Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Michał. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Michał. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 14 lutego 2013

Uczennica w białej bluzce


Władysław Teodor Benda, akwarela, węgiel i kredka [1923?]
Akademia ku czci trwała w najlepsze, chór śpiewał patriotycznego poloneza, a my staliśmy z Michałem możliwie najdalej od sceny i kpiliśmy. Ten czarny licealny dowcip powtórzył czterdzieści lat później w te dni przedostatnie, w szpitalu. Dla podtrzymania upadającego ducha zanuciliśmy „Ukochany kraj”, a on gestem zilustrował słowa "kiedy lotnik triumf nad przestrzenią", pikując wyprostowaną dłonią w dół.

Kiedy chór szkolny odśpiewał, na scenie pojawiła się drobna, piegowata dziewczynka. Rude włosy zaczesane w koński ogon, granatowa spódnica, biała bluzka. A więc znowu miały się zacząć te pseudo-poetyckie obrzędy, to rozdzieranie szat, ten bój ostatni i „do pracy rodacy!”.

Rzeczywiście, wiersz był o pracy, ale jakiś inny. Przekaz spokojny, prosty i logiczny o potrzebie wysiłku i nauki:
Jeżeli ciągle przybywa
szkół dookoła i fabryk,
to trzeba, trzeba budować,
pomnażać cegły i skarby.
Jeśli masz kiedyś się włączyć
w tę wielką, wezbraną rzekę,
to musisz pracować nad sobą,
by stać się prawdziwym człowiekiem.
Jerzy Kierst, Wiersz o pracy (fragment)
Niby racja, ale mieliśmy tego dość.
Niby mieliśmy tego dość, ale ona, Ona, ONA!
Mówiła cicho i im ciszej, tym ciszej się robiło wkoło. Bo niespotykany był, nieznany wśród szkolnych aktorów, sposób interpretacji. Naturalność, powściągliwość, ale wewnętrzna uroczystość. W jednej chwili poezja i dziewczyna w białej bluzce przebiły pancerz cynizmu i ironii. Jawnie, wobec całej szkoły Irenka przywróciła godność i cześć słowu „praca”. Ponadto zrehabilitowała białą bluzkę oraz granatową spódnicę, a nas trafiła w samo serce.

Od tej chwili chodziliśmy we trzech patrzeć na nią na przerwach. W niczym nie przypominała tych młodych wampów, naszych koleżanek, które mając naturalną przewagę biologiczną, budziły w nas pożądanie z niemałą domieszką trwogi. Była tak krucha, że Dariusz Biegalski, który miał lekko sardoniczne poczucie humoru, nazywał ją "rudym pajączkiem". Ponadto nie chichotała, lecz się uśmiechała i nie kroczyła jak modelka na wybiegu, ale spacerowała w fartuszku szkolnym (ach, jak pięknie!) z otwartą książką lub pod pachę z wyrośniętą koleżanką.

Michał zanotował w dzienniku:
12 III 66
Kochamy się w Irence wspólnie. Jest nas trzech. Rodzi się idea wspólnoty i kształtowania szlachetnego ducha.
U Marka Goneta, który miał enerdowski aparat Beirette i powiększalnik, zamówiliśmy jej zdjęcie. Zrobił je na boisku szkolnym podczas lekcji przysposobienia wojskowego. To oznaczona kółkiem po lewej drobna dziewczyna z końskim ogonem pochylająca się nad noszami. Jak opiekuńcza i piękna siostra - sanitariuszka z Powstania, na które nie mogliśmy odżałować naszego spóźnienia.

Złudzenie, że możliwa jest platoniczna miłosna wspólnota, nie przetrwało niestety nawet dwóch tygodni. Michał:
22 III 66
Biegalski zdrajca, podrzuca bez naszej wiedzy Irence liściki. Rozmawiał z nią - zdrajca. Rozważaliśmy tę sprawę z Jerzym chodząc po Warszawie, wiatr unosił wciąż w górę jakieś pyły i piaski, chrzęściło w zębach.
27 III 66
Byłem w kościele, do którego ma zwyczaj chodzić Irenka. Rozejrzałem się. Niedaleko znajome postacie Jerzego i Biegalskiego. Biegalskiemu pogroziłem pięścią. Irenka stała bliżej ołtarza. Piękne chwile. Potem znikła, my obrażeni na siebie rozeszliśmy się każdy w inną stronę.
Sam też przeszedł do czynu. Jednak niefortunnie, bo się upił i zapukał do jej drzwi. Ja nie odważyłem się ujawnić. Jedynie podrzucałem do kasety w jej ławce anonimowe wierszyki. Jak to było?
a ty nigdy nie jesteś sama
nawet o tym nie wiesz
nawet nie pomyślałaś
Uff! Całe szczęście wkrótce były wakacje. W tamtym wieku one potrafiły przemeblować całe życie uczuciowe, a my w dodatku opuszczaliśmy szkołę. Żaden z nas nigdy już jej nie zobaczył.

Minęły lata. W komentarzach do dziennika Michał ocenił tę naszą szkolną miłość jako "wykreowany  spektakl, historię z pogranicza happeningu, teatru i eposu rycerskiego".

A ja? Jak latarnia morska przyświecały mi przez dziesięciolecia tamto zauroczenie i niewinność uczuć.

-------------------------------------------
W poscie tym wykorzystałem motywy z postu Irenka sprzed ponad trzech lat. Treść tamtego likwiduję, lecz żal mi było komentarzy. Są tutaj.

wtorek, 29 stycznia 2013

Złe miejsce


Niesamowite było zobaczyć w zbiorach Narodowego Archiwum Cyfrowego to zdjęcie. Musimy gdzieś tam być w tłumie we trzech, bo dokładnie pamiętam wypadek i ten cały przedziwny 20 marca, pierwszy dzień wiosny 1971 roku.

Staliśmy na rogu Żelaznej i Grzybowskiej gapiąc się bezmyślnie na wypadek. Właściwie to była banalna stłuczka, ale wszystko w tamtym czasie musiało mieć urzędową oprawę i stąd aż czterech milicjantów. Zupełnie niepotrzebnie, bo na pierwszy rzut oka wiadomo było, że winę ponosi kierowca warszawy. Nie przypuszczał, że jadący z Woli autobus linii 155 na tym odcinku nie skręca w Żelazną, lecz jedzie prosto Grzybowską. Zatrzymał auto pośrodku skrzyżowania, by przeczekać aż autobus skręci, a tamten wjechał na niego.

Zmarzliśmy trochę, ale tuż obok był bar. Dokładnie na parterze tego wieżowca, z którego ktoś wykonał zdjęcie. To najbardziej wysunięty na Dziki Zachód, pierwszy z kilkunastu mrowiskowców nowego osiedla "Za Żelazną Bramą”.

Jaki tam znów bar! Olbrzymia zaparowana garkuchnia z aluminiowymi kotłami, w których tężały mączne sosy i schła zbrylona kasza. Paskudny ten przybytek miał wszakże jedną zaletę: Tu było piwo. Zawsze! Zapewne z powodu bliskości Browarów Warszawskich. Żartowaliśmy, że w piwnicy, tuż za popękanymi kafelkami toalety, do której schodziło się ze środka sali, prowadzą podziemne korytarze składów przedwojennej firmy Haberbusch i Schiele. W naszych wyobrażeniach tymi korytarzami, na wagonetkach zwożono skrzynie ulubionego napoju. Bo nie było go nigdzie, a tu owszem. Jeszcze tylko na Dworcu Głównym oraz w Zjednoczonym Bufecie Kin "Przyjaźń" i "Młoda Gwardia". I nie żadne wodniste ani skwaśniałe, lecz z gęstymi pęcherzykami bielutkiej piany, jeszcze ciepłe.

Kiedy dzisiaj wspominam tamten dzień, wydaje mi się, że przyczyną niezwykłych wydarzeń mogło być szczególne nagromadzenie na niewielkim obszarze symboli ówczesnej kultury. Być może róg Żelaznej i Grzybowskiej to złe miejsce, magnetyczno – literackie pole, gdzie bierze w niewolę nieubłagana pani Fikcja. Pierwszą ofiarą mógł być ten kierowca warszawy, który zawierzył logice. Tego dnia miały być i następne ofiary.

Wyobraźmy sobie: osiem kondygnacji wyżej mieszkał filmowy Dzięcioł, erotycznie pobudzony Stefan Waldek. Tuż obok, na rogu Krochmalnej, postać z powieści "Zły", redaktor Edwin Kolanko widział w barze "Słodycz" (IV kategoria) uderzenie w oczy rozbitą szyjką od butelki. Pięćdziesiąt metrów w drugą stronę, przy Grzybowskiej 46 w obskurnej przedwojennej kamienicy, kręcono film „Poszukiwany, poszukiwana”, gdzie w mansardzie transwestyta Rechowicz spotykał się ze swoją żoną. Wszystko w najbliższej okolicy feralnego skrzyżowania i wszystko udziwnione.

Pierwsze trzy piwa postawił Staś. Ledwie przebiliśmy się przez gęsty kożuch, Łukasz odsunął butelkę i zdecydowanym truchtem zbiegł absurdalnymi schodami ze środka sali. Normalka, wiedzieliśmy, że ma szybkie nerki. Kiedy jednak wszedł na górę, nawet na nas nie spojrzał, lecz stanął w kolejce do baru. Wrócił radosny, przyciskając do piersi sześć pękatych butelek z białymi kapturkami gęstej piany. Postawił je obok trzech ledwo napoczętych.
- No a teraz, chłopaki, się n a p i j e m y.
Pociągnęliśmy w milczeniu parę łyków, a ten znów do toalety, schodami w dół, schodami w górę, ani spojrzenia w naszą stronę i prosto do kolejki. Wrócił radosny przytulając sześć butelek.
- No to się, chłopaki, n a p i j e m y.
Wydawał się mile zaskoczony, że na stole czeka już dziewięć krasnoludków, z czego sześć w przyklapniętych berecikach.
- Ty, Łukasz, tu już miejsca nie ma. Siadaj, pogadamy.
Był jakiś niespokojny, pewno dlatego, że musiał do WC. Schodził jeszcze raz czy dwa zahaczając o bar. Byliśmy bezradni. Zacięła, zacięła się ta płyta z nami.

Dopiero za dwadzieścia lat nakręcą „Dzień świstaka”, a my świętowaliśmy go dziś: oto na rogu Grzybowskiej i Żelaznej po raz piąty tego dnia zamiatają z ulicy szkło. Osiem pięter nad nami filmowy Dzięcioł, Stefan Waldek nie poszedł do pracy w Supersamie, lecz od rana obserwuje przez lunetę rozbieraną prywatkę w sąsiadującym mrowiskowcu. Opodal w mansardzie poszukiwany Rechowicz zdejmuje i zakłada sukienkę. Sto metrów w drugą stronę, w barze „Słodycz” Kubuś Wirus nie może oderwać wzroku od miejsca, gdzie rozchylał się fartuch barmanki nazywanej Hawajką, a Władkowi, który uderza tulipanem, zabrakło już butelek.

