Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cieszyn. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cieszyn. Pokaż wszystkie posty

środa, 4 lipca 2012

Zagadkowy gęsiarek

Lipiec
Na świadectwach, wzbici w radość, odlecieli uczniowie,
drży powietrze po ich śmigłym zniku.
Wakacje, panie profesorze! Pora
trzepać wesoło słowa jak futra na wiosnę
oraz
czasowniki przez dni lata odmieniać!
— —
Wóz przetoczył się z nagła — i w łozinie zzieleniał.
Tylko pustki rozpryśniętej w słońcu — udar.
Skacząc z bryczki, zaoczę:
Bosonogi gęsiarek biegł, zaczerpnął ze źródła,
znikł, jak gdyby on wybiegał
potoczek.
— —
Okolicę, serce wyniosłe, przeszywa na przestrzał
strumień!
Lecz z połogich pagórków — wahającą się odpowiedź —
inne wzgórze — dalszą górę kołysze.
Jak ten skryty poryw widoku i ciszę zatuloną w szumie
szeptanymi pytaniami — wydać?
Jakże w cieniu, pod lipą — przysłowieć? 
Julian Przyboś 
Każdego roku, gdy zaczynają się wakacje, czytam sobie i wysyłam znajomym ten wiersz Juliana Przybosia. Głównie powodu pierwszego wersu - genialnej metafory, w której uczniowie na cenzurkach, niby na czarodziejskich dywanach, odlatują wzbici w radość.

Dalsza część wiersza nie jest tak jasna. Bądź co bądź to Awangarda i nikt tu niczego za darmo nie daje. Ten wiersz jest jak wymyślny fajerwerk, w którym z pierwszej roziskrzonej kuli wybucha następna, a z tej jeszcze jedna. 

W brulionie autora kolejny fragment, o bosonogim gęsiarku, zanim przybrał formę ostateczną, miał aż dwanaście wersji i jest w tym wierszu kluczowy. Co oznacza? Artur Sandauer pisze:
Przyboś traktuje świat jako projekcję własnej osobowości, tak że wydaje się, jakoby – zamiast go wiernie przyjmować – tworzył go samym spojrzeniem.
Idźmy tym tropem: jeden z tamtych uczniów, bosonogi gęsiarek to sam Julek Przyboś – syn chłopski ("na przyboś" w gwarze znaczy „boso”), który w dziecięcym zachwycie podbiega do źródełka i ono/on wypływa potoczkiem.

Do zrozumienia następnego obrazu-fajerwerku pomocna jest wskazówka samego autora, gdyż w liście do Karola Irzykowskiego objaśnia dwuwiersz o okolicy, sercu wyniosłym:
Nie nazywam strumienia sercem okolicy. To okolicę mianuję sercem wyniosłym (...) zatraca się poczucie odrębności między okolicą a zachwytem dla niej, strumieniem a strzałą aż do bolesnego zachwytu uczuciem.
No, nie jest łatwo, ale pamiętajmy, że ta poetyka na trwałe zmieniała polską poezję.
Julian Przyboś jako wychowawca ze swoją klasą. Cieszyn ok. roku 1928.
Zdj. z: Julian Przyboś, Utwory Poetyckie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1984.

Przyboś napisał wiersz około roku 1933. Uczył wtedy języka polskiego w Państwowym Gimnazjum Matematyczno-Przyrodniczym im. Mikołaja Kopernika w Cieszynie. Zapewne stąd ta belferska tkliwość wobec uczniów (rozmowa wzgórz i pagórków) i być może w wymiarze geograficznym „okolica serca” to  okolice Cieszyna właśnie. Tym bliższy jest mi ten wiersz.

A tak go widzę: odlatują uczniowie → on wraca do dzieciństwa, do źródeł swojej wrażliwości → tamten potoczek, dziś strumień, płynie w okolicy serdecznej, gdzie uczy zachwytu innych.

Chciał Przyboś pod lipą przysłowieć. Przysłowi mi się zawsze w lipcu.

poniedziałek, 10 października 2011

Trzy wieże

Byłem w zeszłym tygodniu na Śląsku, ale do Cieszyna nie dojechałem. Zawiedli ci, którzy mieli tam być ze mną, a ja jakoś nie potrafię cieszyć się samotnie.

