środa, 28 kwietnia 2010

Być jak Hamlet

Amerykański plakat teatralny. Robert B. Mantell. Hamlet (1890)
Gdyby ogłosić plebiscyt na dramat wszech czasów, publiczność i krytycy zgodnie wybraliby Hamleta. Allardyce Nicoll pisze w "Dziejach dramatu":
Żadna inna sztuka Szekspira nie uzyskała tak wielkiej sławy, a źródeł jej uniwersalnego oddźwięku można doszukać się w umiejętności, z jaką twórczy poeta potrafił nadać tematowi pozornie bardzo szczególnemu znaczenie powszechne i wieczne. Każde stulecie widziało swój obraz w postaci bohatera tej sztuki, ponieważ Szekspir malując portret Hamleta wyposażył go w wielką rozmaitość cech ludzkich. Otrzymaliśmy w wyniku dziwny paradoks: podziwiamy Hamleta. Dworzanin, uczony, żołnierz, człowiek tak wyraźnie stworzony dla tronu, a przecież równocześnie czujemy, że Hamlet jest przedstawicielem zwykłego człowieka, że w Hamlecie jest coś z nas samych.
No właśnie. Ta jednoczesna podniosłość, bliskość i popularność powodują, że królewicz duński spowszedniał i zszedł między ludzi. Można powiedzieć, że to prawie bohater ludowy, taki renesansowy Czapajew obecny w powiedzeniach i bon motach.

Gałczyński na przykład używał tej postaci wielokrotnie, również w "Zielonej Gęsi". W jednej z nich, gdy Hamlet mówi: "Wielki Wóz z lewej strony. Straże śpią", rozlegają się trąby. Po każdej kwestii te trąby grają, aż wreszcie on przeprasza, publiczność, że w takich warunkach pracować nie może i schodzi ze sceny.

W innej Gęsi Hamlet wygłasza swój słynny monolog "To be, or not to be", ale przerywa, bo nadchodzi Gżegżółka. Hamlet uprzejmie pyta go jak się ma. Cóż, Gżegżółce też niełatwo i chętnie by się z życia jakoś wymigał.
Gżegżółka:
Niedobrze mam się, bo w życiu trza przebyć
Przez las problemów, a któż je rozwiąże?
Więc gdy dylemat stoi: być czy nie być,
Może spróbujemy nie być, mości książę!

Obaj, tj. Gżegżółka i Hamlet:
(na próbę przestają być)
W cieszyńskim kabarecie wypełniliśmy te didaskalia o chwilowym niebycie w ten sposób, że prześmieszny Gżegżółka i tragicznie chwiejny Hamlet jednocześnie przysłonili sobie oczy ręką. Tak robią dzieci ze skłonnością do idealizmu subiektywnego: "zobacz mamo, mnie nie ma" i przesłaniają oczy.
*  *  *
Nie mam już mamy i codziennie rano upewniam się w bolesnym przekonaniu, że jestem. W młodości jednak było inaczej. Kiedy studiowałem w Katowicach, raz zdarzyło mi się nie być, bo ukryłem się w szafie. Przed koleżanką, co była dwa lata wyżej. Miała prawdziwie czarne włosy zaplecione w dwa warkocze i niezwykle jasne, niemal przezroczyste oczy. Mimo, że ładna, budziła we mnie niewytłumaczalny lęk, jakby była z innej planety czy innego świata. Dodam jeszcze, że w tej szafie było dość ciepło.

Kiedy Staś otworzył drzwi i powiedział, że mnie nie ma, nie uwierzyła. Przedarła się do pokoju, rozejrzała i rzuciła na stół prezent. W pudełku od butów był tomik poetycki. Leżał tam obrzucony zielskiem, nie jakimiś kwiatami polnymi, lecz wyrwaną z korzeniami trawą, mleczami i koniczyną. Gdy wyszedłem z szafy i zobaczyłem ten piekielny garnir, przestraszyłem się jeszcze bardziej. Pudełko po butach pełne zielska, te przezroczyste prawie oczy i kruczoczarne warkocze - to był wstrząs dla młodego organizmu.

Jeśli prawdą jest, że w nas samych jest coś z Hamleta, to mnie było dobrze nie być w tej ciepłej szafie. To znaczy tam być. Nie być, żeby być.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Czułość

Wczoraj padły wszystkie rekordy frekwencyjne na blogu. Nie mam wątpliwości, że to z powodu tekstu o genetycznych (tę stronę wyświetlono do dzisiaj ponad tysiąc razy). Wiem, że ludziom trzeba takiego wsparcia, ale ja jestem z drugiej strony lasu. Tu u mnie kos i sójka, pies Buba i Wilejka.

Ot, choćby ten kwiat tarniny. Godzinę temu, gdy robiłem zdjęcie w promieniach ukośnego słońca, ronił łzę i to było wydarzenie. Teraz niebo się zasnuło i kropel pada miliony. Tamto minie. Bądźmy czuli.
Czułość

Czułość bywa - jak pełny wojen krzyk,
I jak szemrzących źródeł prąd,
I jako wtór pogrzebny...
                     *
I jak plecionka długa z włosów blond,
Na której wdowiec nosić zwykł
Zegarek srebrny - - -
Cyprian Norwid

niedziela, 25 kwietnia 2010

Pocałunek

To było w Cieszynie, a ja miałem 20 lat. Nie była bardzo ładna, ale bardzo kobieca, delikatna i nieśmiała. Gęste, kasztanowe włosy, jasna karnacja i piegi. W SN-ie była niezwykła przewaga dziewcząt, chyba siedmiokrotna i nie zwracałem na nią uwagi, bo były ładniejsze.

