wtorek, 30 marca 2010

Niezapomniana

Niesamowite są zbiorowe erupcje dobra. Przeważnie towarzyszą wydarzeniom historycznym. Ojciec często wspominał o niezwykłym poczuciu wspólnoty i solidarności we wrześniu 1939. Niewyobrażenie ostrzejsze niż dziś ówczesne podziały polityczne w jednej chwili przestały istnieć. Ja podobne uniesienia, choć okoliczności były mniej dramatyczne, przeżyłem dwa razy.

Po raz pierwszy pod koniec sierpnia 1980. Byłem na urlopie w Cieszynie. Długo tam szło z Północy, ale wreszcie doszło i na dwa dni przed podpisaniem porozumień wszystko stanęło. Jakoś nikomu to nie przeszkadzało. Nawet brak alkoholu.

Wieczorem szliśmy koło bazy PKS. Pełnił tam wartę przed oflagowaną bramą. Ten człowiek na co dzień zapewne brał opłatę za przejazd i nie wydawał biletu, ale tego dnia w ciasno opiętym na brzuchu stalowym mundurze z biało-czerwoną kokardką w klapie wydawał się uosobieniem dumy i prawości. Wydobrzał jakoś. Były ich - nas - tego późnego lata miliony.

Drugi raz pięć lat temu. W ciągu jednej godziny zmieniła się cała Polska. Jechałem rano do pracy zwykle dziką ulicą Puławską i tym razem nikt nie pędził, nikt nie wymuszał i nie trąbił. Wszystko działo się jakby na zwolnionych obrotach i łagodnie. Wieczorami ludzie odczuwali wielką potrzebę wychodzenia z domu. To były tłumy, wcale nie zapłakanych, nawet pogodnych, a przede wszystkim życzliwych ludzi. Kto wtedy nie był tutaj, do końca tego kraju nie zrozumie. Za to po tygodniu było jak kiedyś.

Tęsknię do tej sierpniowo-kwietniowej Polski. Wyobrażam sobie, że za wiele, wiele lat taka będzie na co dzień i nie z powodu wybuchu wojny, społecznego buntu czy śmierci Wielkiego Rodaka. To może być wspaniały kraj. Wystarczy zjadaczy chleba w aniołów przerobić.
Kiedyś wiosna otworzy na ścieżaj
pestki serc rozłupane na pół
zasiądziemy przy jednej wieczerzy
Będzie ziemia jak jeden stół
Bruno Jasieński, Słowo o Jakubie Szeli

niedziela, 28 marca 2010

Raport poranny 2

Na stawie, gdzie jeszcze przed tygodniem był lód, życie tętni. Najpierw z oddali przypłynęła łyska - czarno-biały zwiastun leśmianowskich światów równoległych.
Łódź się odbija w fali na wznak  —
Tak właśnie trzeba i tylko tak!

Dwoistą łodzią i tu i tam
Płyń jednocześnie, po dwakroć sam!

Dwoistą łodzią w bezmiary płyń,
Podwójnie kochaj, podwójnie giń!
(...)
Jakbyś wypłynął z dwu różnych snów,
Aby w tym jednym spotkać się znów!...*
Na pomoście, który jeszcze bardziej pogrążył się w wodzie, witała mnie młoda mewa srebrzysta. Chyba ona. Kruszewicz w swym dwutomowym atlasie "Ptaki Polski"** pisze, że wraz z innymi mewami gniazdującymi w Stanach Zjednoczonych przyczyniła sie do zmiany zamknięcia puszek aluminiowych z napojami. Teraz się to wciska, ale kiedyś odrywało się ostrą blaszkę. Mewy połykały ją myśląc, że rybka.
Śmieszki mają białą obwódkę wokół oczu i dlatego wyglądają jakby wiecznie się dziwiły. Teraz we dwie (we dwoje?) tak sprawiedliwie, że naprawdę śmiesznie, jedzą śniętą rybę (sądząc z ości to chyba leszcz).
Hovawart Buba
Nie mogę jej oduczyć. Hovawarty z definicji są złodziejską rasą psów, które często musiały się same wyżywić w zagrodzie lub we dworze i dlatego dziś okradają innych. Na przykład Buba przepada za małymi dziećmi, bo zgrabnie i bezpiecznie wyrywa im wafelka i jeszcze zdąży liznąć wdzięcznie po gębusi. Tu ma mokry, urażony pysk, bo wyciągnąłem ją właśnie z wody, gdzie zabrała bułkę krzyżówce.
Pokrzywdzona kaczka zgłasza pretensje do właściciela. Być może ta sama, którą pokazywałem w poprzednim raporcie, jak z lodowej tafli obserwowała popisy samców. Teraz chyba spodziewa się potomstwa, bo gotowa pozować z bliska, choćby za okruszek.
Jej partner, owszem towarzyszy jej, ale nie zniża się do żebractwa, lecz pielęgnuje urodę.
Spoglądam na wodę u stóp i widzę swoje odbicie. Jestem w tym towarzystwie najbrzydszy. Nic dziwnego, że pod olbrzymią jemiołą stoję na tej grobli sam.