W zastępstwie daję to zdjęcie. Dostałem je parę lat temu od Michała Sytnika, a jego autorem jest p. Marian Dembiniok, dyrektor Muzeum Śląska Cieszyńskiego.

Trzy wieże cieszyńskich kościołów we mgle. Ich kolejność jest zgodna z czasem powstania i z każdą wiąże mnie niezwykłe wspomnienie.

Najbliższa to kościół św. Jerzego, który powstał w XIV/XV w. Mam bardzo osobiste powody, żeby szanować go jak żadnego innego świętego, choć powiadają, że nie istniał i dlatego w małostkowy sposób pozbawiono go świętości. Nikt się tym jednak specjalnie nie przejął i św. Jerzy nadal uznawany jest za patrona żołnierzy i wędrowców, ale też artystów. Bardzo pasowałyby do niego słowa Baczyńskiego: żołnierz, poeta, czasu kurz...

Przed pięcioma laty pojechaliśmy z grupą przyjaciół po Świętach Bożego Narodzenia spędzić parę dni w Cieszynie. Mieszkaliśmy w małym hoteliku na Górze Zamkowej. Z mansardowych okien do wieży kościółka jest w linii prostej nie więcej niż dwieście metrów. Każdego dnia, niedługo po szóstej rano, słyszałem kolędy śpiewane podczas porannego nabożeństwa. Unosiły mnie we śnie, a budziła ta o mocy, co truchleje. 

Kolejna to wieża kościoła Wniebowzięcia przy klasztorze Bonifratrów. Budowę ukończono w 1706 r. Przed kościołem stoi drewniany krzyż, który jest znacznie starszy. Przed czterdziestu laty pod tym krzyżem zatrzymał się koń, którego dosiadałem prowadząc juwenaliowy pochód. Stanął zwrócony do krzyża i uderzał kopytem w bruk. Trwało to dłuższą chwilę i wszyscy czekali. Miałem wtedy 20 lat i powinienem z tego niezwykłego zdarzenia wyciągnąć jakieś wnioski. Nie wyciągnąłem.

Trzecia wieża, góruje nad Cieszynem i widać ją niemal z każdego miejsca. To kościół Jezusowy, największa świątynia Kościoła ewangelicko-augsburskiego w Polsce. Powstała w roku 1722, a wieżę dobudowano pięćdziesiąt lat później.

Doznałem w tym kościele prawdziwej iluminacji. Sztuką. To było jesienią 1968 r. Szliśmy tam w parę osób we mgle, ktoś przyniósł klucz i otworzył olbrzymie wrota. Na górze przy organach siadł jazzman Henryk Słaboszowski, a obok niego stała Elżbieta Wojnowska. Nazywaliśmy ja Kruszyną, bo była malutka. Głos jednak miała jak wielki spiżowy dzwon.

Brała wysokie tony i pobudziły się nietoperze. Zagubione latały między nami w półmroku. To były czary. Miasto jest pełne czarów, wystarczy spojrzeć.
------------------------------
To nie była ta piosenka, ale jest Wojnowska i ballada Nohawicy, więc tamte strony i klimaty.

środa, 3 listopada 2010

Synek z Chybia

O Michale Sytniku pisałem wspominając nasz cieszyński kabaret "Orygenes", w którym był czołową postacią. Widzicie na zdjęciu tego ulizanego boroka między dziewczynkami? Zawsze był beniaminkiem i lubił kobity. Niewiele się zmienił. Dziś jest na nauczycielskiej emeryturze w Krośnie, choć to synek spod Cieszyna, a dokładnie z Chybia. Oto fragment jego wspomnień "Mieszanie", które kiedyś drukowaliśmy w "Rękopisie". Ktoś powiedział, że Michał ma hrabalowskie pióro.

Nazwisko mam po ojcu - prawdziwym Polaku, repatriancie spod Lwowa, z miasta Chodorowa, gdzie też jest cukrownia, ale już nie nasza, jak i cała tamta ziemia, którą jedni nazywali Kresami Wschodnimi, a drudzy - Zachodnią Ukrainą, a w dowodzie osobistym napisali tacie, że się urodził w ZSRR. Po ojcu mam też podobną naturę, ale nie charakter, a raczej formę cielesną. Ojciec jest spod znaku Barana, a ja - spod Wodnika. Nasze nazwisko może być tłumaczone na język francuski jako saturator albo etymologicznie wyprowadzane od nazwy pewnego ciekawego zajęcia, które w łacinie brzmi piękniej, bo "propinacja", a polegało ongiś na syceniu miodu. W każdym razie nie jesteśmy abstynentami, bo jakoś cały czas zawsze był pod ręką cukier albo melasa.