To był bal i siedzieliśmy odpoczywając po tańcu w jakimś zakątku na drewnianych schodach. Milczeliśmy, ona dziwnie skupiona, ja lekko zamroczony alkoholem.

Instynktownie, bo byłem dość niedoświadczony, zacząłem wodzić palcem, najdelikatniej jak umiałem, po jej odkrytym ramieniu, prawie po barku, tam gdzie powinien zacząć się rękaw, ale go szczęśliwie nie było. Nie odsunęła się, nic nie mówiła, a ja dalej, z całą delikatnością, ale i z  determinacją, dotykałem jej ramienia. Trwało to dłuższą chwilę, aż zaczęła drżeć i rozpłakała się. Po chwili szlochała.

Wtedy, tak jak i dziś, nie znałem kobiecej duszy. Przypuszczam tylko, że obudziłem w niej coś, o czym nie wiedziała i poczuła się wobec tego odkrycia bezradna i głęboko upokorzona. Całowaliśmy się potem nieporadnie przez te jej łzy. Była piękna.

To nie był mój pierwszy pocałunek, ale pierwszy na granicy dwóch światów, tam gdzie kończy się zabawa, a zaczyna powaga życia. Pewnie dlatego nie było dalszego ciągu ani wtedy, ani potem. Jakoś to zaniedbałem.

Jest mi wstyd za niejednokrotny brak życiowej powagi. To znaczy trochę mi wstyd, a trochę uśmiecham się do wspomnień.
-----------------------------------
Dobrze zaczyna się tydzień, bo Hektor, kos, o którym pisałem w sobotę, przeżyje. Miła pani z Ptasiego Azylu potwierdziła, że to młody samiec. Mówi, że prawdopodobnie ma gdzieś małe. Hektor być może nawet odzyska oko, bo nie widzi z powodu obrzęku. Gdyby je stracił, to i tak go wypuszczą, bo jednooki kos w mieście ma szansę na przeżycie. Możliwe też, że wypuszczą go do jakiegoś ogrodu - mają wolontariuszy z wielkimi dzikimi ogrodami, którzy zimą dokarmiają takie mniej sprawne ptaki.

Krzepiąca jest świadomość, że poza tym całym zgiełkiem i manipulacją istnieje łańcuch ludzi dobrej woli, którzy pochylą się i pomogą niewielkiemu kosowi.

sobota, 24 kwietnia 2010

Jednooki Hektor

Wydawało się, że będzie szybciej, ale chyba smutek i chłodne noce powodują, że wiosna idzie bardzo ostrożnie. Śliwowiśnia w tym roku kwitnie nierówno. Na górze, gdzie zawsze sięga słońce, kwiaty już są rozwinięte, a na dole nawet nie ma pączków.

Wczoraj oglądałem w tv ostatni kondukt. Wieziono tych najnieszczęśliwszych. Filmowali po zmroku z helikoptera i choć nic się właściwie nie działo, patrzyłem z zapartym tchem. Nigdy nie zapomnę: gra świateł i Requiem Mozarta, a w tle Warszawa.
Potem z Bubą na spacer. Tu gdzie mieszkam, ulice maja nazwy ptasie. Na rogu Karmazynowej i Koguciej, nieopodal lasu, Buba wywęszyła ptaka. Uciekał przed nią bardzo niezdarnie, a kiedy ją odwołałem, stanął pośrodku uliczki. To był młody kos. Oszołomiony, półtora metra przed mną czekał co się z nim stanie. Niewykluczone, że właśnie był męczony przez kota i Buba uratowała mu życie. Teraz przyszła kolej na mnie, ale on tymczasem przecisnął się pod drucianą siatką do niezabudowanej posesji i pod kwitnącą jabłonią, trzy metry od ogrodzenia dalej oczekiwał pomocy. Zadzwoniłem do Żony, żeby przyjechała samochodem. Potem jak za dziecięcych lat przeszedłem przez ogrodzenie (to już nie to samo) i rozpoczęła się łapanka. Ośmieszył mnie kilkakrotnie i znów pod ogrodzeniem wrócił na ulicę. Tam jednak przykryła go pudełkiem bezwzględna kobieta.

Nad ranem z zamarłym sercem wchodziłem do łazienki, ale był żywszy. Po pół godzinie wyskoczył z pudełka i ukrył się pod szafką. Ma poranioną główkę, brak oka i przetrącone skrzydło, ale wydaje się, że wyjdzie z tego. Za chwilę wiozę go do ptasiego azylu w warszawskim zoo.

Choć mu nadałem waleczne imię Hektor, mówię do niego najczulej.
- Nie bój się malutki, wszystko będzie dobrze.
Buba jak zwykle w takich sytuacjach podchodzi, i jakoś kładzie do tyłu te swoje zwisające uszy.
- Ale mnie kochasz najbardziej?
Jedną tylko ma wtedy odpowiedź mężczyzna.
- No pewnie!

czwartek, 22 kwietnia 2010

Gdy podejdą genetyczni

Fot. The Work of Charles and Ray Eames.
Tyle w tych ludziach niekłamanego żaru i niezachwianej pewności, że nie mogę tylko wzruszyć ramionami. Muszę się poważnie zastanowić: jestem patriotą czy nie?

W młodości nie myślałem o tym nigdy. To słowo należało do rzewnych, ale jednak słów języka propagandy. Nie musieliśmy go używać, żeby co roku chodzić 1 sierpnia na Powązki. Nawet w żartach, gdy chciało się dodać odwagi, ot choćby żeby skoczyć do zimnej wody, krzyczeliśmy: "A honor Polaków, to co?" I, żeby nie wiem co, skakało się.