Wszyscy tkwią w dławiącej pętli czasu, póki Łukaszowi starczy pieniędzy.
Nie starczyło wreszcie.

środa, 22 sierpnia 2012

Fryzjer zdrajca


Stary tekst o fryzjerze poprawiony i uaktualniony (np. miejsce zegarmistrza zajął kebab):

Kamienica przy Grzybowskiej. Między Waliców, gdzie mieszkał Michał, a ulicą Żelazną. Znana jest z filmu "Poszukiwany, poszukiwana". Na dole zawsze były sklepiki i punkty usługowe, a niedawno nawet salony gier. Dziś są tam dwa punkty całodobowe: kebab i sklep z alkoholami. Ponadto lombard i szyld ostatniej ze starych usług – warsztatu szewskiego (przez burą szybę widać, że pajęczyna splątała kopyto). Tam, gdzie teraz jest kebab, był przed wieloma laty fryzjer, lecz go zabili. Michał zapisał w dzienniku:
17 VI 66
O Irence nie myślę. Zarżnęli na ulicy Grzybowskiej fryzjera - to jest wydarzenie.
W latach pięćdziesiątych fryzjerami byli wyłącznie mężczyźni. Zapewne zdemobilizowani, bo fryzjer podczas wojny to postać kluczowa (i dziś krótki włos ma we wszystkich armiach zasadnicze znaczenie bojowe). Mówi się, że wojna hartuje i znieczula. To prawda - nasi powojenni fryzjerzy nie słuchali żadnych próśb ani życzeń: strzygli krótko i wysoko.

Być może decydowały jednak względy bezpieczeństwa publicznego? Oczywiste, że zagrożenie szło od bikiniarzy z bujnymi plerezami. Ministerstwo Bezpieczeństwa wysyłało iskrówkę z VII wydziału (ochrona handlu i spółdzielczości) do Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy, a stamtąd już telefonicznie, na przykład do Spółdzielni Pracy Usług Pralniczo - Fryzjerskich "Czystość": O WLOS NIE USTEPOWAC STOP STRZYC KROTKO STOP.

Aż do szóstego roku życia miałem długie loki. Postrzyżyny odbyły się w „Okrąglaku” na Zamenhofa. Ten gryzący kontakt z maszynką był dla mnie pierwszym zetknięciem z regułami socjalistycznej estetyki. Pamiętam łzy Ojca i swoje zdziwienie, gdy ujrzałem własną czaszkę. Potem prowadzali mnie na Nowolipie. Tam oprawiał dzieci łysawy człowiek z wąsikiem. Niski, z wadą postawy, nieładnie nazywaną wtedy garbem. Musiał być bardzo zgorzkniały, bo strzygł przy skórze.

Z nastaniem lat sześćdziesiątych dobiegał czas frontowych cyrulików. Ustrój liberalizował się, a do zawodu trafiało coraz więcej kobiet. Z nimi można było negocjować, a niektóre zupełnie przeszły na naszą stronę. Zwłaszcza na stronę modsów, z ich perfekcyjną niedbałością. Koledzy z liceum, naiwne forpoczty angielskiej subkultury, znali adresy zakładów, gdzie panie strzygły dokładnie, jak się chciało.

Fryzjer - mężczyzna stracił bezpowrotnie nasze zaufanie. Gdy zmuszeni okolicznościami: na wakacjach lub zgwałceni przez szkołę, musieliśmy skorzystać z usług przypadkowego faceta w kitlu, nieodmiennie kończyło się to estetyczną klęską. Tak jak w ówczesnej nowomowie demokracja była tylko socjalistyczna, rozwój dynamiczny, a trudności przejściowe, tak w naszym języku epitetem stałym przy wyrazie „fryzjer” było krótkie i złe słowo „zdrajca”.

Strzyżenie przez kobietę, to całkiem inna sprawa. Przede wszystkim nie ma tego atawistycznego napięcia wobec gościa, który stoi za tobą z brzytwą. Są delikatne, ładnie pachną i zależy im na pięknie. Można przy nich ufnie zamknąć oczy i myśleć o jakichś miłych sprawach.

Aż dużo, dużo później ocknąłem się, bo upuściła nożyczki. Po chwili raz jeszcze.
- Wie pan...

sobota, 18 lutego 2012

E-maile ze szpitala


Ukazał się najnowszy numer internetowego pisma literackiego Kwartalnik, a w nim na stronach 98-106 znana już niektórym relacja z ostatnich siedmiu tygodni życia Michała Łukaszewicza. Zdawałem ją na bieżąco w e-mailach wysyłanych do Jego znajomej w Kanadzie.

Ilekroć czytam E-maile..., mimo logiki nieodwołalnego końca, odnajduję w tekście coś krzepiącego. Patrzę na wspaniałych ludzi i po raz ostatni na niezwykłą osobowość naszego Przyjaciela. W miejscu żałoby jest we mnie wdzięczność, że był wśród nas.

Bywają nawet rzeczy zabawne, jak choćby ten dowcip Michała o Kowarskim.
Dziś w najlepszej formie z ostatnich tygodni. Ewa znów pod jego urokiem i postanowiła zostać do końca. Kiedy przyjechałem, Mirka ustąpiła mi miejsca przy łóżku, a sama usiadła u jego nóg. Ona trzymała go za nogę, ja za rękę. Rozmawialiśmy przyjaźnie jak nie pamiętam kiedy.
O Indiach, gdzie byliśmy wspólnie we troje, o tym jak bardzo zmieniliśmy się, wreszcie o polityce. Michał od czasu do czasu wpadał w leciutki patos, jakby czuł się zobowiązany do ostatecznego przekazania sumy swych doświadczeń w uniwersalnej formule. Jednak i to podszyte było delikatnym futerkiem autoironii. Najbardziej nas rozbawił, kiedy powiedział, że rozmawiał dziś z Kostynowiczem. „Porozmawiałem z nim, bo snuł się wokół odsunięty. Jak Żyd z Wesela”.
Zapraszam. Kwartalnik (w formacie pdf) jest do pobrania lub czytania on-line tutaj. E-maile zaczynają się od strony 98.

-------------------------------

* * *
kiedy dotarli
pierwszy
w niemodnym palcie i zgarbiony
wysiadł
drugi położył się na dnie łódki
nie rozbili namiotu
nie rozpalili ogniska
nie otworzyli butelki
osobną mieli drogę


poniedziałek, 13 czerwca 2011

Późny triumf

W dzisiejszej Gazecie Stołecznej rozmowa Beaty Keczkowskiej z Pawłem Duninem, wydawcą, autorem „Warszawy fantastycznej". Gazeta pisze:
Takiej książki o naszym mieście jeszcze nie było. „Warszawa fantastyczna” to leksykon wiedzy o wizjach naszego miasta w polskiej literaturze fantastycznej, od Juliana Ursyna Niemcewicza do dziś.
Dunin omówił blisko 200 książek, lecz „zaledwie koło 20 to wartościowa literatura”.  Na pytanie dziennikarki, która wizja Warszawy jest mu szczególnie bliska, autor odpowiada:
- Ta z "Warszawskiej Atlantydy” Michała Łukaszewicza. To wizja równoległych Warszaw, miasta podzielonego na oddzielone od siebie strefy – w jednej panuje postkomunizm, inna jest „azjatyckim tygrysem Wschodu”, sąsiednia to państwo klerykalne. Ta wizja bardzo bliska jest miastu, w którym żyjemy. Ono też jest podzielone. Najwięcej zmywarek i telewizorów plazmowych jest na Kabatach…
Późny to i pośmiertny triumf artysty. Ale taki bywa zwykle. Trzynaście lat temu Michał napisał w dzienniku:
22.II.1998
(…) Jak kula u nogi ciąży mi "Atlantyda". I to są właśnie skutki pisania, aspirowania, czekania na głosy i recenzje, które przecież trzeba wyprosić, wychodzić albo jak wszyscy normalni ludzie - załatwić. Na imieninach Mirki była dzisiaj Małgosia. Powiada, że nie może nic dla mnie zrobić w Gazecie, bo nie ma tam już znajomych itd. "W Gazecie jest bardzo trudno" - mówi. Wiemy, wiemy. Nie byłoby w tym dla mnie niczego frustrującego. Ale mają nakład pół miliona, specjalny dodatek o książkach i w ogóle ta Gazeta, to dzisiaj Wiadomości Literackie.
Dobrze jest być człowiekiem wolnym i nie pisać. A ja znów wlazłem w pułapkę na myszy. (…)
Jeśli chcesz być wolny, musisz być nikim!

wtorek, 19 kwietnia 2011

Zanikający ślad

Wczoraj minęło pięć lat od śmierci Michała. Mam poczucie, że jego ślad zanika. Także dosłownie. To była ostatnia chwila, żeby na grobie napisać, że tam leży. Z udziałem rodziny i paru przyjaciół udało się. Jeden z nich, znany tu Kowarski, napisał parę dni temu:
Jerzy,
kilka godzin straciłem, żeglując po Internecie i niewiele znalazłem. Tylko tytuły jego recenzji z Nowych Książek, nazwisko na liście absolwentów dawnej szkoły, powieść "Małecki" na Allegro za pięć złotych, wzmianka Masłonia o "Warszawskiej Atlantydzie".
Ktoś wspomina, że zawdzięcza Michałowi Łukaszewiczowi początek kariery, ale tak tęskni za dawnym światem, że pisze niewesoło:
„zdałem sobie sprawę, że w zasadzie pism, w których regularnie publikowałem już prawie nie ma. Tak samo jak ludzi pióra, którym zawdzięczam, że pomogli mi zaistnieć w literaturze. Dosłownie apel poległych pisarzy i periodyków literackich, w których bywałem obecny (…) Michał Łukaszewicz, który mnie odkrywał najpierw dla Nowych Książek, a potem Literatury, nie żyje od roku 2006. Podobnie cała redakcja już nie istnieje. Tak samo jak nie ma Poezji, Miesięcznika Literackiego, warszawskiej Kultury, czy starej Res Publiki, gdzie jeszcze pod koniec lat 80-tych udało mi się zamieszczać swoje utwory (…). Ten świat już coraz mniej do mnie należy. Tęsknie za światem, który odchodzi na moich oczach”.
Ryszard Częstochowski „Świat który odchodzi czyli list do wszystkich” Bydgoszcz, luty 2009
Czy ktoś tu słyszał o poecie Michale Łukaszewiczu? Poeta?, nie znają żadnego. Są inni Michałowie Łukaszewiczowie, prawdziwe paniska: jest żeglarz morski, notariusz, protetyk, aptekarz i nawet psychiatra. Artysta, artysta? Był tu jeden taki - metaloplastyk z Orzesza.
Słyszano o dzielnym Michale Łukaszewiczu z Warszawy. Uczył się w Szkole Podchorążych w Modlinie. We wrześniu 1939 roku dowodził plutonem czołgów Vickers 121 Kompani Czołgów Lekkich. Zanim poległ 6 września pod Trzcianą zdążył przejść szlak bojowy, walcząc pod Naprawą, Kasiną Wielką i Wiśniową. Awansowany pośmiertnie na podporucznika. Czy to ten, na cześć którego rodzice nadali przyszłemu poecie imię Michał?