* Bolesław Leśmian Szmer wioseł, ze zbioru Sad rozstajny (1912)
** Andrzej G. Kruszewicz "Ptaki Polski" (2006)

piątek, 26 marca 2010

Ciemna wiosna

Edward Penfield, plakat, 1890-1900
To się nie zmieniło, dla jednych wiosna to czas uniesień, dla innych praca ciężka. Mój przyjaciel Staś, który ma niezwykły talent do żartobliwej stylizacji ludowej, w latach 70. mniej więcej tak opisywał zachowanie polskiego kmiecia na wiosnę:
Wyjdzie w waciaku na brzeg pola. Potoczy niechętnym okiem po widnokręgu. Słońce mu w plecy mocniej świeci, to i zacznie się drapać z tyłu głowy, aż mu się beret na czoło zsunie. Nie schyli się, lecz gumiakiem tylko glebę pokruszy. Pokiwa głową i westchnie cicho.
- Sioć tseba, kurwa go mać!
 * * *
Ale inna, ciemna wiosna sprzed prawie stu laty. Południowa Anglia, hrabstwo Dorset, marzec roku 1915. Bardzo ciężki wojenny czas. Już w Nowy Rok Niemcy zatopili u wybrzeża brytyjski okręt "HMS Formidable", niedługo potem ich sterowce zbombardowały Londyn. W początkach lutego ogłosili morską blokadę wokół Anglii i Irlandii.

75-letni poeta Thomas Hardy idzie na poranny spacer polną drogą pod Dorchester. Potem napisze wiersz In Time of "The Breaking of Nations". Bardzo piękny, proroczy i w gruncie rzeczy optymistyczny.
Na czas „rozbicia się narodów”*

I
Tylko chłop z broną i mgła siwa;
Powolny, cichy, ciężki chód.
Koń się potyka i łbem kiwa,
Idą, jak gdyby sen ich wiódł.

II
Tylko dym rzadki bez płomieni
Wzlata nad perzu suchy stos.
Tego obrazu nic nie zmieni,
Chociaż dynastie zmiecie los.

III
Oto dziewczyna z swym jedynym
Szepcąc przechodzi obok tuż.
Głos wojny skona w mroku sinym
Prędzej niż szept tych dwojga dusz.
tłumaczenie: Jerzy Pietrkiewicz
* cytat w tytule pochodzi z Księgi Jeremiasza 51, 20. Wg Biblii Tysiąclecia brzmiałby "miażdżenia narodów".

środa, 24 marca 2010

Czuła sieć słów

Ten amerykański plakat z początków XX wieku reklamuje jakiś objazdowy pokaz hipnozy. Górna część jest pusta, żeby wpisać tam miejsce i godzinę seansu.

Naprawdę, dzięki hipnozie można wmówić wiele rzeczy, a to, że parasol to trąba, krzesło to koń wyścigowy, a biurko to pianino.

Tego stuletniego plakatu można jednak używać nadal. Wystarczy w puste miejsce wpisać niemal każdy tytuł prasowy, rozgłośnię radiową i stację telewizyjną, każdą firmę handlową czy farmaceutyczną. Także partię polityczną. Czarowanie, wmawianie, straszenie i wyciąganie forsy albo głosów idzie na okrągło.

Nie narzekajmy jednak, ta manipulacja trwa od wieków. Teraz, ze względu na doskonalszą technikę, wydaje się, bardziej nas osacza, ale z drugiej strony dzięki internetowi można wiele rzeczy sprawdzić i mieć własne zdanie.