Z biegiem lat przybywało chwil, w których nie czułem się dumny. Na przykład w 1968 r. O Marcu już pisałem, ale jeszcze była ta sierpniowa noc, kiedy długo nie mogłem usnąć, bo nad Warszawą słychać było pomruk przelatujących samolotów. Nad ranem obudził mnie Ojciec i powiedział, że z całym Układem Warszawskim wojsko polskie wkroczyło do Czechosłowacji.

Mocno zachwiała moimi uczuciami sprawa Jedwabnego. Może inni wiedzieli, ale dla mnie to był wstrząs. Byliśmy tam z Michałem, każdy z synem, w 2001 roku, w 60. rocznicę mordu. Byłem tam, bo skoro wcześniej się pyszniłem, to teraz powinienem wziąć na siebie część tej hańby. Z kraju przyjechało zaskakująco mało osób. Kościół był zamknięty na cztery spusty, a miejscowa ludność świeciła srebrnym uśmiechem wisząc na ogrodzeniach posesji. Myśmy szli w milczącym pochodzie, oni puszczali muzykę disco-polo.

Po powrocie jeszcze podłe rozmowy z mądralami, których miałem za ludzi przyzwoitych. Mają dość precyzyjny kalkulator moralny, gdzie stopień potępienia zależy od liczby zer przy liczbie tych, których spalono w stodole.

Całkiem niedawno, pięć lat temu, liczący się polityk wysoce moralnej partii rekomendował:
Jeśli rodzina kandydata walczyła o Polskę, o niepodległość, dziadek był w AK, a pradziad uczestniczył w powstaniu styczniowym, to taki ktoś daje nam gwarancję genetycznego patriotyzmu.
Odtąd na trwałe do języka weszło określenie "patriota genetyczny".

To prawie jak nowe ustawy norymberskie. Martwię się, bo według nich moje pochodzenie nie jest pewne.

Zaczyna się prawidłowo: prapradziadek po kądzieli był powstańcem styczniowym, zesłanym na Syberię, skąd z żoną nigdy nie wrócili (dzieci, w tym moją prababkę Natalię, zostawili pod opieką w kraju). Moja Matka w czasie wojny przekazywała z magistratu, gdzie pracowała, poufne informacje Armii Krajowej, ale z drugiej strony wyrażała się o szefie, Niemcu Muellerze, jako o człowieku porządnym. To oczywisty błąd. Gorzej jest z Ojcem. Nie tłumaczy go, że w początkach lat 80. chodził na kazania księdza Popiełuszki i o przyszłość Polski martwił się prawie tak samo jak o swoje dzieci (to znaczy bardzo). Wcześniej był przecież czynnym pułkownikiem Wojska Polskiego. Nadszarpniętą reputację poprawia mi trochę dziadek Konstanty, który w pełni władz umysłowych z uporem twierdził, że sputniki to bolszewicka propaganda, nie kwestionując w najmniejszym stopniu istnienia satelitów amerykańskich.

Nie, w żadnym wypadku nie spełniam wysoko rasowych kryteriów posła Suskiego. Patriotycznie to ja kundel jestem.

Parę dni temu opadły mi uszy, gdy prymas Polski powiedział podczas żałobnej homilii:
Zastałeś ojczyznę zniewoloną, pozostawiasz ją wolną i niepodległą.
A ja jak durne bydlę cieszyłem się po wyborach w 89 i potem jeszcze wiele razy byłem dumny i szczęśliwy, choćby po referendum europejskim. Okazuje się były to kolejne etapy niewoli i upodlenia, a prawdziwa wolność przyszła z genetycznymi w 2005 roku.

To i parę innych zdarzeń mogą zapowiadać, że idą dla mnie ciężkie czasy. Co zrobię, gdy genetyczni podejdą blisko i spojrzą z wysoka?

Cóż, jeśli szlachectwo zobowiązuje, to pospolitość zwalnia. Stojąc na trzech kończynach podniosę czwartą i najdokładniej obsikam im te błyszczące postakowskie oficerki.

Może być jednak inaczej. Genetyczni będą szli gromadnie ulicą, tak jak lubią, gdzieś ku czci i pomachają mi wesoło. Ja, obwąchujący właśnie dolne części płotu, pomerdam im radośnie. Tak wolałbym. Taki kraj będę kochał.

niedziela, 18 kwietnia 2010

Niedosłownie

Wiem, że jak gąbka nasączeni jesteśmy żałobą, ale dziś jest też czwarta rocznica śmierci Michała Łukaszewicza. Pisałem już, Michał całe życie prowadził dziennik (zafascynowany Żeromskim mówił "dzienniki"). Najbliższe są mi zapisy najwcześniejsze (cytowałem je kilkakrotnie, m. in. wspominając Irenkę) i najpóźniejsze. Dziś pewien majowy dzień z ostatniego tomu.
21.V.05
Szczęście nie jest ani jak złoto dla zuchwałych, ani dla tych jak mrówki pracowitych, ani dla zacnych, a tylko dla szczęśliwych. Jest albo go nie ma.

Szkoda czasu na przeszpiegi dlaczego tym razem jestem szczęśliwy. Czy to dzień taki jakiś, czy Jehowa się zlitował.