Że jestem z Cieszynem związany różnymi więzami, chociaż się tam nie urodziłem, mogę udowodnić łatwo. Przede wszystkim znam cieszyńską gwarę i wcale nią nie gardzę, ale wręcz przeciwnie: gdziekolwiek jestem, mówię "po naszymu" i czekam, kto zgadnie, skąd pochodzę. Wiem co to była "pyrdelónka", na co dzień używam takich słów, jak: "isto", "podziwej sie", po "połedniu", "dziołcha", "cesta". Wypadałoby jednak zacząć od początku, żeby nie drzistać po próżnicy.

Pochodzę z Chybia. Ja, ja! Cukrownia i ostatnia większa stacja przed Zebrzydowicami. Rodzina matki od dwóch pokoleń mieszkała w "Biołym Dómu", którego już nie ma. Zanim go całkiem zmieciono z powierzchni ziemi, Franek Dzida zdążył tam nakręcić film, a mnie się udało cyknąć parę zdjęć. Nie ma mojego rodzinnego domu, który przetrwał dwie wojny światowe, ale cukrownia jeszcze istnieje. Jak wieża piastowska góruje nad Cieszynem tak nad Chybiem stoi kumin cukrowni i to wyróżnia te dziedzine ze wszystkich wsi na świecie. Kumin fabryczny ze smugą czarnego lub białego dymu stał w samym centrum świata mojego dzieciństwa jak sztandar zwycięstwa, jak nasza wieża Eiffla i nasz Wezuwiusz.

Jak my byli mali, chodzili my se krajuszkym, żeby nas mlyczorz nie przejechoł, wszystkimi cestami - przez Żabiniec i Landek aż na Kopiec Rudzicki, przez Bronów, Ligotę, Czarnolesie, Zabrzeg - do Goczałkowic i kawałka Zarzecza, niezalanego Wiślaną wodą, na Frelichów, przez Zabłocie do Strumienia, na Czuchów, Mnich, Gołysz, Zaborze i curik nach Hause! Żeby sie nie stracić, fórt my sie oglądali, czy jeszcze na horyzoncie widać nasz kumin. Jak nam znikał z oczu, trzeba było szybko wracać. Rano nas budził buczek fabryczny i trzeba było wstawać z legerów, umyć sie w laworze i iść do szkoły.

Między szkołą a gminą stał pomnik, co na nim napisali "Chwała bochaterom..." Chociaż to poprawili, ślad i tak pozostał. Do tej samej szkoły chodziła przed wojnóm moja mama - Erika Pieschówna, tak jak i dwie jeji siostry. Przedtym ta szkoła powszechno nazywała sie im. Piłsudskiego, a po wojnie - Dzierżyńskiego. Za starej Polski kierownikym był pón Babisz. Jak grali w radyju hymn, stowoł zaroz na baczność. Z mamóm chodzili do tej samej klasy synki naszych Żydów, co tu mieli gospody i sklepy. Mómy ich na zdjęciu, jak tańcujóm krakowiaka z naszymi dziołchami. Po Marmurach, Szmajdlerach, Zilbigerach ni ma ani śladu. Ni ma też śladu po Biołym Dómu. Mamy też już nima.

Po połedniu syrena buczała, że mama z tatą przyjdą z roboty i będziemy jeść obiad. Z okien naszego mieszkania było widać góry, a bliżej pociągi, jadące albo na Pawłowice albo na Skoczów, ale nie było po co jeździć tak daleko, bo wszystko było na miejscu jeszcze sprzed wojny. Za starej Polski już tu był kościół i szkoła, kierhof i banhof, poczta, kino, boisko sportowe, biblioteka, park koło willi przy cukrowni i kręgielnia przy kasynie, doktory, akuszerki i dentyści, a poza tym sklepy, gospody, piekarnie, masarnie. Życie kulturalne rozwijało się na przyzwoitym poziomie, jak produkcja cukru! Na fabrycznym stawie zawsze były Dni Morza, na Świętego Jana dziołchy puszczały wianki, zaś w zimie jeździło się tam na łyżwach. Potem woda zaczęła śmierdzieć nik tego nie czyścił. A jak my poszli do nowego przedszkola to kręgielnia już była nieczynna, okna powybijane, ale fajnie sie po dachu góniło bo był wyasfaltowany. Na tym przedszkolu wisiały ogromne portrety Marsa, Engelsa, Lenina i Stalina. Kiedyś do przedszkola przyszedł w mundurze kolejarskim pan Fober, mąż kierowniczki. Foberka pyta przedszkolaków: Wiecie kto do nas przyszedł? A my chórem: Józef Stalin!