Jest wszakże na plakacie jedna postać, która wydaje się nie ulegać wpływom faceta w rajtuzach i pantofelkach. To zażywny jegomość w cylindrze i sztuczkowych spodniach. Jest wprawdzie pod innym wpływem, ale tkwi jakoś w realności i traktuje otumanione otoczenie dobrotliwie i kpiąco. Powiem szczerze, podoba mi się.

Jest wiosna, pomyślałem o miłości. A ona, a uwodzenie? Czy czuła sieć słów i gestów, słodkie łowy to nie jest tumanienie i zniewalająca manipulacja?

Gadu, gadu nocą, powiem szczerze, podoba mi się jeszcze bardziej.
Gdy noc na miasteczko spada jak sowa,
splatają się ręce takich jak my
i strzeże nas księżyca owal,
by żaden zły wilk nie pukał do drzwi.
Ludzkie gadanie: słowa Agnieszka Osiecka, muzyka Seweryn Krajewski, śpiew on i Maryla Rodowicz.

wtorek, 23 marca 2010

Raport poranny 1

Na stawie zima ustępuje wolniej
i lód jeszcze wiąże tęgo.
Samica krzyżówki smętnie sterczy na tafli
i obserwuje popisy dwóch samców. To powinno być pływanie figurowe, ale czas goni, więc trzeba improwizować w powietrzu.
W ogrodzie zakwitają niewydarzone w tym roku krokusy. Myślę jednak, że jakoś to będzie.

poniedziałek, 22 marca 2010

Pan M. słucha Bacha

Czy ktoś pamięta Magamenela? Ten mroczny typ to personifikacja naszej cywilizacji, właściwie cywilizacji zachodniej. Pisałem o nim w grudniu ubiegłego roku:
Witałem kryzys z pewną nadzieją. Nie, nie pragnąłem, żeby wszystko się zawaliło, ale liczyłem na refleksję, na zatrzymanie szalonego pędu konsumeryzmu, na przeciwstawienie się wszechwładzy korporacji. Czuło się, że neoliberalny sen wariata nie może dłużej trwać, że ustawiczny imperatyw wzrostu jest bez sensu.

Minął rok. Megamenel podniósł się. Poobijany, z nieświeżym jeszcze oddechem chwiejnie stawia pierwsze kroki. W którą pójdzie stronę?

Nie mam dla niego już tyle czułości, co przed rokiem. Wcale nie jestem pewien, czy wszystko przemyślał, to znaczy czy przemyśleliśmy wszyscy (mam wrażenie, że szczególnie w Polsce mało kto).
Oczywiście myliłem się. O te sprawy martwią sie poważniejsze głowy. Trzy tygodnie temu ukazał sie w "Gazecie Wyborczej" wywiad Piotra Burasa z Meinharde Miegelem, znanym niemieckim ekonomistą i analitykiem społecznym. Powiedział w nim rzeczy z jednej strony wstrząsające, lecz z drugiej krzepiące. Jego główne teza mówi, że kryzys ma charakter permanentny, że po chwilowym wzroście nastąpi ostateczne załamanie, które doprowadzi do przewartościowania prawd ekonomii i polityki społecznej. Oto ważniejsze myśli:
Nieodwracalnie zużyliśmy wielkie ilości ropy, gazu, węgla, zniszczyliśmy środowisko. I nie zapłaciliśmy za to rachunku. To, co było, wzięliśmy za darmo albo po wziętej z sufitu, śmiesznie niskiej cenie. W dodatku budując dobrobyt, zaciągaliśmy jeszcze długi.

Niezależnie od tego, czy wzrost gospodarczy nam się podoba, czy nie, to w krajach zachodniej półkuli jego czas minął.

Jeśli dla kogoś źródłem zadowolenia jest powiększanie materialnego bogactwa, to powinien jak najszybciej zastanowić się, co robić, by nie stać się z tego powodu nieszczęśliwym.

Zamiast coraz więcej wytwarzać, będzie coraz więcej naprawiać. Będzie to "społeczeństwo reperowaczy". Coraz częściej zepsuty budzik czy pralka nie będą lądować w śmieciach, lecz zostaną naprawione. Bo produkcja wymaga ponoszenia ogromnych kosztów, które odpadają przy okazji naprawy.

