z dziećmi, inni z laptopami. Miły zapach świeżo wyciskanych cytrusów i parzonej kawy.

Taka właśnie jest nowa Polska. I chociaż nie czułem się dziś intruzem, nic nie poradzę na to, że zostałem kiedyś zdeprawowany, że wiele chwil pierwszej połowy mojego życia spędziłem w zadymionych spelunkach, gdzie podawano trochę zimne nóżki, ale za to całkiem ciepłą wódkę.

Cieszę się, że młodzież ma lepiej, ale moje serce, podobnie jak Kowarskiego, przylgnęło na zawsze do lepiącego się blatu jakiejś Poziomki czy innej Bajki.

czwartek, 1 marca 2012

Kartofle


Lewis W. Hine, Kopiący ziemniaki [Kentucky, 1916] 
Widywałem go z okna, gdy szedł do szkoły, raczej sadził ulicą Karmelicką w siedmiomilowych butach – traktorach. Wiecznie potargane włosy, sweter z czarnej grubej wełny, w ręku stara teczka spięta paskiem z dużą klamrą.

Potem dowiedziałem się, że taki był w latach 60. styl egzystencjalny, ale nawet gdyby nie było Sartre'a, Camusa i Juliette Gréco, to na pewno też chodziłby w czarnym golfie. Był bardzo młody, nie mógł mieć więcej niż 28 lat, ale dwunastolatek na sprawę wieku patrzy zero-jedynkowo.

I tego dnia Piotr Wierzbicki zdjął okulary oraz przybliżył książkę do bezbronnych oczu krótkowidza. Uśmiechnął się i cicho przeczytał (zaszeleściło trochę, bo miał lekką wadę wymowy).
Czujesz? Ogniskiem pachną te pogańskie lata
Gdy iskrami trzaskały żagwie jałowcowe
I dym wełnistym kłębem za wiatrem ulatał,
I marszczyły się z żaru kartofle surowe.
Może to właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu ogarnęła mnie nostalgia, bo nagle popłynąłem. Niedaleko - we wczesne dzieciństwo. Ileż to razy z ciotecznym rodzeństwem, siedząc w kucki i boso, piekliśmy kartofle w ognisku.

Nie, to musi być tuż po ognisku, kiedy ledwie żar zagasł, a jeszcze jest gorący. Zakopać w popiele mocno, bo wtedy się nie zwęglą i do głębi upieką.
Z dłoni go w dłoń przerzucać! dmuchać, bo gorący!
Parzy obłuskiwaną spieczoną łupiną!
Tknąć w sól z papierka! wchłonąć w usta chuchające,
Żeby się na skaczącym języku rozpłynął!
Tak było, dokładnie tak było! Więc jedno mieliśmy z Tuwimem dzieciństwo! Ale co z podpłomykami? Ten dopiero jest przysmak pogański.
Łódkami się przez siwą Pilicę wracało,
Z prądem, z wiatrem, pod wieczór, pod zorzę wiśniową,
W milczeniu, zamyśleniu, z gorejącą głową.
Zawiesił głos i zamknął książkę.
Tak się ogień, popioły i smutek poznało.
Przetarł okulary z egzystencjalnej mgiełki i spojrzał na klasę. Nie stało się nic wielkiego, nie byłem przesadnie wzruszony, ale zrozumiałem, że ja z tej łódki już chyba nie zejdę.
----------------------------------------------------------
Cały wiersz Juliana Tuwima Kartofle jest tutaj.
 
blogi