Za starej Polski w życiu kulturalnym przodowały szkoły, które przygotowywały widowiska teatralne, muzyczne i taneczne i uczyły patriotyzmu. Mama z ciotkami do końca śpiewały takie pieśni, jak : "Za Niemen, za Niemen....", "O mój rozmarynie", "To nieprawda, że Ciebie już nie ma..." A po śmierci Piłsudskiego wycieczki pojechały do Krakowa oglądać zwłoki Komendanta. "Roty" nie śpiewało się w domu, bo dziadek nie lubił tej zwrotki o Niemcach, co plują w twarz Polakom. Twierdził, że u nas w Galicji to się nie zdarzało, ani nigdzie tam, gdzie przedtem przebywał... Może i miał trochę racji, bo jeśli już nas opluwali, to nie tylko Niemcy, zwłaszcza jak się do Chybia zbliżył front i wkroczyli tu żołnierze wyzwoleńczej Armii Czerwonej, niosąc krwawy sztandar rewolucji społecznej... Poza tym sami Polacy opluwali się zawsze najsoczyściej.

wtorek, 2 lutego 2010

Młodości stolica

Spędziłem tu dwa lata i chociaż później studiowałem na uniwersytetach Śląskim i Warszawskim, ten czas jest najpiękniejszy w moim życiu, a Cieszyn został stolicą mojej młodości.

Po maturze z wielkim hukiem porzuciłem studia w Wojskowej Akademii Technicznej, mocno popadłem w bohemę, a nawet dałem się aresztować w Marcu 1968. Zapętliło się młode życie i w ucieczce przed wojskiem wyjechałem do Cieszyna.

Pamiętam ten sierpniowy dzień, pełną książek, śmieszną zieloną walizkę i Ojca odprowadzającego mnie na dworzec (jeszcze nie było Centralnego i składy ruszały w samym centrum Warszawy z peronu w głębokim wykopie).

Pociąg z Bielska-Białej jechał zakolami i nagle ukazało się cudowne miasteczko, prawie jak z ulubionego "Salta", ale nie w dolinie, lecz na wzgórzach, z górującą nad miastem wieżą kościoła ewangelickiego.

1968 był rokiem niespokojnego słońca i wiele poruszył w świecie. Niespodziewanie też w Cieszynie, w Studium Nauczycielskim, znalazło się wiele dziwnych postaci, z bardzo odległych zakątków Polski. Byli także ludzie z okolic, z Podbeskidzia, Beskidu i Górnego Śląska. Wobec mojego warszawskiego środowiska, które było raczej artystowskie i mocno ludyczne, ujęli mnie naturalnością i bezpośredniością. To był prawie szok kulturowy, pod wpływem którego wyzbyłem się kabotyńskiej przybyszewszczyzny, że liczy się tylko sztuka i poezja i trzeba gardzić codziennością.

Tymczasem Michał pisał z Warszawy:
I ze mną jest ciekawie. Byłem u pewnej swojej przyjaciółki. Gdy rano myłem sobie zęby swoja szczoteczką, którą noszę za cholewą moich butów (bo mam jak obiecywałem, buty z cholewami) jej tata zarzucił mi na głowę koc a mama wiązała ręcznikiem nogi. Potem polecieli po milicję i po księdza. Ale ja rozwiązałem więzy zębami i ugryzłem mamę w rękę, gdy chcieli mnie zatrzymać na schodach.
A potem ciężko bijąc skrzydłami wzleciałem szarpany za nogawki. I tak przez całe miasto, bo wyżej nie mogłem.
Ech, wszystko to marność. Żyje wśród kurdypiełków rozmaitych, dawno już przestałem być normalny, wyobraźnia mi wyrodnieje i parszywieje. Co to będzie...?
Jeśli nie tak dokładnie, to mogło być jakoś podobnie, ale to już nie były moje sprawy. Ja byłem w Cieszynie i on mnie ocalił.