Trochę miłej odmiany, wystarczy po prostu nie przeszkadzać, by moje przyrodzone szczęście dało o sobie znać. W najgorszej opresji niosłem jego wielki wór, ale zajęty byłem czym innym. Trzeba po prostu być. Być. Jeśli poetą czasem tylko się bywa, to i szczęśliwym się bywa. Znów jestem szczęśliwy! Nie wesoły, nie radosny, nie triumfujący i nie zdobywczy, ale szczęśliwy bez przyczyny i powodu, bo nic szczęśliwego się nie zdarzyło i po staremu jest ponuro i źle.

Ta alchemia, a może tylko chemia, szczęścia bardzo zaciekawia. Nie warto szukać przyczyn. Nie logika szczęściem rządzi. Szczęście jest samowolne, sobiepańskie i niespodziewane. Miasto znów jest pełne radosnych ludzi. Migają ulice i mosty. Coraz to nowa panorama Warszawy z praskiego brzegu, z wybrzeża Helskiego, gdzie szybko szliśmy trzymając się z dala od ogrodzenia ZOO, za którym czają się niedźwiedzie.
- One teraz spokojne, wstydzą się za kolegów z Chorzowa – mówi Paweł.
W Chorzowie kobieta wdrapała się na murek oddzielający kwaterę niedźwiedzi, chodziła, chodziła i spadła. Od razu ją rozszarpały.
W parku praskim dzieci, baloniki, wózki, matki, starcy i sprzedawcy jarmarcznych zabawek. Jakieś święto? Tak jest, święto strażaka, bo jeszcze nie Boże Ciało, które ma być dopiero we czwartek. W kierunku wschodniej wieży kościoła św. Floriana zmierza cichcem ogromny biały księżyc. Na jego tle figlują jaskółki. U misiów nie ma misiów. Po betonowym wybiegu chodzą sroki.
- Wstydzą się, puchatki. 
W „Super Expressie” u ciotki przerażające zdjęcie z przerażającym podpisem: „On zakosztował ludzkiej krwi”.
- Ona też dobra! – tłumaczy nam ze swoim akcentem à la Oszmiana – Mołodeczno ciotka. To jej wina. - Naćpała się i spadła.
- A skąd wiesz, co to znaczy „naćpała się”?
- A co ty myślisz, że ciotka taka durna!
Zjadamy kotlety mielone żarłocznie jak niedźwiedzie i chwalimy, że dobre.
- Ale co ja z nimi miałam! – wzdycha ciotka. – Kołowata jakaś jestem.
Próbuje z nami rozmawiać, ale my gadamy w swoim języku, którego nie rozumie, bo ona wszystko rozumie dosłownie, a my gadamy tylko niedosłownie, trzeba znać nasz język. Mamy z Pawłem swój system znaków, to jak iskanie u małp, zbliża i utrwala związki społeczne, ale i Jurek, i inni z mojego pokolenia koledzy, łatwo by zrozumieli o czym mówimy, a ludzie z pokolenia ciotki nie. No, Kołakowski pewnie by zrozumiał, ale niekoniecznie, bo pewnie nie jest fanem „Misia” i Monthy Pythona.

Jak to dobrze, że raz w tygodniu pogadują sobie syn z ojcem i ojciec z synem. Słowa zastąpiły w gatunku ludzkim iskanie, lizanie, mruczenie, mlaskanie. Okazujemy sobie bliskość i przyjaźń, akcentujemy związek, a ciotka jest jakby z innego stada. Próbuje nas do siebie zwabić:
- A u Basi będzie wesele.
U Basi, to znaczy sąsiadki. Nie okazujemy zainteresowania.

Przy pl. Bankowym podajemy sobie tradycyjnie dłonie. Może zobaczymy się już jutro i pojedziemy do J[erzego]. Z Jurkiem ten sam związek, co z Pawłem. Rytualne gesty, rytualne słowa, dowcipy, wersje i inwersje tego samego tematu – mamy podobną ocenę świata – jesteśmy razem. Na psychologii robią z tego doktoraty i habilitacje. A Amerykanie piszą o tym masę poradników. Trzeba mówić, bawić się w grę znaczeń i sensów, i to jest właśnie związek. Niedźwiedzie są wtedy mniej straszne. Łysy bladawiec – księżyc robi się poetyczny.
-------------------------
Ciocia Sabina zmarła trzy miesiące później. Pewnego sierpniowego poranka nie obudziła się. Michał, jej ukochany siostrzeniec, któremu zastępowała matkę, umarł po kolejnych ośmiu. Z jego synem Pawłem spotykamy się niekiedy lub rozmawiamy przez telefon. Używamy tego samego języka, rytualnych słów, dowcipów. Tak sobie gadamy, niedosłownie.

sobota, 17 kwietnia 2010

Dwie srebrne łuski

Nic sobie nie robi przyroda z naszego smutku. Rankiem nad stawem impresjonistyczne scherzo na wierzbę, niebo i fale.
W bukolicznej scenie pod jaworem pasterka śle Filonowi słodkie spojrzenie (koniecznie powiększcie zdjęcie, widać tkliwość!).
Stamtąd, skąd zwykle samoloty, cichym mnie ściga lotem złowróżbna, wulkaniczna mewa.
To jest też dzień, w którym wypłynęła ryba. Właściwie utknęła w drucianej siatce zwalonego ogrodzenia. Uniosłem tę siatkę i przecisnęła się, zostawiając dwie srebrne łuski. Ocalała.

piątek, 16 kwietnia 2010

Nie ma czasu

Wróciłem ze spaceru trochę po szóstej i zobaczyłem płomień. Wiedziałem, że nie ma czasu, że to będzie moment, najwyżej pół minuty.