Oczywiście jest Michał Łukaszewicz na Facebooku. Miejmy nadzieję, że to ktoś inny, że nasz poeta nie otrzymuje ponagleń: "Witaj Michale, od pięciu lat nie zaglądałeś na nasze strony, w tym czasie, kiedy nie żyłeś, Twoi znajomi byli aktywni i wielu z nich czeka teraz na Twoją odpowiedź..."

W tym błędnym rejsie bez przychylnych wiatrów Słowobraz jest jedynym przyjaznym portem, gdzie na targu pełnym kwiatów i owoców wspominają jeszcze poetę Michała.

poniedziałek, 7 marca 2011

Jemu i na

Dwa dni temu minęła któraś tam rocznica. Chyba własnie 5 marca 1953 r. zaczęła się moja pamięć historyczna. Dzień był dość ciepły jak na marzec. Łaziłem po szerokim parapecie okiennym i zrzuciłem radio (dokładnie to, o którym pisałem listopadzie 2009). Rodzice byli na mnie źli, ale głównym wydarzeniem nie wydawali się przygnębieni. Mama opowiadała, że pani Wajnryb z czwartego piętra bardzo płakała.

A oto co pisze o tym dniu Michał Łukaszewicz w niepublikowanej powieści "Kustosz":

Sprowadziliśmy się do Warszawy w roku 1953. Późnym latem. Mniej więcej pół roku po śmierci Stalina. Tak się złożyło, że dobrze zapamiętałem dzień, kiedy ten historyczny moment całemu światu obwieszczono. Był to wietrzny, marcowy poranek. Słońce błyskało czasem przez chmury i po rozmiękłej ziemi przesuwały się jasne promienie.
Mieszkaliśmy wówczas w Izabelinie, podwarszawskiej miejscowości, odkąd moja rodzina porzuciła repatriancki Szczecin. W Izabelinie było duża drewniana weranda, jałowce aż po horyzont, a na ścianie jednego z pokojów wisiała "szczekaczka" - radio przewodowe, właściwie sam tylko radiowy głośnik. Pamiętam, że koniecznie chciałem wyjść tego dnia z domu, a babcia na to nie pozwalała. Nie wiem co mnie kusiło, bezlistne akacje czy może widok niekończącego się pola jałowców, przypominających tłum posępnych mnichów tuż za oknem. Szarozielone kaptury. Smętne postacie. W dzień niegroźne, nocą straszne. Rodzice, umęczeni ciasnotą autobusu byli już w Warszawie, w pracy. Ojciec księgarz we wspaniałej, niedawno oddanej księgarni na MDM-ie, matka w spółdzielni "Spólnota Pracy". Babcia skubała kurę w kuchni. Wszystko tu przypominało wieś. Gdyby nie dojazdy, Izabelin byłby rajem na ziemi.
- Nie pójdzisz, nie pójdzisz - zaciągała z wileńska babcia - nie pójdzisz, bo buciki wybrudzisz... 
A w radiu, wiszącym na ścianie kołchoźniku, wciąż dziwna, pełna powolnych taktów muzyka. Ciężko mi było. Choćby na chwilę na dwór. Tam też nudy, ale można przy drwalce pobawić się z psami. Wielka wilczyca - Finka - jest zawsze przyjazna, to też się liczy. A w domu nic, tylko ta smutna muzyka, nie nadają nawet żadnej zabawnej audycji o bumelantach albo szkodnikach ani skocznych oberków spod Opoczna. Jakby tknięty przeczuciem, że coś to musi znaczyć, przysiadłem na kanapie i słuchałem żałobnych marszów, gdy oto nagle rozległ się głos tak pełen smutku i powagi, że zamarłem wpuszczając z rąk uszyte z ceraty i wypchane watą żyrafy i wielbłądy. Ten głos przeraził mnie wieścią sensacyjną, niemożliwą, trudną do wyobrażenia. Przestało bić serce wielkiego Stalina. Przez chwilę zastanawiałem się co robić, po czym pobiegłem do kuchni. Przestało bić serce wielkiego Stalina - powtórzyłem z powagą.
Babcia zamarła. Stalin był taką potęgą, że nawet rodzice milkli, kiedy wymieniałem przy nich jego imię. Już myślałem, że zapłacze, jak się to jej często zdarzało, gdy oto babcia całkiem niespodziewanie odłożyła kurę, uderzyła ściśniętą pięścią o dłoń i unosząc oczy do góry, zawołała:
- Ot, jemu i na!
Nareszcie dostał za swoje. Osłupiałem. W oczach babci błyszczała nienawiść.
- Idzi, idzi do pokoju, pobawi sia zabawkami - szarpała pierze ze zdwojoną energią.
Oni, dorośli, matka z ojcem, bez końca ukrywali jakieś swoje sprawki. Zamykali się w swoim pokoju, nie chcieli mówić o Stalinie, wpadali nieoczekiwanie w zły humor; wydawało mi się więc, że jeszcze jako tako rozumiem babcię, a tu taka niespodzianka! Jakaś szatańska reakcja. Owszem, ona również milkła, gdy sąsiedzi zaczynali mówić o Stalinie, ale przecież czegoś takiego się nie spodziewałem. 
O Stalinie szybko zapomniałem, radio powtarzało jego imię coraz rzadziej, a o reakcji babci zapomnieć nie mogłem. Tego roku, kiedy umarł Stalin, sprowadziliśmy się do Warszawy.

środa, 15 września 2010

W Ogrodzie Saskim

Hennessy Leroyle's famous success, Other people's money from Hoyt's Theatre New York : written by E.O. Towne. (1898)
Michale, ratuj! Mam dużo pracy, a blog leży. Mogę tu tylko pisać, kiedy umysł mam wolny i nie dręczą mnie za bardzo wyrzuty sumienia. Tymczasem w komentarzach wyczuwam leciutki niepokój i pan Kowarski wydzwania zatroskany. Gdy mówię mu, że jest robota, powiada  - "No właśnie, mówię wszystkim, że nie piszesz, bo robisz pieniądze". To cały on. Sam zawsze na bezpiecznej posadzie pracownika oświatowego nazywa mnie biznesmenem, bo podjąłem daremne ryzyko pracy na własny rachunek i zwijam się w trąbkę, żeby zarobić na ZUS i spłatę raty kredytu. To jest niestety mentalna spuścizna powojennego socjalizmu, ale co tam, przecież nie zmienię gościa, co do szkoły chodził z Ludwikiem Waryńskim.

Michał też mnie trochę tak traktował. Pamiętam, gdy pod koniec lat 80. podjechałem po niego używanym Fiatem 125p, powiedział ni to z podziwem, ni z przyganą: "No, no, burżuazja!". Pisałem, po 1989 r. Michał zagubił się w sensie ekonomicznym i już nie odnalazł, a w swojej powieści "Warszawska Atlantyda" mocno drwił z pierwszych lat naszego dzikiego kapitalizmu.

Humoreskę, którą przytaczam, napisał w 2001. To szkic, którego nigdy nie zredagował. Widać, że wpadł na pomysł i pisał szybko, bo materiał miał liczne literówki i '"połknięcia". Poprawiłem i zamieszczam, bo ma klimat trochę z Mrożka, trochę z Szaniawskiego oraz krztynę autoironii. Przede wszystkim jest jednak kpiną z haseł wczesnego kapitalizmu i z ołtarza przedsiębiorczości.

W Saskim Ogrodzie

Leżący w centrum miasta Ogród Saski jest niewielkim i pozbawionym tajemniczych zakątków parkiem. Z każdego prawie miejsca, szczególnie zimą lub jesienią, kiedy brakuje liści, widać ruch samochodowy na ulicach Królewskiej i Marszałkowskiej, a także bliską perspektywę placu Piłsudskiego. Przed południem przychodzą do Ogrodu Saskiego babcie z dziećmi, po południu ludzie wracający z pracy i każdy komu po drodze.
Któregoś jesiennego dnia siedziałem na ławce w tej części parku skąd widać kielich nieczynnej już fontanny. Żwirowe alejki pokrywała gruba warstwa opadłych liści, prześwitujące pomiędzy konarami niebo miało wyblakłą niebieską barwę. Moją uwagę zwrócił głośny szelest liści. Odwróciłem się i zobaczyłem, że pomiędzy drzewami krąży powoli starszy pan ze staromodną laską, a za nim, w odległości kilku kroków, spora gromadka ludzi. Dzieci, chłopcy z tornistrami, jakaś kobieta z wózkiem, mężczyźni z teczkami i kilku bezrobotnych. Wszyscy wpatrywali się w ziemię i co pewien czas schylali rozrzucając rękoma liście. Kiedy pan z laską na chwilę przystawał, podnosili głowy i nieruchomieli. Za każdym razem wybuchał wtedy gwar zmieniający się powoli w szmer ściszonych głosów. Przyglądałem się ze zdziwieniem, nie rozumiejąc o co tym ludziom chodzi. Może to jakieś grzyby - pomyślałem - a może to radiesteta szukający żył wodnych? W końcu nie wytrzymałem i kiedy koło mojej ławki przechodził szybkim krokiem mężczyzna, który dopiero co odłączył od tamtej gromadki, zapytałem, czego tak szukają. Nic nie odpowiedział, popatrzył tylko złym wzrokiem i jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Wstałem i zapytałem kogoś przyglądającego się tym poszukiwaniom. Czego właściwie szukają?
- Pieniędzy! - odpowiedział krótko. - Tutaj wszędzie są pieniądze!
Była to taka odpowiedź, że wolałem o nic więcej nie pytać. Ale oto starszy pan z laską przystanął nagle, pochylił się i wyciągnął spomiędzy liści nie uszkodzony i nawet nie pomięty niebieskawy banknot. Od tej chwili nie mogłem już od niego oderwać wzroku. Wyprostowany, z założonymi na piersi rękoma i swobodnie zawieszoną na łokciu laseczka, spacerował niespiesznie pomiędzy drzewami. Szli za nim dorośli i dzieci czekając aż znów się pochyli. Kiedy to robił, wokół aż szumiało od rozgarnianych energicznie liści. Ale na próżno! Starszy pan oglądał tymczasem znaleziony banknot, wzdychał i chował do kieszeni płaszcza. Potem znów ruszał, wracał jeszcze raz na zdeptane miejsca, przewracał liście końcem laski, a kiedy ktoś próbował go zagadnąć lub zastąpić drogę, milcząc kierował się w inną stronę. Przystawał, spoglądał pod nogi i znów coś podnosił. Ludzie ryli w stosach liści i ani przez moment nie spuszczali z niego oczu. Najbardziej zachwycone były dzieci, którym oddawał znalezione tu drobne dziesiątki i dwudziestki. Ja również zajrzałem pod kilka liści i szybko się wycofałem z głupią miną.