Samo miasto, jak na powszechną wtedy w Polsce zgrzebność, dość zadbane, miało niezwykłego ducha. Nadużywa się dziś słowa "magiczne", ale to były naprawdę czary. I dalej trwają.

Bywam w Cieszynie przynajmniej raz w roku i przywiodłem tu wiele osób. Przekazałem tę miłość Synowi, który też bywa tu często. Jego autorstwa, Mikołaja, jest to zdjęcie sprzed dwóch dni.
-------------------------
To miała być osobna strona z tekstem i śpiewaniem ale Anna B. w komentarzach uprzedziła mnie, więc dam tego Nohavicę tutaj. "Cieszyńska".



I po polsku, w wykonaniu Artura Andrusa
Gdybym się urodził przed stu laty
w moim grodzie
U Lariszów dla mej lubej rwałbym kwiaty
w ich ogrodzie.
Moja żona byłaby starszą córką szewca
Kamińskiego, co wcześniej we Lwowie mieszkał.
Kochałbym ją i pieścił
chyba lat dwieście.

Mieszkalibyśmy na Sachsenbergu,
w kamienicy Żyda Kohna,
najpiękniejszą z wszystkich cieszyńską perłą
byłaby ona.
Mówiąc - mieszałaby czeski i polski,
szprechałaby czasem, a śmiech by miała boski.
Raz na sto lat cud by się dokonał,
cud się dokonał.

Gdybym sto lat temu się narodził
byłby ze mnie introligator
U Prochazki bym robił po dwanaście godzin
i siedem złotych brał za to
Miałbym śliczną żonę i już trzecie dziecię,
w zdrowiu żył trzydzieści lat na tym świecie
I całe długie życie przede mną,
całe piękne dwudzieste stulecie

Gdybym się urodził przed stu laty
i z tobą spotkał
W ogrodzie u Lariszów rwałbym kwiaty
dla ciebie, słodka.
Tramwaj by jeździł pod górę za rzekę,
słońce wznosiło szlabanu powiekę
A z okien snułby się zapach
świątecznych potraw.

Wiatr wieczorami niósłby po mieście
pieśni grane w dawnych wiekach.
Byłoby lato tysiąc dziewięćset dziesięć,
za domem by szumiała rzeka.
Widzę tam wszystkich nas - idących brzegiem,
mnie, żonę, dzieci pod cieszyńskim niebem.
Może i dobrze, że człowiek nie wie,
co go czeka.

czwartek, 14 stycznia 2010

Tamten śmiech

 fot. Adam J. Koszycki
Niczego mi tak nie brakuje jak tamtego śmiechu. System polityczny był oparty na absurdzie i pewno stąd brała się gargantuiczna zabawa i szalona młodość. Byliśmy inni niż nasi rówieśnicy z Zachodu. Kiedy spotkałem się z nimi po raz pierwszy, uderzyła mnie ich bezpośredniość i bycie serio. Dziś dokładnie takie są nasze dzieci. My przeżarci byliśmy ironią, a co delikatniejsi podszyci lirycznym żartem.

Właściwie na tych założeniach opierała się kultura studencka: kult wrażliwości, liryka, ironia, ucieczka w absurd lub w przyrodę.

Zaczynałem jako poeta, bardzo długo byłem tzw. działaczem, ale moja prywatna, choć krótka legenda to kabaret. Michał Sytnik, mój czołowy aktor (na zdjęciu), wspominał po latach:
Ja, jako straszny Lord Hamilton, strzelałem z korkowca i krzyczałem do kelnera:
- Babcię proszę doliczyć do rachunku!
Andrzej, który doskonale znał sposoby, jak upić się najtaniej, grał na fortepianie tak, jakby tylko tym się zajmował! Dekoracji właściwie nie było. Dziewczyny w pięknych, długich sukniach, my, każdy inaczej. Ja miałem jakiś mundur huzarski, ale jakby pożyczony od Beatlesów z czasów [Sierżanta Pieprza] .
Zdarzało się czasem, że wbrew zapowiedzianej próbie aktorzy J[erzego] nawalali. Raz uciekliśmy do kina. Nagle, gdy już się zaczął kolejny Bunuel, otworzyło się okienko operatora i operator, któremu Jurek podał przez telefon nasze nazwiska kazał nam natychmiast wyjść! (...)
Nasz występ w cieszyńskim teatrze okazał się rewelacyjny! W czasie konkursu my, wszyscy aktorzy Orygenesa, siedzieliśmy w loży i piliśmy zwykłe wino patykiem pisane, czekając na swoją kolej. Potem nagle doszło do naszych mózgownic, że w konkursie zajęliśmy II miejsce!
To był maleńki prowincjonalny epizod, ale dał mi energię na całą resztę życia. Jestem stamtąd.