To wschodzące słońce wysłało płonącą strzałę pomiędzy chmurami a drzewami, garażem sąsiada po przekątnej a domem sąsiada z naprzeciwka, pod brzozą, co rośnie tuż koło domu i pod uniesionymi na szczęście żaluzjami. Doleciała strzała i zapaliła jabłka.

Nie było czasu, wbiegłem po schodach i zabrałem aparat, zbiegłem, wróciłem po kartę pamięci. Zapomniałem statywu, bo w tym ćwierćmroku ekspozycja musiała trwać  aż 1/4 sekundy. Nie było czasu: znieruchomiałem, wstrzymałem oddech i nacisnąłem na guzik.

Słońca wystarczyło na pięć zdjęć. Wszystkie poruszone, a w dodatku na wierzchu sterczy jabłko najbrzydsze. To z powodu przysłaniającej niekiedy urodę życia kobiecej praktyczności: żeby zjeść je pierwsze.

Nie da się powtórzyć, bo jutro, jeśli nawet nie nadciągnie ciemna wulkaniczna chmura, słońce wzejdzie paręnaście centymetrów bardziej na północ i płonąca strzała trafi w jakieś drzewo albo komin.

Daję ten obrazek i piszę nie dlatego, że to specjalnie ładne, ale po to, żeby przekonać tych, którzy nie wierzą, że nie ma czasu, że trzeba łapać chwilę, co jest piękna i na zawsze mija.

czwartek, 15 kwietnia 2010

Mitologia po polsku

Chciałem uszanować i przeczekać. Przydeptywałem sobie gardło jak długo mogłem, ale wczoraj w telewizji wysoki urzędnik z ważnej kancelarii powiedział, że nie jestem patriotą, a tłum ludzi, wśród których nigdy bym się nie znalazł, wykrzyczał, że Polska jest tylko tam, gdzie oni stoją. Trzeba się bronić.

Znam język poezji i wiem co znaczy metafora, a jednak jest poezja, której nie rozumiem. Ostatnio codziennie słyszę pytania o sens tej ofiary i co Bóg chciał nam w ten sposób powiedzieć.

Mnie, niewiernemu, przyszło bronić Go przed kapłanami. Nie śledzę tych spraw zbyt dokładnie, ale o ile pamiętam, chrześcijański Bóg nie jest złowrogim King Kongiem, który porozumiewa się z ludźmi rzucając samolotami. To raczej ziemska sprawa.

Cokolwiek ustali komisja, dwie rzeczy są dziś oczywiste: błędna decyzja pilotów i nieroztropność organizatorów, którzy nie przewidując żadnego marginesu czasowego (7.23 samolot wystartował, 9.00 - początek uroczystości) wywarli na nich oczywistą presję. Z przecieków publikowanych w prasie rosyjskiej wynika, że w rozmowach między pilotami kilkakrotnie pada pytanie: "zdążymy?".

Stwórca jest tu w domyśle, bo oni, którzy sprzyjają Kościołowi, myśleli, że Boga skorumpowali i nie muszą przejmować się prawami fizyki.

Pachnie mi niekiedy fałszem słodkawa otoczka niemal beatyfikacyjna, bo widzę sprawność niektórych żałobników, którzy wymogli u władz kościelnych dostojne miejsce, po cichu i niejasnymi sposobami, jakimi w PRL załatwiało się talon na pralkę.

Jeden z obrotnych zaapelował wczoraj o pokorę.  Jest ona im potrzebna jak piratowi drogowemu samochodowe długie światła. Najpierw w nieogarniętej pysze żądają wielkiego zaszczytu i natychmiast dają po oczach tą pokorą.

Żal mi tych co zostali. Nigdy nie zapomnę widoku pani Marty, w niemym, bezradnym bólu patrzącej na trumnę ojca. Myślę o tych ośmiorgu dzieciach osieroconych przez wicemarszałka sejmu. Myślę o owdowiałych żonach i mężach.

Pisałem już: płaczę ze wszystkimi, ale też moja męska część serca powtarza, że tam to nie był grom. Nie powinno być tak, ale tak się stało. I dzieje się dalej.

wtorek, 13 kwietnia 2010

Do poniedziałku

Próbuję coś napisać i albo wypada niestosownie, albo banalnie. Myślę, że do poniedziałku minie ta niemoc.

Mimo smutku, jestem dobrej myśli.

niedziela, 11 kwietnia 2010

Rusałka pawik

Czekałem z aparatem, żeby sfotografować samolot Casa ze Smoleńska, ale zmieniono pas lądowania. Zobaczyłem w telewizji jak ląduje i wyszedłem do ogrodu, a tam, niemal dokładnie w tej samej chwili, na kwitnących wrzosach przysiadła rusałka pawik.

Piszą, że to jeden pospolitszych motyli, choć urodę ma przecież niepospolitą. Będzie mieszkał tu całe lato i całkiem jawnie spijał nektar z kwiatów.

Nie mogłem go nie pokazać, bo jakkolwiek jest nam ciężko, on mówi, że życie trwa.

sobota, 10 kwietnia 2010

Żal

Byłem dziś rano w lesie. Po powrocie najpierw załadowałem zdjęcia, a potem otworzyłem portal z wiadomościami i wtedy jak grom z jasnego nieba ta wiadomość ze Smoleńska.

Płaczę ze wszystkimi, ale też moja męska część serca powtarza, że tam to nie był grom.