W niektórych ludziach wzbierała złość, czasem ktoś nagle odchodził, inni niestrudzenie krążyli za panem z bambusową laseczka. Kiedy laseczka podnosiła jakiś liść, wszystkim wydawało się, że jest tam co najmniej setka, ale starszy pan odwracał się i kilka kroków dalej podnosił z ziemi jeszcze bardziej okazały banknot. Pomimo że zabezpieczony materialnie, poczułem nagle złość na widok jego powolnych kroków i cienkiej laseczki. Dlaczego tylko on znajduje, a inni nie! Czy jest to sprawiedliwe i czy na pewno nie kryje się za tym jakieś oszustwo? To samo pytanie musiało widać trapić jeszcze kilka innych osób, bo najpierw szeptem, potem półgłosem, a w końcu bardzo głośno zaczęli się nad tym zastanawiać. 
- Co to jest? - pytali jakiś równie nobliwie wyglądający pan, tyle że bez laseczki - co to jest? Ja nie wiem co to jest, ale tym się powinien rząd zainteresować. To jest złodziejstwo! A w miarę jak mówił oczy zaczynały się mu się zwężać i przestawał nimi bezradnie mrugać. To jest jawne złodziejstwo i rabunek grosza publicznego!
- To pewnie lipa, to dla filmu albo jeszcze czegoś. - Nie, nie! To są prawdziwe pieniądze - szeptał jakiś młody biznesmen z teczką. - Sam sprawdzałem u tych dzieci! 
Bezrobotni i pijaczkowie milczeli z ponurą, niczym nie maskowaną zazdrością.
- Panie, jak ich szukać? - zachrypiał wreszcie jeden z nich, ale mężczyzna z laseczka jakby nie słyszał, trochę zmęczony, zamyślony i jakby nieobecny. A pieniądze były i wciąż leżały pod nogami.
Z daleka, brnąc przez zasłane liśćmi trawniki zbliżał się już policjant z urzędnikiem skarbowym. Sprowadził ich mężczyzna, który minął mnie, gdy siedziałem na ławce. - Pan pozwoli dowód! - rzekł policjant. Tłum czekał w milczeniu. Policjant długo oglądał dokument, podważał palcem solidnie przytwierdzone zdjęcie. Urzędnik zaś spytał:
- Co to za pieniądze?
- To są pieniądze, które leżą na ziemi - powiedział starszy pan.
- Jak to na ziemi? Jak można wciąż znajdywać pieniądze?
- Nie wiem czy umiem panu na to tak od razu odpowiedzieć - powiedział starszy pan - ale skoro one są wszędzie... - i pochylił się żeby wyjąć prawie spod obcasa urzędnika nowe dwieście złotych.
- Ile pan dzisiaj znalazł pieniędzy?- spytał z irytacją urzędnik
- Około dwudziestu pięciu tysięcy - rzekł pan z laską.
Wszyscy zamarli. Wiadomo było, że znalazł dużo, ale żeby aż tyle!
- Kłamie! - krzyknął ktoś rozpaczliwie. - Trzeba go zrewidować!
- Ale dlaczego? - zaprotestował starszy pan. - Gdyby pan się nie gapił to też by pan znalazł.
- Znalezione banknoty trzeba odnieść na komisariat - rzekł policjant.
- Ależ ja tak robię! - zapewnił starszy pan. - Dzisiaj jeszcze chciałem tutaj trochę pochodzić, a potem jak zawsze na komisariat. Trochę mi jeszcze brakuje do trzydziestu tysięcy, to jest do należnych mi trzech tysięcy znaleźnego.
- Ciszej, ciszej! - pouczył ludzi policjant.
- O, proszę, to są moje zaświadczenia - pan z laską sięgnął do portfela. - Tu z zeszłego miesiąca, tu z sierpnia, a z lipca już nie mam, bo byłem na wczasach nad morzem. Ja tylko znaleźne, nic więcej.
Poszedłem w swoją stronę. W nosie wiercił kurz z przewracanych przez dzieci liści. Usiadłem na ławce i patrzyłem co będzie dalej. Pan z laską wsiadł do radiowozu. Może było mu na rękę, że zamiast taksówką pojedzie oddać znalezione pieniądze za darmo. Tłum powoli się rozchodził, ale szeleszczenie liści słychać było tego dnia w Ogrodzie Saskim do zmroku. Pójdźcie tam kiedyś i wy. Może usłyszycie jak nieprzyzwoicie szeleszczą?

wtorek, 3 sierpnia 2010

Wykluczony

Edward Penfield, Harper's, okładka z sierpnia 1898 r.
To było 15 miesięcy przed końcem. Od dłuższego czasu Michał nigdzie już nie drukował, zresztą specjalnie o to nie zabiegał.  Jedynie może te teksty, jakie wyciągał od niego Janusz do naszego fanzinowego "Rękopisu", ale on, jako profesjonalista, nie traktował tego poważnie.

Wobec wcześniejszego zgiełku wrażeń i przygód,  teraz w jego życiu nie działo się nic. Pewnie dlatego przestał prowadzić dziennik. Nawyk codziennego pisania jednak pozostał. Jeszcze nie było u nas mody na blogi, ale on zaczął coś takiego. To były rozwinięte e-maile, które wysyłał do dwóch, trzech osób, z którymi pozostawał w przyjaźni. Zastanawiał się jak je nazwać. Pamiętałem "Strzępy meldunków" Sławoja Składkowskiego i powiedziałem "meldunki". Spodobało się. Oto meldunek kierowany do mnie 10 stycznia 2005.

Odkąd mam internet przestałem pisać w dzienniku. Początkowo jeszcze coś tam skrobałem ale w końcu przestałem. Od czasu do czasu pojawia się potrzeba pisania, zapisania, przedstawienia myśli na kartce papieru. Najpierw pojawiają się myśli o wszystkim co nas otacza, potem o sobie na tle tego krajobrazu. Zwłaszcza podczas porannych wizyt w wannie. W ogóle w wannie myśli się dość intensywnie i wcale nie jest tak, że świat odpływa za granicę horyzontu jak twierdził Gałczyński. Metoda doktora Kneippa polegająca na leczeniu histerycznych pacjentek przez namaczanie może mieć także inne zastosowania. Drugą zmianą jest to, że pisze się teraz bez długopisu, używając od razu pulpitu.

W wannie czytałem wydrukowaną w sobotnio – niedzielnym dodatku do Gazety Wyborczej rozmowę z Ignacio Ramonetem na temat radykalnego islamizmu. Tytuł „Koran - Kapitał naszych czasów". Początek wydrukowany dużą czcionką brzmi tak:
Radykalny islamizm dociera tam, gdzie nie dociera nikt inny – do ludzi wykluczonych, żyjących poza cywilizacją. Oferuje im odpowiedź monstrualną, bo odwołującą się do terroryzmu i śmierci. Tylko on jednak nadaje tym zapomnianym ludziom jakąś tożsamość.
Zupełnie jak w moim przypadku. Tylko trzeba zamiast islamizm napisać alkoholizm. Ja też jestem człowiekiem wykluczonym, bezrobotnym, z kryzysem tożsamości, bo jeszcze nie znam tej roli społecznej i nie wiem jak w takim świecie żyć.

W czasie naszych sobotnich biesiad i tańców myślałem, że ja tu jestem bez żony czy choćby dziewczyny, no, niechby czterdziestoletniej dziewczyny. Czy się z żoną sypia, czy nie, czy się ma jej dość, czy nie, ja byłem nieparzysty. I tak jest od zawsze, wyłączając krótkie (kiedyś) pobyty Ewy w Polsce. Ewa rzuciła mnie z powodu mojego alkoholizmu, ale też wystarczy pomyśleć, żeby stwierdzić – wcale mnie nie rzucała, bo mieszka w Holandii i bywa w Polsce kilka razy do roku. Teraz gdy mój wrodzony alkoholizm pozostanie, ale pijaństwo będę plenić, myślę, że sens prawdziwy miały twoje słowa: „Łukasz, baby ci potrzeba!” choć wolałbym nie babę, a atrakcyjną przyjaciółkę. Ale jak tu bezrobotnemu taką znaleźć?

Pamiętam, spotkałem się z G. w piwiarence „Pod papugami” i cały czas drżałem, żeby nie poprosiła o jeszcze jedno piwo, bo miałem wszystkiego dwadzieścia złotych na dwa piwa po siedem. Brak pracy, a więc zwykłej pensji, eliminuje ze świata ludzi zwykłych, dla których siedem złotych nie jest problemem. Rodzi problemy kiedyś nieznane. Za co kupić pastę do zębów albo co jeść jutro będę jeśli nie pójdę na obiad do ciotki. W takiej sytuacji rzeczywiście tylko baba zbierająca puszki po piwie może być moją partnerką.

Jak wariat czekam na jakąś okazję, czyli na szansę, że z marginesu trafię „do pracy”. Śni mi się wciąż, że wyrzucamy z Nowych Książek Lidię Wójcik i mogę tam wrócić, zająć się tym, co umiem. Szkoła to tylko przechowalnia i właściwie od zawsze mnie tam przechowywano na pół etacie nie dając zginąć. Ja ich nie lubię, a oni całkiem są mi przyjaźni i robią to z łaski.

Wykluczenie rodzi agresję. Albo autoagresję. Pijaństwo jest autoagresją i to znakomitą, bo nie boli, a tylko ogłupia. Oferuje „odpowiedź monstrualną”, bo odwołuje się do śmierci i za życia jeszcze nią hojnie obdarza. Prosty lud się zwyczajnie i uczciwie zapija. Na terapii słyszałem wyznania ludzi, którzy szczerze popadli w alkoholizm i pili tak zajadle, jak ja nigdy nie miałem odwagi. Ja dna jakiegoś wyrazistego nigdy nie osiągnę. Za to – uświadamiam to sobie wyraźnie – mogę być już do końca w dryfie. Niczego już nowego wtedy nie zaznam i niczego naprawdę ciekawego nie napiszę, nie zrobię, nie wymyślę.

Alkohol jak każdy narkotyk prowadzi do samozakłamania. Alkohol może najbardziej, bo nie działa szybko i można żyć z nim jak z jakimś mniej groźnym rakiem całe dziesięciolecia. To jest poddanie się i rezygnacja z hasła – pamiętasz druhu „Dżuma”, powtarzaliśmy je często jak byliśmy u Walterowców – „czeławiek eto gordo stoit!”. Ja z tego wielopiętrowego samozakłamania wyniosłem tylko tę korzysć, że chociaż własnego kłamstwa się nie pozbyłem, to wyraźnie widzę cudze. Wyobraź sobie: wszyscy nie tylko kradną, ale i kłamią! Wcale mi z tego powodu nie jest lżej. Raczej tak samo ciężko. Mógłbym niejednemu i niejednej prostować drogę. Ale do tego trzeba mieć powołanie.

Jakby szykując się do jakiejś nowej roli czekałem na samotnego Sylwestra, żeby leżąc jeszcze nieotrzeźwiały myśleć: Nie ma nikogo (tutaj i teraz) do kogo mógłbym przycisnąć moje stęsknione ciało i przed kim mógłbym otworzyć obolałą duszę. To właśnie myślałem także podczas naszego sobotniego karnawału.