Długo potem zostałem wiceszefem całej studenckiej kultury. Ona w latach 60. i 70. była potęgą i alternatywą artystyczną wobec kultury oficjalnej. Światem samym w sobie. Niewyobrażalną masą krytyczną wspaniałych ludzi.

Niewiele pozostało śladów materialnych. Szukając czegoś w Youtubie odnalazłem jednak niepowtarzalny nastrój tamtej cudownej zabawy. Rzecz pochodzi ze znacznie wcześniejszego, popaździernikowego okresu, bo z teatrzyku Bim-Bom sfilmowanego w „Do widzenia do jutra” (1960).

Ile w tej króciutkim fragmencie absurdalnego, libertyńskiego humoru i radości. Takiej radości dziś już nie ma. Popatrzcie, koniecznie kilka razy, a kto umie niech zaśpiewa z Chyłą, Kobielą, Cybulskim, Bielickim i Fedorowiczem:
Czerwone róże, nabrzmiałe duże, dam memu dziecku, niech mu zapach ślą
Jak krew w purpurze, czerwone róże, wyrwane serca, broczone krwią
Matka noce całe, musi tańczyć pić, bo ma dziecko małe, ma dla kogo żyć
Ciało ma zwiotczałe, goni resztą sił, bo ma dziecko małe, krew wypruwa z żył
Czerwone róże, nabrzmiałe duże, jak syn dorośnie..

poniedziałek, 16 listopada 2009

Ale co z mgłą?


Lubię mgłę, choć okrada z przestrzeni. Widać tylko na parę metrów, a wszystko się zagęszcza i przybliża. Idziesz po ulicy i jakbyś szedł wśród teatralnych dekoracji. Stąpasz wtedy rozważnie, z duszą na ramieniu, bo postaci z naprzeciwka wydają się wyższe.

Tak, mgła przybliża, wydłuża i przestrasza.

Kiedyś w gęstej mgle po zmroku zagubiliśmy się z Małgorzatą w Cieszynie. Byliśmy tam od niedawna i nie znaliśmy ulic. Te miasta położone na wzgórzach mają swoją nielogiczną topografię. Łatwo w nich zabłądzić, a podczas mgły to pewne. Błąkaliśmy się jak te pijane dzieci, chociaż pijani byliśmy dopiero później, bo gdy znaleźliśmy stancję Wiewióra, właśnie płukał gardło spirytusem. On był trochę maminsynek, a mama mu mówiła, żeby chore gardło płukać spirytusem z miodem. No to zostawiliśmy mu ten miód.

Tak, mgła to poetyczna poniekąd sprawa, choć dla Stachury nie była miła. W "Siekierezadzie" (to powieść mojego pokolenia) poświęca jej bardzo długi i mroczny opis. Dopiero po jego śmierci zrozumiałem, że chodzi o obłęd.
Ale co z mgłą? Co robić z mgłą i jakie są do niej narzędzia? Siekiera przecież nie, bo w tej mgle zawisa. I wisi siekiera we mgle. O, mgła stawała mi przed oczami często, często-gęsto jak sześć razy sześć trzydzieści sześć. Wystarczyło mi na chwilę zapomnieć się, zawieruszyć się, a już mgła opadała mnie z góry, ale przeważnie z dołu wyrastała (...)
Edward Stachura, Siekierezada
A gałązka? Co to za gałązka we mgle za oknem? Ja wiem, że to brzoza, ale Wam skłamię, że Gałązka Jabłoni. To o Niej Jego cudowne opowiadanie. Jeśli nie znacie, przeczytajcie, jeśli znacie, przeczytajcie jeszcze raz. Mnie wzrusza za każdym razem.

www.literka.com.pl/slowobraz/Pokocham_ja_sila_woli.pdf
 
blogi