Nie powinno być tak, ale tak się stało.

piątek, 9 kwietnia 2010

Boginki i południce

Ilustr. Ilonka Karasz, okładka The Masses, grudzień 1915
Irlandzki twórca powieści gotyckich, Joseph Sheridan Le Fanu pisał w swej słynnej „Carmilli”:
Śmiertelna bladość przypisywana upiorom to tylko melodramatyczne zmyślenie. Zarówno w grobie, jak i wśród ludzi mają one wszelkie pozory zdrowia i życia. (...) Nie wyjaśnioną dotąd zagadką pozostaje, w jaki sposób opuszczają one swe groby i powracają do nich co dzień na kilka godzin, nie poruszając ziemi i nie pozostawiając żadnych śladów na trumnie czy na obmurowaniu mogiły. Dwoista egzystencja wampira jest możliwa dzięki codziennej drzemce w grobie. Sił do życia wśród ludzi dostarcza mu straszliwa żądza ludzkiej krwi. Wampir potrafi czuć do kogoś gwałtowny pociąg przypominający miłosną namiętność. Jeśli dostęp do takiej osoby ma utrudniony, zdobywa się na niezwykłą cierpliwość i najbardziej wyszukane fortele. Nie spocznie, zanim nie zaspokoi swej żądzy i nie wyssie całego życia ze swej ofiary. Zdolny jest wtedy przedłużać swą morderczą rozkosz i delektować się nią niczym epikurejczyk, potęgując ją nadto wyszukanymi zalotami. W takich przypadkach zdaje się pożądać objawów sympatii i wzajemności. Zazwyczaj jednak zmierza wprost do celu, często natychmiast obezwładnia swą ofiarę, dusi ją i w jedną noc odbiera jej życie.

Tak, to potworne uświadomić sobie, że mocniejszy objaw sympatii, nie wspominając o namiętności może zwiastować śmiertelne niebezpieczeństwo. Dziś mogę mówić o tym w miarę spokojnie, bo co ze mnie za zdobycz, ale wcześniej, co tu kryć, ryzykowało się.

A miałem ja nieszczęście spotykać demony o charakterze szczególnym i niepewnego pochodzenia, takie jak boginki, mamuny, wieszczyce oraz południce.

Mamuny rozpoznawałem z daleka i uciekałem co sił w nogach. Nie było to trudne, bo przeważnie są niemłodymi kobietami, porośniętymi włosami na całym ciele.

Z boginkami tak łatwo nie było, bo przybierają postać pięknych i młodych dziewczyn. Naprawdę nie wiedziałem, że napadały poza tym na położnice, podmieniały dzieci, płoszyły konie przy wodopoju i bydło na polu.

Wieszczycy nie spotkałem chyba żadnej, ale to dlatego, że one głównie wysysały kobiety i w dowód swojej bytności, wydłużały im po śmierci zęby.

Południcę spotkałem natomiast nieraz (ot choćby taką jak na ilustracji). Z południcą to osobliwie niebezpieczna historia, bo zachłanna jest i nienasycona. Czy ktoś pamięta z Leśmiana ponurą historię dwóch opojów, Świdrygi i Midrygi?
Zaskoczyła ich na słońcu Południca blada
I Świdrydze i Midrydze i tańcowi rada.

Zaglądała im do oczu chciwie, jak do żłobu.
"Który w tańcu mię wyhula, bom jedna dla obu?" - ?
Co tam, co było, to było i choć mógłbym o tych zmaganiach ze złem pisać słowobrazy do wakacji, będę milczał jak grób, okiennice zawrę i świeczkę zapalę. A i przeżegnać przez lewe ramię mi nie zaszkodzi.

wtorek, 6 kwietnia 2010

Gdybyśmy czasu mieli dość na świecie

Color poster by Louis John Rhead
Jedna z Miłych Czytelniczek podała kiedyś w komentarzach swój ulubiony zestaw lektur, gdzie obok Słowobrazu wymieniła poezję Andrew Marvella. To miły żart, sądzę, że także dla niego, bo ten angielski poeta metafizyczny znany był z poczucia humoru i na chwilę gotów tu przysiąść.

Wyobraźmy sobie niespokojną połowę XVII wieku. U nas powstania Chmielnickiego, pierwsze liberum veto i potop szwedzki, a w Anglii też burzliwie, bo rewolucja angielska i dojście do władzy Cromwella. Jego zwolennik, w owym czasie jeszcze nauczyciel, Andrew Marvell pisze wiersz To His Coy Mistress - Do cnotliwej damy, najbardziej znany i, jak mówią krytycy, pełen eleganckiego szyderstwa.

A z czego tak wytwornie szydzi poeta? Jak to? Z ceregieli cnoty, z niespieszności decyzji, z wahania, z nieznośnego obyczaju powolnego zdobywania. Bo przecież gna rydwan czasu i życie, a uroda zwłaszcza, przemijają szybko. I chęć.

Przypieczętujmy ostatecznie tę wiosnę kartą drugiego kwartału roku 1897, bo szczęśliwie pasują w nim dni tygodnia. Powiedzmy secesyjnej (ale pomieszanie epok!) i cnotliwej lady, żeby się obudziła, bo nie ma dość czasu.
Do cnotliwej damy*
Gdybyśmy czasu mieli dość na świecie,
Twa skromność zbrodnią by nie była przecie.
Usiedlibyśmy, myśląc w kolejności,
Jak mamy spędzać długi dzień miłości.

Ty znajdowałabyś, gdzie Ganges siny,
Nad brzegiem rzeki indyjskie rubiny,
A ja, gdzie Humber płynie, tu bym szlochał.
Dziesięć zim przed Potopem — też bym kochał!