Masz rację: po pierwsze nie pić, a potem się zobaczy. Niepicie to jednak nie kwestia wstydu czy bezwstydu, postanowień i męskiej siły. Tutaj męska siła na nic i jeszcze sama przeciw sobie się obraca. Tu potrzebna jest kupiecka trzeźwość: Co wolisz pijaku: wegetację roślinną nieomal, czy uczestnictwo?

Niektórzy właśnie uczestnictwa się boją. Ja się tyle lat bałem, że już się nie boję. Z fizycznego uzależnienia wychodzi się łatwo. Nigdy nie miałem z tym problemu i nie ciągnie mnie do alkoholu w tym sensie, że nie muszę wypić, żeby mi się ręce nie trzęsły albo żeby wstać z łóżka. To może na kacu tak jest, ale nie po parunastu dniach bez kropli piwa. W ostatnich czasach piłem rozważnie dając sobie wytrzeźwieć, żeby znów mieć siłę na picie i żeby nie zabazgrać do końca tej jedynej ćwierć pracy – szkoły. (Pomimo tego miałem takie dni trzeźwienia, gdy mogłem tylko leżeć i oglądać w kółko telewizję, bez odrobiny snu i bez kontaktu z samym sobą). Gorsze jest uzależnienie psychiczne. Przecież rzec mogę: ja to alkohol! Towarzyszy mi od kołyski, czyli od liceum im. Traugutta. Był mi pisany, bo się bałem społecznych związków, jak np. boi się ich teraz Paweł. Coś mi dał, coś wziął – nie, nie on, alkohol – raczej ten Łukaszewicz, co go pił.

wtorek, 8 czerwca 2010

Dziennik Robinsona

Robinson Crusoe and his man Friday, Published by Currier & Ives, 1874.
Bez dziennika - życie jak bez ratuszowej wieży,
z której zegar śmiało spogląda na świat,
na nic wtedy obszyte galonem rękawy
i kapitański pas.

Bez dziennika statek niechybnie zatonie,
Nie zostawi nawet sznura białych dat,
fale biją ciężko, ołowiany dach
coraz niżej wisi. A może juz spadł?

Bez dziennika w podróż lepiej nie ruszajmy,
bo jeśli przygód doznać nam wypadnie,
nie nasze będą i nie nas zgotują
ludożercy w kotle
posypując pieprzem.

Dziennik ma być księgą jak te Robinsona
kupieckie foliały na bezludnej wyspie,
po lewej stronie stanie wyraz kredyt,
po prawej debit - słowo nieco krótsze
po lewej zdania pełne złorzeczenia,
po prawej jedno: Przecież jednak żyję!
Michał Łukaszewicz, dziennik Robinsona
To prawda, dziennik uzasadnia życie, tłumaczy losy i z pozwala zrozumieć siebie.

Pisałem już, Michał prowadził dziennik zawsze. I od początku dbał o poziom. Pamiętam jak w początkach lat sześćdziesiątych wrzucił z Mostu Gdańskiego do Wisły chyba z dziesięć 16-kartkowych zeszytów, szczelnie wypełnionych jego regularnym pismem. To były zapiski najwcześniejsze, które po czasie wydały mu się zbyt naiwne, nie literackie. To co istotne odnotował, ale całość utopił. Podobnie dwadzieścia parę lat później w Puszczy Kampinoskiej spalił sporą część dzienników. Ale i tak zostało tego kilkanaście tomów.

Nigdy nie prowadziłem dziennika, może dobrze, bo nie chciałbym dziś czytać o tamtych rozterkach, niepowodzeniach i bólu. Dość, że naczytam się o sobie u Michała. Młodość tylko z odległości wydaje się piękna. Z bliska bywała jednak spastyczna. Wiek dojrzały też nieszczególny. Bo życie to na co dzień szarpanina między marzeniem a nierealizacją, między ambicją a upokorzeniem. A niekiedy prawdziwa rozpacz.

Dziś, kiedy hormon nie targa już tak mocno, patrzy się na wszystko łagodniej. Klęska już tak bardzo nie zasmuci. Nie udało się? Trudno. Zawód miłosny? Ot, nie pierwszy to prztyczek.

Właściwie znowu jest jak wtedy, gdy Michał zapisał w dzienniku słowa, które są dzisiaj dla mnie niczym arka przymierza między dawnymi i młodszymi laty:
27 VII 66
Po powrocie z wakacji doszedłem do przekonania, że bezgranicznie kogoś kocham. Jest to osoba pojawiająca się co pewien czas to tu, to tam, wielopostaciowa. Raz była Irenką, raz Katarzynką. To, co działo się wczoraj, poznaję dopiero dziś. Wszystko stanowi całość.
------------------------------------------
Jakiś czas temu udostępniłem I tom dzienników Michała. W formie pdf (można ściągnąć na swój komputer bądź czytać on-line, chyba lepiej sciągnąć, bo plik z ilustracjami autora ma 15 MB). Jest tutaj.

Hmm, jakby tu zachęcić do lektury? Powiem po prostu, że zaczyna się od słów:

Grałem w szkole w kości, w pokera i w inne gry.
A kończy:
W szkole seks całkiem jawny tyle, że po kątach.

niedziela, 18 kwietnia 2010

Niedosłownie

Wiem, że jak gąbka nasączeni jesteśmy żałobą, ale dziś jest też czwarta rocznica śmierci Michała Łukaszewicza. Pisałem już, Michał całe życie prowadził dziennik (zafascynowany Żeromskim mówił "dzienniki"). Najbliższe są mi zapisy najwcześniejsze (cytowałem je kilkakrotnie, m. in. wspominając Irenkę) i najpóźniejsze. Dziś pewien majowy dzień z ostatniego tomu.
21.V.05
Szczęście nie jest ani jak złoto dla zuchwałych, ani dla tych jak mrówki pracowitych, ani dla zacnych, a tylko dla szczęśliwych. Jest albo go nie ma.

Szkoda czasu na przeszpiegi dlaczego tym razem jestem szczęśliwy. Czy to dzień taki jakiś, czy Jehowa się zlitował.

Trochę miłej odmiany, wystarczy po prostu nie przeszkadzać, by moje przyrodzone szczęście dało o sobie znać. W najgorszej opresji niosłem jego wielki wór, ale zajęty byłem czym innym. Trzeba po prostu być. Być. Jeśli poetą czasem tylko się bywa, to i szczęśliwym się bywa. Znów jestem szczęśliwy! Nie wesoły, nie radosny, nie triumfujący i nie zdobywczy, ale szczęśliwy bez przyczyny i powodu, bo nic szczęśliwego się nie zdarzyło i po staremu jest ponuro i źle.

Ta alchemia, a może tylko chemia, szczęścia bardzo zaciekawia. Nie warto szukać przyczyn. Nie logika szczęściem rządzi. Szczęście jest samowolne, sobiepańskie i niespodziewane. Miasto znów jest pełne radosnych ludzi. Migają ulice i mosty. Coraz to nowa panorama Warszawy z praskiego brzegu, z wybrzeża Helskiego, gdzie szybko szliśmy trzymając się z dala od ogrodzenia ZOO, za którym czają się niedźwiedzie.
- One teraz spokojne, wstydzą się za kolegów z Chorzowa – mówi Paweł.
W Chorzowie kobieta wdrapała się na murek oddzielający kwaterę niedźwiedzi, chodziła, chodziła i spadła. Od razu ją rozszarpały.
W parku praskim dzieci, baloniki, wózki, matki, starcy i sprzedawcy jarmarcznych zabawek. Jakieś święto? Tak jest, święto strażaka, bo jeszcze nie Boże Ciało, które ma być dopiero we czwartek. W kierunku wschodniej wieży kościoła św. Floriana zmierza cichcem ogromny biały księżyc. Na jego tle figlują jaskółki. U misiów nie ma misiów. Po betonowym wybiegu chodzą sroki.
- Wstydzą się, puchatki. 
W „Super Expressie” u ciotki przerażające zdjęcie z przerażającym podpisem: „On zakosztował ludzkiej krwi”.
- Ona też dobra! – tłumaczy nam ze swoim akcentem à la Oszmiana – Mołodeczno ciotka. To jej wina. - Naćpała się i spadła.
- A skąd wiesz, co to znaczy „naćpała się”?
- A co ty myślisz, że ciotka taka durna!
Zjadamy kotlety mielone żarłocznie jak niedźwiedzie i chwalimy, że dobre.
- Ale co ja z nimi miałam! – wzdycha ciotka. – Kołowata jakaś jestem.
Próbuje z nami rozmawiać, ale my gadamy w swoim języku, którego nie rozumie, bo ona wszystko rozumie dosłownie, a my gadamy tylko niedosłownie, trzeba znać nasz język. Mamy z Pawłem swój system znaków, to jak iskanie u małp, zbliża i utrwala związki społeczne, ale i Jurek, i inni z mojego pokolenia koledzy, łatwo by zrozumieli o czym mówimy, a ludzie z pokolenia ciotki nie. No, Kołakowski pewnie by zrozumiał, ale niekoniecznie, bo pewnie nie jest fanem „Misia” i Monthy Pythona.

Jak to dobrze, że raz w tygodniu pogadują sobie syn z ojcem i ojciec z synem. Słowa zastąpiły w gatunku ludzkim iskanie, lizanie, mruczenie, mlaskanie. Okazujemy sobie bliskość i przyjaźń, akcentujemy związek, a ciotka jest jakby z innego stada. Próbuje nas do siebie zwabić:
- A u Basi będzie wesele.
U Basi, to znaczy sąsiadki. Nie okazujemy zainteresowania.

Przy pl. Bankowym podajemy sobie tradycyjnie dłonie. Może zobaczymy się już jutro i pojedziemy do J[erzego]. Z Jurkiem ten sam związek, co z Pawłem. Rytualne gesty, rytualne słowa, dowcipy, wersje i inwersje tego samego tematu – mamy podobną ocenę świata – jesteśmy razem. Na psychologii robią z tego doktoraty i habilitacje. A Amerykanie piszą o tym masę poradników. Trzeba mówić, bawić się w grę znaczeń i sensów, i to jest właśnie związek. Niedźwiedzie są wtedy mniej straszne. Łysy bladawiec – księżyc robi się poetyczny.
-------------------------
Ciocia Sabina zmarła trzy miesiące później. Pewnego sierpniowego poranka nie obudziła się. Michał, jej ukochany siostrzeniec, któremu zastępowała matkę, umarł po kolejnych ośmiu. Z jego synem Pawłem spotykamy się niekiedy lub rozmawiamy przez telefon. Używamy tego samego języka, rytualnych słów, dowcipów. Tak sobie gadamy, niedosłownie.

czwartek, 4 marca 2010

Kalosz

George Vander Slui, Children's drawings (1939)
Już na pierwszy rzut oka widać było, że ma ciąg do aktorstwa. Zwracał się do rozmówcy, ale jakby jeszcze do kogoś z boku.

W szkolnym teatrze pani Koszutskiej grywał początkowo ogony w Żeromskiego "Wiernej rzece" i "Róży". Za to w "Niemcach" Kruczkowskiego wziął już wielką rolę SS-Untersturmführera Willego Sonnenbrucha. To dość wyrazista i cyniczna postać. Przede wszystkim jednak w mundurze. Mundur był staranny: lśniące oficerki, bryczesy, a na patkach dwie złowrogie błyskawice.

