Na opuszczonej działce (tu ratowałem kiedyś jednookiego Hektora) fermentują jabłka spadłe z olbrzymich, sześćdziesięcioletnich jabłoni. Od miesiąca, kiedy przechodzę tędy rano i wieczorem, uderza w ziemię przynajmniej jeden owoc. Po tygodniu pomyślałem, że za często, musiałyby ich spaść tysiące. „Spadają akurat przy mnie. Jakiś znak – na pewno wypomnienie tych grzechów młodości?”
Oświeceniowe sumienie nakazuje mi jednak sprawdzić. Szacuję jabłkowy dywan, wyznaczam wzrokiem metr kwadratowy i liczę. Wychodzi mi około 30. Wielka korona ma w zasięgu około 70 metrów. Cztery jabłonie to około 300 metrów kw., więc jest tu 9 tys. owoców! Przechodzę 2 minuty, czyli na dobę powinno spaść około 700 jabłek. 700 szt. x 30 dni = 21 tys. jabłek. Może nie spadają w nocy? Tak czy owak przesadziłem. Niemożliwe, żeby tyle rodziły, ale przyjmuję, że się zgadza, bo chcę grzeszyć dalej.
Nie są piękne, nie za duże i każde z jakąś skazą – pieprzykiem, ale nie robaczywe i z delikatnym rumieńcem. Wyciągam z torby aparat i wybieram owoc oświetlony ukośnym słońcem, wykonuję kilkanaście zdjęć, rozglądam się i szybko zrywam.
Tak, dziś nikt ich nie kupi. W supermarketach jabłka są standaryzowane: wszystkie tego samego kształtu, gładsze i słodsze. To jednak smakuje mi młodością, nawet dzieciństwem. Jakiś sad, jakaś furka, gdzie leżą wyłożone na słomie. Na końcu delikatna cierpkość narodowa. „Po polsku smakują” – mówię sobie i od razu się wzruszam – sentymentalny złodziej jabłek.
Idę już Kogucią, pogryzam, wspominam. Pół kroku za mną drepcze Buba, która czeka na swoją dolę. Leżącego na ziemi jabłka nie tknie, ale nadgryzione przez pana, choćby i cieniutki ogryzek, jest przysmakiem.
Po prawej stronie Papuziej jest pole, na którym znów zaorano mizerny rzepak i Buba wbiega między świeże bruzdy. Odprawia swoje pogańskie obrzędy – świadectwo zapisanej w genach tęsknoty za stepem. Coraz wcześniej zachodzi słońce – mrużę oczy. Jesień idzie, nie ma na to rady.
Zgrana szajka wraca szczęśliwa. Jakby obrobili jakiś bank, a oni tylko skradli jabłko
--------------------------------------------------------
Chciałem dać tamtą piosenkę o jesieni, ale żeby nie przesłodzić, wybieram jej wariację, autorstwa Artura Andrusa. Odpowiada mi ten styl: liryka w delikatnych oparach autoironii i groteski.
Skoro Kopernik była kobietą, to jesień może być mężczyzną. Powiedzmy, że tego roku nazywa się Wiesław Berżenicki.
Skoro Kopernik była kobietą, to jesień może być mężczyzną. Powiedzmy, że tego roku nazywa się Wiesław Berżenicki.