Odmawiałabyś mi wedle zachcenia
Wciąż, aż do czasu Żydów nawrócenia.
Miłość ma, większa niż królów krainy,
Rosłaby wolno wszakże — jak rośliny.

Wtedy by trzeba było stu lat zgoła,
By oczy chwalić twe i piękność czoła;
Dla każdej piersi lat dwustu, nie więcej;
Dla reszty chyba trzydziestu tysięcy.

Wiek więc by przypadł każdej części ciała:
W ostatnim serce byś mi pokazała.
Wszystko to godne twych, Pani, przymiotów.
Do gorszych nie byłbym zdolny zalotów.

Lecz za mną słyszę wciąż: skrzydłami chyży
Gna rydwan czasu — coraz, coraz bliżej.
Przed nami zasię, aż wzrok w dali ginie,
Leżą ogromne Wieczności pustynie.

Nikt tam piękności nie znajdzie po tobie
Ni ci nie zabrzmi w marmurowym grobie
Echo mej pieśni, lecz za to robactwo
Stoczy twej cnoty chronione bogactwo.

Twój dziwny honor zmieni się w popioły,
A w proch — mej chuci płomienne żywioły.
Grób — to prywatny dom, najlepszy w świecie,
Lecz wiem, nikt w nim się nie obłapia przecie.

Tedy, gdy teraz zdobią lice twoje
Barwy młodości jak zórz rannych stroje
I gdy przez wszystkie duch paruje pory,
Do nagłych ogni ciągle jeszcze skory,
To zabawiajmy się, jeśli los sprzyja,
Jak ptaki, które miłość w mig upija,
Czas cały jednym tchem raczej pochłońmy,
A w mocy jego gnuśnej ciał nie chrońmy.

I wszystką siłę, słodycz, śmiech i bóle
Toczmy, aż jedną utoczym z nich kulę.
Zrywajmy rozkosz, aż się z nią przepchamy
W trudzie przez życia złe, żelazne bramy.

I tak, choć wstrzymać nie potraf im słońca,
Poganiać będziem niebieskiego gońca.
tłum. Jerzy Pietrkiewicz
* Znowu, wbrew oryginałowi podzieliłem wiersz na strofy, w nadziei, że może chętniej Ktoś przeczyta

I jeszcze wersja oryginalna, we współczesnej interpretacji z telewizji BBC. Tekst tylko do miejsca, gdzie polskie słowa: "nie obłapia przecie", bo reszta jest milczeniem.

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Smaki dzieciństwa

Autor nie znany, wykonano dla  U.S. Office of War Information, (1941-1945).
Kiedyś, na innym forum, prowadziliśmy rozmowę o miejscach i smakach dzieciństwa. Piotr O. napisał:
Te soki z marchwi mnie prześladowały. Rodzice mnie tam prowadzili, żebym je pił i był zdrowy. Dla mnie to było jak droga na szafot.
Każdy ma swoje dziecięce cierpienie. Ja dużo starszy i bliższy czasom powojennym odpisałem:
Sok z marchwi to ambrozja w porównaniu z tranem. Moje pokolenie musiało pijać tran. Wy zapewne łykaliście jakieś kropelki dodawane do odżywek i nie macie wyobrażenia czym był tran. Tam było całe bogactwo zapachów eskimoskiego obuwia co od stuleci przekazywane jest z pokolenia na pokolenie. Kto pił tran i przeżył, temu nic nie jest obrzydliwe.
Tak, ten tran jakkolwiek chronił powojenne pokolenia przed awitaminozą i krzywicą, dla wielu był symbolem bezlitosnej przewagi autorytarnego świata Dorosłych nad miłującą pokój błogą krainą Dzieciństwa. Bo tran trzeba było pić i nie było dyskusji.

Inne przykłady gwałtu to szynka, z braku lodówek mocno peklowana, dziwnie ciągliwa, z odczuwalną ponurą nutką rodem z krainy nieżywych. Podobnie ser, mówiło się "szwajcarski", więc zasadniczo obcy nadwiślańskim upodobaniom, w zapachu zbyt dosłownie przypominał zaniedbania higieniczne niektórych kolegów. To jednak były z trudem zdobywane rarytasy i jeżeli podano, jeść było trzeba.

Dziś ser dał się polubić do tego stopnia, że przysmakiem stała się jego najbardziej wyrafinowana postać z wyraźnymi elementami pleśni, szynka z latami skruszała, a tran podaje się dzieciom w bezsmakowych kulkach.

To, co chciałoby się ocalić z tamtych czasów, a chyba się nie da, to przetwory domowe: kompoty, konfitury i marynaty. Lubiłem je wszystkie, może z wyjątkiem szarego kompotu z truskawek. Gdy zastanawiam, czego najbardziej mi brak z tych Maminych wyrobów, to chyba powideł z węgierek.

Miały smak odległej tajemnicy, osmalonej aromatem ogniska, niby słodkiej, ale na końcu lekko gorzkiej; smak życia, które było przede mną.

Dla tamtych powideł dobrego i złego, to dziś napiłbym się nawet tranu.

sobota, 3 kwietnia 2010

Leśne Alleluja

Wyglądający na starego wróża wyschnięty kikut jeżyny wskazał mi drogę.
Mimo ciężkiej zimy, budziło się nowe życie. Poszedłem w stronę poświaty.
Tak jak przed rokiem, pochyliłem się jak najniżej i patrzyłem pod światło. Stół się aż uginał, więc usiadłem z nimi. Alleluja!