Przygotowywał się najwyraźniej metodą słynnego teoretyka teatru Stanisławskiego, polegającą na wzbogacaniu środków aktorskich poprzez obserwację i własne przeżycie, bo podczas przerw szkolnych spacerował między nami ubrany w ten czarny, esesmański mundur.

Krysia S. napisała na forum klasowym:
To był mój sąsiad. Pewnego wieczoru, zapukał do naszych drzwi mieszkania na Smoczej, ubrany w ten niemiecki mundur. Mama, która otworzyła mu drzwi o mało nie dostała zawału, myśląc, że wróciła okupacja (przeżyła w Warszawie okupację, Powstanie i wypędzenie do obozu w Pruszkowie). On był cały szczęśliwy.
Musiał naprawdę być dobry, bo z tamtego przedstawienia pamiętam tylko jego, a zwłaszcza scenę, kiedy SS-Untersturmführer Willi stoi rozkraczony przed biednym więźniem:
A! Joachim Peters! Patrzcie, patrzcie! Przepraszam, że nie poznałem od razu...
W jego głosie była ironia i narastające okrucieństwo. Bardzo realne, bo cedząc słowa smagał się od niechcenia skórzanym pejczem po czarnych oficerkach.

Premiera była jakoś zimą, natomiast w końcu kwietnia podczas lekcji słychać było w szkole dziwne dźwięki.

Michał Łukaszewicz zapisał w opartym na faktach opowiadaniu "Ćwiczenia dykcji w Liceum im. Bartłomieja Malinowskiego" *:
Znalazłem się pierwszy przy wielkim oknie sali gimnastycznej, lecz ani słowem nie zdradziłem Grzegorzowi tego, co w niej ujrzałem. Oddychaliśmy nierówno, głęboko.

Na środku sali stał samotnie „Kalosz" w pozie wyrażającej skupienie i ślad wewnętrznej, duchowej pracy. Wydawało się, że rozmyśla, czeka, zbiera się w sobie. Wreszcie zdecydował się, odrzucił energicznym gestem głowę do tyłu i zawołał wytężonym, ale silnym i pewnym głosem coś, co już dawało się zrozumieć:
- Eękujemy ...a ...ysiąc ...ul ...a ...ysiąclecie.
Pierwszego Maja ubrani w białe bluzeczki i koszule szliśmy zwartą kolumną. Pięć metrów przed nami on z dumnie, po robociarsku odrzuconą głową raz po raz grzmiał już bez zastanowienia w kierunku trybuny honorowej.
- DZIĘKUJEMY ZA TYSIĄC SZKÓŁ NA TYSIĄCLECIE !
* * *
Kalosz niestety nie został aktorem, lecz milicjantem. Dziś jest na emeryturze. Spolegliwy i ciepły kolega ma chyba sześcioro wnucząt, łowi ryby i dorabia w firmie ochroniarskiej.
-------------------------------
* - Michał Łukaszewicz „Pieśń żarłocznej szarańczy” Warszawa. Czytelnik 1980

wtorek, 2 marca 2010

Piwołaźnia

Dziś kolejny tekst mistrza Michała Łukaszewicza. Trochę się zdezaktualizował, bo zdaje się tego mlecznego baru już nie ma. I poprawność polityczna nieco inna, ale co za prawda czasu, prawda ekranu, prawda.  Byłem w tej łaźni na piwie chyba raz.

Piwołaźnia

Tuż obok uniwersytetu (dziś wystarczy minąć księgarnię Liber i ostatni chyba w Warszawie bar mleczny) otwiera swoją przepastną otchłań brama domu zwanego przed wojną Domem pod Messalką. Mieszkała w nim znana aktorka, a oprócz tego mieścił się podobno przybytek łatwych rozkoszy. Żartowano, że Chrystus sprzed kościoła św. Krzyża nie chce o niczym wiedzieć, wybacza, a nawet jakby wskazywał drogę.

Przedwojnie to epoka dinozaurów. 65 milionów lat wstecz. Dla mnie to miejsce kojarzy się ze studenckimi latami 69, 70, 71, kiedy łaziliśmy tam na piwo do miejskiej łaźni. Było to najbliższe i najtańsze piwo w promieniu jakichś pięciuset metrów. W ciasnej i długiej bramie głos dudnił jak w studni.
- Ile masz?
- No... trzy pięćdziesiąt.
- To trzeba było zostać na wykładzie!
Ale wykłady na polonistyce bywały bardzo nudne. Poza tym picie piwa w łaźni było wtajemniczeniem. Trzy chybotliwe plastikowe blaty na żelaznych nóżkach i rytualne pytanie "Babci" z szatni:
- Panowie tu po co?
- Tylko po jednym! - rytualna odpowiedź.
"Babcia" robi nam łaskę, mierząc lekko pogardliwym spojrzeniem. Butelki od piwa maja pojemność mniejszą niż dzisiejsze, 0.33 litra. Nie wiadomo kto ma trochę kasy, ale wiadomo, że nie i tak nie skończy się prędko.
- Ty k... - mówi polonista do polonisty. - Czy ty nie rozumiesz, że bez egzaminu z gramatyki opisowej wylecisz ze studiów?
- To co ja mam k... robić, jak mi ten Talmud nie wchodzi do głowy?
- Kto ty jesteś, polonista czy wariat?
- Ja lubię wiersze.
- Na polonistyce nie ma wierszy!...
Gruba babcia patrzy na nas z jeszcze większą pogarda. Dzierga na drutach sweterek.
- Proszę ciszej! - mówi. Zza uchylonych drzwi łaźni wychodzi jakiś mężczyzna.
- Pedał!
- A skąd wiesz?
- Bo tylko my tutaj przychodzimy bezinteresownie.
My. Poloniści, piwożłopcy.
------------------------------
Uwaga: Post o panu Gon-Med został ubogacony nagraniem Wiesława Dymnego o Majewskim. Pyszne!

wtorek, 12 stycznia 2010

Umarła księgarnia


Często zaglądam do zapisków Michała Łukaszewicza. Pisał do samego końca, nieświadomy, że się zbliża. Nieświadomy, ale dziwnie łagodny i eligijny.

Dziś wspomnienie dokładnie sprzed pięciu lat i na rok przed szpitalem. O księgarni jego ojca. Pamiętacie film ze ślubu? To ten dystyngowany starszy pan mocujący się z drzwiami od samochodu DKW.

13.01.2005

Kiedy przechodzę koło księgarni Bellony, dawniej księgarni im. Żeromskiego, odczuwam delikatny ból połączony ze strachem. To miejsce kojarzy mi się z ojcem. Odwracam wzrok, żeby nie widzieć bankomatu przy drzwiach wejściowych, braku wielkiej podobizny Żeromskiego na ścianie naprzeciw, i w ogóle, nowych porządków.

Masywną ladę z grubym szkłem zastąpiły jak w każdej księgarni samoobsługowe stoły z nowościami, nikt ich nie pilnuje, bo i tak przy wyjściu jest bramka z alarmem, a przechadzający się dyskretnie młody księgarz pilnuje tylko by nie odrywać od książek namagnesowanych pasków. Wszystko jakieś namagnesowane.

Książka stała się wyłącznie towarem i jej kupowaniu nie towarzyszy rozmowa z księgarzem, próby wybłagania od niego ukrytych pod ladą atrakcji, słowem nie towarzyszy nic, oprócz sporego pieniężnego wydatku. Nie ma już działu książki młodzieżowej i dziecięcej, prowadzonego przez panią Jadwigę o powierzchowności starej dobrej wróżki z bajek, które sprzedawała. Przy kasie nie ma zwalistej pani Marii, której nigdy nie widziałem w postawie wyprostowanej. Zawsze siedziała i nigdy nie wydawało się, że wstanie. A jednak wstała i już jej tam nie ma. Nie ma pana Bieguńskiego, praktykanta, później pełnoprawnego księgarza, który pracował z ojcem jeszcze w księgarni na MDM-e, a którego spieszący się na brydża ojciec zamknął kiedyś przez zapomnienie na noc w księgarni. Nie ma zastępcy ojca, posępnie spoglądającego, gdy przed otwarciem księgarni buszuję wśród odłożonych dla palestry z pobliskich sądów książek Nie ma wreszcie i mojego ojca z siwym wąsem, pachnącego „Przemysławką”, a ubranego w miejscu pracy w satynowy kitel, co wydawało mi się niegodne ojca, a co on traktował jako rzecz naturalną i rodzaj znaku firmowego. Nigdy ich już nie zobaczę, tak samo jak nigdy nie zejdę do przepastnych piwnic księgarni, gdzie w labiryntach jej pomieszczeń stały na regałach zakurzone tomy literatury społeczno – politycznej i niesprzedane wydania powieści nagrodzonych w konkursach na kolejne dziesięcio- i pięciolecia PRL.

To, że wszystkiego tego nie ma, odbieram podświadomie jako krzywdę. Oczywiście, postęp być musi, i bardzo dobrze, ale dlaczego nie pozostała jakaś ukryta, nieznana furtka, którą można byłoby przeniknąć do „umarłej księgarni”?

Nie na zawsze, nie na długo. Na godzinę, przynajmniej na tyle, ile trwały moje w niej wizyty. Żeby tylko wejść i stanąć przed panem Bujalskim przed pokrytą grubym szkłem ladą.
– Są jakieś nowości? – spytałbym.
– Jak pan widzi! – obojętnie wskazałby na leżące pod szkłem książki Iwaszkiewicza i Putramenta, felietony KTT i Passenta.
- A pod ladą co? Pewnie ostatni tom Jasienicy!
Pan Bujalski zawołałby na pomoc ojca. No, niech pan patrzy, co z pana syna wyrosło! Ojciec przyjrzałby się uważnie swojemu zbliżającemu się do sześćdziesiątki synowi. Bez specjalnego niepokoju i chyba bez zdziwienia spytałby domowym raczej niż służbowym głosem:
- Misijo! A tobi może dwadzieścia złotych potrzeba?
Tak jest, gdy mijam dawną księgarnię ojca. Ale to przecież nie wszystko w tej znajomej dzielnicy. Są jeszcze dawne Delikatesy, gdzie umawiałem się z J[erzym] „Pod żaglami”. Sporządzony ze szklanych rurek neonowy żaglowiec sprowadzający do Delikatesów „towary kolonialne”, dawno już przemienił się w proch. Ale i to jeszcze nic. Dalej jest kościół karmelitów trzewiczkowych, który w roku 1962 cofnięto o trzydzieści metrów, a naprzeciw, po drugiej stronie al. Świerczewskiego, dzisiaj „Solidarności”, są okna mieszkań Woźniaka i Fursa, którzy już tam nie mieszkają i w ogóle są zupełnie inni, chociaż pewne ślady przeszłości można w nich odnaleźć. Zwłaszcza u Fursa.