Wszystkim Przyjaciołom, Znajomym i Przypadkowym Wędrowcom życzę Pięknych Świąt.

piątek, 2 kwietnia 2010

Spotykam go codziennie

Jeśli nawet znalazłeś się tu przypadkiem, proszę, zatrzymaj się Internetowy Przechodniu i przeczytaj ten wiersz Leśmiana. Żeby zachęcić, żeby było prościej, podzieliłem go na strofy (w oryginale to jeden blok).

Wiersz opowiada o dobrych sprawach w ludziach: o współczuciu i dumie. I o niemożliwości porozumienia się.

Wystarczy czytać go dosłownie, ale powoli. Codzienne spotkania po drodze z kimś ubogim, doświadczonym mocno przez życie ale dumnym, wobec kogo czuje się rozpaczliwie daremną chęć pocieszenia.

To dobry, najlepszy wiersz na Wielki Piątek.
Spotykam go codziennie. Twarz wklęta w ramiona,
Jak mgła, męczarnią oczu ledwo obgłębiona.
Wyciąga błędnej ręki widemko niemrawe,
By nim zgłaskać surduta połataną jawę.

Patrzy we mnie, jak w pustkę, lecz głowy nie zniża.
Te same zawsze gwoździe tłoczą go do krzyża.
Życie nowych mu skąpi, a starych nie kruszy.
Gdzie mu tam w myśli teraz nowy gwóźdź dla duszy!

Już niezgrabny od nędzy, zły i niedorzeczny,
Chce coś mówić, lecz wstyd go przeraża odwieczny –
Ten wstyd, co w swój niebieski wpatrzony rodowód,
Pielęgnując cierpienie, boczy się na powód.

Wstydu jego przede mną zawczasu się wstydzę –
Więc udaję, że w tłumie już go niedowidzę.

A chcę mu coś powiedzieć - coś na wieczność całą –
Rozpłakać się... rozśmieszyć to zgłodniałe ciało –
Nakarmić i przyodziać nadmiernie, odświętnie.-
Ale on mię już minął i znikł obojętnie.

I tak zawsze i nigdy nie będzie inaczej...
Nikt nie zmieni mgły jego i mojej rozpaczy,
I nikt nas – choć się rozpacz do mgły czasem zbliża –
Nie wbije nowym gwoździem do wspólnego krzyża.
Bolesław Leśmian [Spotykam go codziennie...], Dziejba leśna (pośm. 1938)

czwartek, 1 kwietnia 2010

Czerwony kapturek

Błękitne oczy od razu spostrzegły, że wszystko niby jest tak samo, a jednak inaczej.
Była już mocno spóźniona. Wszystko przez tego pana Wolfa, którego spotkała na ścieżce. Uprzejmie zapytał dokąd idzie i wskazał krótszą drogę. Ona wcale nie była krótsza, bo prowadziła przez jakieś mokradła, a potem na kruchą taflę lodu na jeziorze.

Zawsze była rozsądna i tym razem też nie popełniła błędu. Zawróciła i spostrzegawczości tylko zawdzięcza, że się nie zgubiła. Sosna wygięta jak wiolinowy klucz, ciemny głęboki parów z grubymi konarami po obu stronach, a potem sto pięćdziesiąt pięć kroków w prawo (jak mało która dziewczynka wiedziała, że jeżeli się idzie z powrotem, to w lewo) i znów była na dobrze znanej ścieżce.

Straciła dobrą godzinę i ciepłe bułeczki, które mama owinęła w lniany obrusik, haftowany w dwa jelonki i sarenkę, już dawno wystygły. Jeszcze tylko chwilka i zobaczy domek babci, cichutko otworzy starą furtkę, a potem, zanim podniesie skobel i uchyli drewniane wrota, solidnie otupie śnieg z trzewików. Siedem razy każda nóżka, na zmianę.

Błękitne, uważne oczy od razu spostrzegły, że wszystko niby jest tak samo, a jednak inaczej. Nie chodzi nawet o pana Wolfa, który - okazało się - wcale nie szedł wtedy do miasta, bo z całą pewnością był tutaj i siedział z nogami dziwnie wsuniętymi pod stół. Ani o to, że babcia, bardzo przecież chora, bo z mocno zaczerwienionymi od gorączki uszami, cerowała siatkowe pończochy, które zaledwie wczoraj dostała pod choinkę. I nie o to, że ten w wielkie czerwone kropki krawat pana Wolfa zawiązany był na metalowej ramie łóżka, tuż pod obrazem z trzema aniołkami.

Chodziło o wodę. O szum wody w łazience. I o głos. Znajomy głos pana Forestera. Pośpiewywał radośnie, fałszując, jak potrafią to tylko mężczyźni:
Hej, idem w las, piórko mi się migoce.
Hej! idem w las - dudni ziemia, gdy krocę!
Zaśpiewał tak trzy i ćwierć raza (skończył na "piórko"), a potem dziwnie miękko i tajemniczo, otwierając powoli drzwi:
Babciu, a dlaczego mam ...
* * *
Często wspomina tamten dzień, który wiele zmienił w jej spojrzeniu na świat. Na przykład przestała liczyć i otupywać trzewiki. Wkrótce wysłano ją do miasta, gdzie mieszkając w internacie kończyła kolejne szkoły. Teraz jest na drugim roku etnologii stosowanej. Z babcią, wbrew zakazowi rodziców, wymienia skryte listy. Ostatnio wysłała jej swoją fotografię z ćwiczeń.

---------------------------------------
Ilustracja to rewers ulotki reklamowej w formie karty do gry,  Dr. Jayne's expectorant, Dr. Jayne's liniment, and Dr. Jayne's sanative pills, (1875 - 1900).
 
blogi