Wszystko zaczyna sprawiać delikatny ból połączony ze strachem. Kto gustuje w smaku tego bólu jest już bezapelacyjnie człowiekiem starym jak świat. Można sobie na to odczuwanie wszechobecności czasu pozwolić tylko przy sobocie po robocie, inaczej okaże się, że współczesności w ogóle nie ma. Toteż ja pozwalam sobie na to odczucie tylko wtedy, kiedy mijam dawną księgarnię mojego ojca.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Kupido


Harmony before Matrimony / Js. Gillray, des. & Ft./żródło: Biblioteka Kongresu Stanów Zjednoczonych
Rysunek sprzed ponad 200 lat (1805) pokazuje z dobrotliwą kpiną przedmałżeńską harmonię.

On, modny panek, ona ponętna harfistka zaróżowieni uczuciem wyśpiewują słodko. Wszystko wokół nawiązuje do ich przyszłego szczęścia, a jednak są elementy, które mogą zwiastować inny obrót rzeczy.

Oto na obrazku wiszącym nad zakochanymi kupido za nic ma tradycyjny łuk, porzucił kołczan i strzela do dwojga ptaszków z jakiejś armaty. Oto motyl przegląda się zauroczony swojemu odbiciu w lustrze, a dwa koty walczą ze sobą zażarcie. Wielkie pytanie to książka leżąca na stoliku. Wyraźnie widać nazwisko autora. To Owidiusz, ale nie wiemy czy przyjmiemy wersję optymistyczną i jest to "Ars amandi", czy raczej "Metamorfozy, czyli Przemiany"?

Ponad sześćdziesiąt lat później młody, ale niezwykle przenikliwy nasz Henryk Sienkiewicz pisze w swej pierwszej powieści "Na marne":
Pojęcie "narzeczona” jest niby przezroczystą zasłoną na obnażonej kobiecie. Przychodzimy do ołtarza, żeby ją zerwać; zerwawszy, tracimy część uroku.
Poczciwa natura ludzka wynagradza ową stratę pojęciem „przywiązanie”; gdy i tego zabraknie, występuje inna, jeszcze mniej powabna rzecz „przyzwyczajenie”.
Ale życie się toczy.
My jednak nie dajmy wiary 26-letniemu młokosowi i uwierzmy w nieprzemijalność miłości. Zapatrzmy się na pięknych dwudziestoletnich, Mirkę i Michała.

czwartek, 17 grudnia 2009

Latarnik

Codziennie wspinam się schodami. Podnoszę szybę, przecieram soczewki, sięgam po zapałki i zgrabiałymi palcami zapalam latarnię.

Właściwie to codziennie siadam przed rozświetlonym ekranem i zgrabiałymi palcami wystukuję nowy post.

Niekiedy myślę sobie, że po bardzo wielu latach wróciłem do pisania dzięki Michałowi. Kiedy się poznaliśmy, byliśmy uczniami i pisaliśmy szalone wiersze. On poważnie potraktował chłopięce deklaracje i został pisarzem. Długie lata namawiał mnie do pisania, ale ja wolałem realność. Wreszcie zwątpił.
Michał Łukaszewicz (po prawej) i korespondent. Halloween 2002 r.
Przecież jednak zmusił, bo kiedy umierał w Szpitalu Wolskim, ja przez 50 dni w codziennych e-mailach relacjonowałem przyjaciołom stan jego zdrowia. Czterdziestego dnia napisałem:
Przyszedł Janusz. Usadzony na honorowym krześle z oparciem i kocem, wstępnie został przesłuchany.

– No to powiedz Janusz, co robiłeś i dlaczego pachniesz kompotem?

Potem lekcja poetyki.

– Pamiętaj, pisz zwy-czaj-nie. Bez patosu i nie po to, żeby się komuś podobać. Powinieneś pisać. Jerzy już nie będzie, bo za daleko zaszedł w swoich sprawach, ale ty na emeryturze możesz. Podobały mi się Twoje dzienniki sprzed 30 lat. Pisz.

Janusz, niemłody, brodaty mężczyzna skruszony kiwał siwą głową.
Siedziałem nieco dalej, opierając się o ścianę pomalowaną olejną farbą. "A może się mylisz Chudzielcu? - Powiedziałem w myślach. - Może jeszcze coś skrobnę."

Michał nie doczekał upowszechnienia się blogów, choć całe życie pisał dzienniki. Co jakiś czas czytała je garstka trzech - czterech osób. To nie to samo, co codzienna ekscytująca świadomość, że jest kilkadziesiąt osób, które specjalnie łączą się ze mną, żeby czytać.

Michał nie doczekał, choć to on zasłużył. Nie doczekały pokolenia prawdziwych pisarzy, a dopiero ja, prosty latarnik, doznaję tej technologiczno-metafizycznej łaski.

Dziękuję wam, że jesteście. Wścibski licznik mówi mi, że blisko połowa Czytelników mieszka poza granicami Polski. Przypuszczam, że przywiodła ich nostalgiczna nuta.

Dziś jak każdego dnia wspiąłem się schodami. Zapaliłem latarnię, ale jeszcze nie gaszę zapałki, bo w oknach poustawiałem świeczki. Za tydzień Wigilia.

Chyba będzie białe Boże Narodzenie, bo w nocy posypało i dalej sypie.

wtorek, 15 grudnia 2009

Tapicer

Pisałem o Hopferze i pani Stasi, co wcześniej pracowała na Mariensztacie. Michał Łukaszewicz opisał tę zaplutą knajpę na mariensztackim rynku.

Potwierdzam, historyjka jest prawdziwa; ten Teodor to Wasz korespondent.

PIWO Z NIEMYTEJ PIPY

Dawno, dawno temu, na Mariensztacie, tam gdzie mieści się dzisiaj znany pub, istniała mała knajpka jak ze złego snu. Obita cynkową blacha lada. Charcząca piwną pianą tzw. pipa ("Szpilki" zacytowały kiedyś tytuł interwencyjnego artykułu - "Piwo z niemytej pipy"), pod kontuarem drewniane beczki, a wokół tłum spragnionych. Ludzie w burego koloru jesionkach i beretach z antenką, pod nogami trociny, którymi posypywano kafle podłogi, a pod sufitem chmura kwaśnego dymu po "Sportach" albo "Mocnych". Gwar, a raczej szum, z którego dawało się czasem wyłowić chrapliwe przyśpiewki stałych bywalców. Takie miejsca nazywano przed wojną knajpami dorożkarskimi, wówczas, w roku 1965, dorożkarze już tam nie zachodzili.

Mariensztat, dziesięć lat wcześniej opiewany w piosenkach i filmach jako miejsce proletariackiej szczęśliwości, wówczas, w latach późnego Gomułki, był czymś w rodzaju zapomnianego przez Boga i propagandę prowincjonalnego miasteczka. Tak samo jak dziś zwieszała się nad nim z jednej strony estakada trasy W - Z, z drugiej masyw kościoła św. Anny przy Krakowskim Przedmieściu, a z góry zawsze okrągły i wielki księżyc. Dawno już nie było poety, który lubił opiewać takie widoki, a jednak w atmosferze ówczesnego Mariensztatu było coś z wierszy Gałczyńskiego.

Wraz z Teodorem, jak ja maturzystą, a więc kimś spragnionym odrobiny tajemniczości w szarym, biednym i wciąż zafrasowanym mieście, zachodziłem często do owej knajpki, która zwała się wówczas po prostu "Pijalnia piwa", numer taki i taki, i koniec romantyki. Widzę oto, jak Teodor popycha zmatowiałe od pary drzwi i jak wchodzimy w sam środek tego dziwnego, innego niż nasze, świata. "Panie Jurku! Pan jest zmęczony!" - drze się bufetowa do jakiegoś faceta, który halsując od lewa do prawa przepycha się do bufetu. Co za poezja! Ciekawsze to od wypracowania na temat "Polska i socjalizm z perspektywy XX-lecia PRL", albo innego, pod tytułem: "Czy słowa patriotyzm i romantyzm mogą być zbędne?". Pan Jurek ma okulary o grubych szkłach. Widać za nimi małe załzawione i wybałuszone jak śliwki oczka.
- To poeta! - szepcze nie wiadomo czemu Teodor. - Tragiczny, wyklęty poeta!
Podchodzimy do pana Jurka.
- Czy pan wypije z nami piwo?
Pan Jurek patrzy na nas nieprzytomnym spojrzeniem. Po chwili sączymy śmierdzący ścierką płyn z niemytej pipy i wdychamy ten jakże poetycki odór innego świata. Pan Jurek nie odzywa się, ale skwapliwie chłepcze z kufla. Milczenie się przedłuża. Coraz bardziej oczywiste staje się, że jest on poetą przeklętym, kimś z rodu Baudelaire'a. "Czy pan pisze?" - wyrywa się Teodorowi, który, jak i ja, marzy o druku swoich wierszy w studenckich pismach "Nowy Medyk" albo "Merkuriusz".
- Co!
- Czy pan czasem pisze?
- A nigdy, ja nigdy!...
- Dlaczego? - obaj nie kryjemy zawodu.
- Bo nigdy na kumpla nie napiszę! - mówi pan Jurek i chce odstawić nie całkiem jeszcze pusty kufel.
- Ale nie na kumpla, ale wiersze!
Pan Jurek uspakaja się, doszedł już do wniosku, że nie mamy go za kapusia.
- Ja jezdem tapicer - mówi. - Fachowiec!
Dowiadujemy się ile zarabiał i że go żona z domu wyrzuciła, że sypia gdzieś kątem, itd., ale nie to jest ważne. Pan Jurek widząc, że jego niepisanie sprawia nam ból zastanawia się chwilę, a potem mówi z triumfem:
- Ja śpiewam!
I znów słyszymy ten ochrypły głos, który słyszeliśmy otwierając drzwi do pijalni piwa: "Nie masz... cwaniaka... nad warszawiaka"... Pan Jurek uśmiecha się do nas dobrodusznie ukazując braki uzębienia i łypie porozumiewawczo pijanymi oczkami. Wokół kotłują się ludzie w burych jesionkach i jest gorzej, niż było przedtem. Jesień roku 1965 i nawet cały ten Mariensztat wydają się wyjątkowo parszywe.

środa, 2 grudnia 2009

U Hopfera


Czas łagodzi kontury, a delikatna mgiełka sentymentu maskuje liszaje. Tamta rzeczywistość była brzydka jak ta sfotografowana fasada, a my byliśmy młodymi głupcami, ale kto dziś może o tym pamiętać?

Kiedy piszę o tamtych czasach, pomijam rzeczy podłe i niegodne, których było mnóstwo. Miała jednak wraża rzeczywistość jedną wspaniałą zaletę, dla której wybaczam jej wszystko: to był czas mojej młodości.

Socjalizm miewał swoje cudowne nisze niepraktyczności. Dziś, kiedy zarabia się na wszystkim, trudno jest zrozumieć, że na przykład były winiarnie, gdzie wino sprzedawano w cenach takich jak w sklepie. To był szlachetny gest "Centralnych Piwnic Win Importowanych", które prowadziły dużego Fukiera i malutkiego Hopfera.

Mirek Sznajder napisał w Rękopisorium o Hopferze:
Ktoś, kto dzisiaj zajrzy w cichutki i skromniutki zaułek między Dziekanką a posępną prokaterdrą, w żaden sposób nie zdoła odnaleźć tamtego klimatu. Już z dala widać było, ale jeszcze lepiej słychać, kiwające się sylwetki dyskutujących klientów zacnego lokalu. Im bliżej, tym bardziej gwar narastał i wreszcie zza roku wychodząc miałeś całą sytuację jak na dłoni. Przez otwarte okno z lewej dochodził chóralny śpiew:
Siedzę na dupie i ciągle wyglądam przez window*
co stanowiło słowiańską parafrazę ówczesnego światowego przeboju Delilah** Toma Jonesa, a śpiewowi towarzyszyło niezbyt rytmiczne ale za to głośne walenie pięścią. Do tego pomieszane głosy niewieście i męskie, śmiech, krzyki, brzęk szkła, a ponad tym wszystkim co jakiś czas wybitny głos pani Stasi:
- Panie docencie, pan już jest zmęczony, zapraszam do baru Marcinek na Podwale.
Dobrze pamiętam tę panią Stasię. Kobieta w nieokreślonym wieku, z załzawionymi od dymu papierosowego niebieskimi oczyma i wydatnym, zaczerwienionym nosem. Wcześniej była jedyną barmanką w maleńkiej dziupli na Mariensztacie, gdzie wyłącznie było kwaśne piwo i papierosy "Sport" oraz "Mazur". Potem lokal przerobiono na placówkę ORMO, a pani Stasia w drodze awansu powędrowała Bednarską w górę, do Hopfera.

Być może to był ten dzień, o którym napisał w dzienniku Michał:
1 IX 66
Długo dziś siedzieliśmy "U Hopfera”. Ja siedziałem, ponieważ jestem nieszczęśliwy, Jacek bez powodu, J[erzy] Bogu na chwałę, a Wojtek, nowo poznany, z powodu jakiejś miłości. Deszcz cały czas padał i gdy po kolei biegaliśmy do babci, tj. do ubikacji albo pod mur, chłodził przyjemnie. Zacząłem więc rok szkolny 1966/67. U „Hopfera” mówi się o budowie wszechświata, o dziewczynach, o tragicznym życiu.
I na pewno tego dnia w środku panował jak zwykle rembrandtowski mrok. Jedyne odsłonięte okno to widoczne na zdjęciu po lewej. Snop światła padał na kontuar, oświetlał butelki, załzawioną Stasię, a tego dnia jeszcze senatorską głowę i piękny profil aktora Stanisława Jasiukiewicza. Pewno wracał ze szkoły teatralnej do Teatru Polskiego. Zwyczajni goście mogli szampana tylko zamawiać na butelki, ale on, Mickiewiczowski Gustaw - Konrad zwrócony w stronę światła, pił w kryształowym kielichu. Wypił jeden i wyszedł.
-----------------------------------------------
* - W oryginale piosenki jest: I saw the light on the night that I passed by her window.
** - piosenkę śpiewano na cześć wina Gellala, które pieszczotliwie nazywaliśmy Delilah. Niedawno Dorota M. opublikowała w galerii N-K zdjęcie swojego dziadka, który zaprojektował etykietę do tego wina (35 zł, Algieria, słony smak Morza Śródziemnego). Tę niezwykle udaną etykietę można obejrzeć w portalu winka.
Na zdjęciu po lewej jest Michał i chyba jego krewny z Wilna. Aparat prawdopodobnie w ręku Waszego korespondenta.

czwartek, 12 listopada 2009

Nieodżałowana


Przechowuję jakąś część księgozbioru po Michale. W tomie wspomnień o Gałczyńskim znalazłem kartkę z wypisanym ręcznie cytatem z "Dzienników" Żeromskiego:
Nikogo nie kocham. Ciebie jedną kocham, cudowna rodzinna ziemio. Bądź błogosławiona, stworzona dla Nas, abyś wspierała dusz naszych słabość, abyś powiększała uczuć małość, piękna, dobra, umiłowana karmicielko Ziemio.
Niżej Michał już od siebie:
Ciebie jedną kocham cudowna nieodżałowana przeszłości.
Pomyślałem: rzeczywiście, ona była siermiężna, twarda, daremna, ale dziś pasuje jedno słowo - nieodżałowana.

W dni targowe jeździłem z Mamą tramwajem z ulicy Solnej (tak się mówiło, choć faktycznie to była już Marchlewskiego, dziś Jana Pawła II) na bazar przy Pańskiej. Stało tam mnóstwo chłopskich wozów wyściełanych słomą, pełnych ziemniaków, kapusty i jabłek.

Pamiętam stukot kopyt i odgłos turlających się po kocich łbach Karmelickiej kół wozu mleczarskiego. To była drewniana buda wypełniona obijającymi się metalowymi bańkami. Nalewali to mleko w sklepie na Dzielnej miarką, zwaną kwaterką.

Z innych niemożliwych dziś rzeczy pamiętam letnie poranki i nieprawdopodobną ciszę, która mąciło tylko zawodzenie wiejskiej baby, snującej się po tym podwórku: jagoody, jagoody, jagoooo... Dokładnie w takim rytmie. I zawsze trzy razy.

Albo ten pan z wąsikiem, w brązowym wytłuszczonym garniturze, który ostrzył noże i nożyczki. Nosił swój warsztat na plecach, XIX-wieczny stolik z ostrzałką napędzaną nogą. Nie nawoływał klientów, lecz stawiał stolik pośrodku podwórka i młoteczkiem uderzał w metalową blaszkę. Tamten dźwięk kowadełka, podobnie jak i odgłos przelatujących nisko wojskowych migów tworzyły wyższą warstwę dźwięków muranowskiej ulicy. Tłem był dziecięcy zgiełk (przedszkole lub żłobek były niemal na każdym muranowskim podwórku) i pisk tramwajów na trasie N-S *.

W niedzielę cisza, tylko szum skrzydeł i gruchanie gołębi, czasem bicie dzwonów kościelnych, a w południe odgłos hejnału z Wieży Mariackiej.

Nadzwyczajnym jednak i rzeczywiście wzruszającym wydarzeniem była orkiestra podwórkowa. Współczesne przekazy przesadzają, to nie był wcale uliczny folklor. Różnili się bardzo od dzisiejszych grajków z Kompanii Piwnej lub ze Szwejka. Nie udawali i w ogóle nie byli szemrani. Pamiętam wysokiego blondyna w długim jasnym prochowcu. Patrzył w górę i śpiewał „Umówiłem się z nią na dziewiąta”. A ja potem nie mogłem umawiać się inaczej.
--------------------------------
Fotografia pochodzi ze zbiorów Biblioteki Kongresu USA. Napisane jest, że rok 1956, myślę, że jakiś jesienny poranek na Bazarze Różyckiego.

* - kolejna potoczna peryfraza, w celu ominięcia nazwiska Marchlewskiego

środa, 4 listopada 2009

Pukanie



Gdy księżyc stęchłym "Sidolem"
złe miejskie niebo wyczyści,
wychodzą na głupi spacer
dwaj maturzyści.

Postacie prawie bliźniacze,
jak wałek podobny do wałka,
przystając, jeden zapłacze,
a drugi załka
Konstanty Ildefons Gałczyński, Dwaj maturzyści
To trochę jak Michał i ja. Wprawdzie snuliśmy się tak jeszcze przed maturą i mało płakaliśmy, ale reszta owszem. Ot, dwa młode wałki.

Michał został pisarzem. Wydał chyba z 8 książek (w tym tomiki poetyckie), ale największą wagę przywiązywał do dwóch powieści „Małecki" (1986) oraz „Warszawska Atlantyda” (1997).

Mottem tej pierwszej są dalsze słowa z wiersza o maturzystach:
Dzień cały stukali-pukali -
niestety: wszystko zajęte...
„Małecki” była dość złośliwa satyra na PRL lat siedemdziesiątych pisana z perspektywy człowieka nieprzystosowanego. Michał, choć zawodowo ustabilizowany, wciąż poszukiwał swojego miejsca. Stukał tu i ówdzie i nie znalazł, nawet kiedy już runął pokraczny PRL. To była cena, jaką płacił za swoją wrażliwość.

Swojemu przyjacielowi, Januszowi K. wpisał na parę dni przed śmiercią w egzemplarzu „Małeckiego”, nad drukowanym mottem o pukaniu, odręczną dedykację, jakby pytanie tamtych pukających:
Czy tutaj mieszka dobry człowiek?
Szpital Wolski. 9 kwietnia 2006 r. Michał Ł.
Ja traktuję te słowa jako wynik rachunku sumienia. Już wolny od wszystkich słabości i niepokojów, słaby i zdany na innych, uznaje, że liczy się tylko otwartość i poświęcenie.

Z pukania wzięło się też imię i nazwisko bohatera „Warszawskiej Atlantydy”, Achtusa Stampułki. I z olśnienia muzycznego.

Kolega zaprosił go na występ Chóru Uniwersytetu Warszawskiego. Michał kochał tylko muzykę poważną, ale z powodu drewnianego ucha gustował wyłącznie w standardach klasycznych, w rodzaju Griega "W grocie króla gór".

"Pieśni Kurpiowskie" Karola Szymanowskiego to przy nich utwory wyrafinowane, a chór UW śpiewał wtedy jedną z nich, "A chtóz tam puka". Tam jest bardzo sugestywna aranżacja, bo mężczyźni na początku i co jakiś czas śpiewają w niepokojący sposób skandując "A - chtóz tam puka,- w ko - moze łu -ka", a głosy żeńskie wyśpiewują smutną opowieść.

Ta partia męska jest w pierwszym momencie trudna do zrozumienia i Michał przyjął, że śpiewają "Achtus Stampułka". Brzmiało to imponująco i tajemniczo. Potem nazwał tak swojego bohatera. Kiedy dowiedział się, że chodzi o pukanie, ucieszył się i ostatecznie przyjął je za swoją literacką dewizę.

Nie wiem, czy zrozumiał całą pieśń. Ja niedawno przeczytałem dokładnie ludowy tekst i uległem mistycznemu wzruszeniu, bo dostrzegłem kolejną paralelę: „łuka" to znaczy łka.

Płacze dziewczyna: jedzie do ślubu, a nie może jej pobłogosławić matka, bo zamknięta jest na trzy zamki z desek, piasku i murawy:
A chtóz tam puka, w komoze łuka,
Nasa Marysia matuli suka.
Wysła na izbę, runcki załumała,
O moja matulu, gdzieześ się podziała
A ty, matulu, tu tygo domu,
Pobłogosław córce, jedzie do ślubu.
Nie wstane, nie wstane, bom jest pochowana,
Na trzym zomecki jest pozamykana.
Psirsy zomecek - ze trzech desecek,
Drugi zomecek - zółty psiasecek,
Trzeci zomecek - zieluna murawa,
O moja córusiu, jadź do ślubu sama.
Jestem pewien, że dla Michała śmierć matki była najważniejszym zdarzeniem w życiu. Osierociła go gdy miał siedem lat, a potem chodził i pukał.
 
blogi