Nasz stosunek do dóbr materialnych, bogactwa i przepychu musi się zmienić. Może dojdziemy do momentu, kiedy gospodarz będzie prosił swoich gości, by kilkulitrowych krążowników szos nie parkowali pod jego domem, bo rażą jego poczucie dobrego smaku?

Dobrobyt coraz częściej będziemy musieli mierzyć w kategoriach niematerialnych. Nauka języków obcych, umiejętność gry na pianinie, rozumienie sztuki czy szacunek u innych ludzi - to formy dobrobytu, którymi musimy nauczyć się cieszyć.
Jak ożywczy wiosenny deszcz spadły na mnie ostatnie słowa. Po raz pierwszy żałuję, że nie mam przed sobą bardzo wielu lat życia. Teraz już chciałbym zobaczyć przyszłość i szlachetny upadek pana Megamenela.

Tego dnia ubierze swoją starą ulubioną marynarkę (właśnie wymienił w niej podszewkę), weźmie pod rękę swoją damę i pieszo udadzą się na koncert. Powiedzmy, że będzie to Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha, powiedzmy Pasja według św. Mateusza.  I od stu lat po raz pierwszy zapłacze, kiedy usłyszy początek arii "Können Tränen meiner Wangen".
Jeśli łzy na moich policzkach
Nic nie mogą
To weź moje serce
I pozwól by dla strumieni
Twej Krwi z ran szlachetnych
Stało się kielichem

piątek, 19 marca 2010

Nie można jej powstrzymać

Alfons Mucha, Zima
Ta panna w białej opończy, zamyślona i nieprzystępna właśnie odchodzi. Prawdę powiedziawszy czas najwyższy. Owszem, piękna jest, ale ten jej chłód był już nie zniesienia.
Mijają się w przejściu, ta w opończy nawet nie spojrzy na tę nową. Zawsze taka była.
 Alfons Mucha, Wiosna
Jak dobrze, że już jest. Prawie się spóźniła, ale nie będę czynił jej wymówek. Idzie powoli, lecz nie można jej powstrzymać, więc zamykam oczy i otwieram serce. Zróbcie to samo.
You can never hold back spring
You can be sure that I will never
Stop believing
The blushing rose will climb
Spring ahead or fall behind
Winter dreams the same dream
Every time

Baby You can never hold back spring
Even though you've lost your way
The world keeps dreaming of spring

So close your eyes
Open you heart
To one who's dreaming of you
You can never hold back spring

Remember everything that spring
Can bring
Baby You can never hold back spring

czwartek, 18 marca 2010

Melancholijnie

Bywa często w korespondencji, również w komentarzach do blogu, a na Facebooku to już z zasady, że się odsyła niemal bez słowa pod jakimś adresem do Youtuba, Wrzuty czy gdzie indziej. Nie chcę nikogo urazić, ale odbieram to jako delikatne nadużycie, jako zasłanianie się cudzymi myślami i trochę nonszalanckie. Jakby się powiedziało:
- Nie chce mi się (nie potrafię) pisać tego, co aktualnie czuję. Pooglądaj sobie, to zrozumiesz.
To coś pod adresem jest przeważnie niezłe i bywa zabawne, ale chciałoby się minimalnego wkładu własnego, śladu intelektualnego przesłania.

Ktoś sprostował, że to nie listy ale odsyłacze, ktoś inny użył znanego w językoznawstwie określenia "fatyczny". Te odsyłacze pełnią funkcję fatyczną, czyli służą nie tyle wymianie myśli, ile podtrzymywaniu kontaktu. To takie internetowe "taaak", "zoba...".

Taaak. Posługujemy się jednak nie swoją własnością intelektualną. Dodajmy coś od siebie.  Obrazek, melodia czy zdjęcie niech będą ilustracją, ale Twoich myśli, czy choćby Twojego zachwytu.

Dopisz jedną linię własną ręką. Pisałem o tym do kogoś i zilustrowałem tym fragmentem wiersza, który śpiewała Ewa Demarczyk. Podpisałem, że to "Pocałunki" Marii Jasnorzewskiej - Pawlikowskiej. Potem sprawdziłem i okazało się, że ta akurat strofa pochodzi z wiersza "List" francuskiego poety Blaise Cendrarsa. Znalazłem tekst (to pierwsza zwrotka) i pomyślałem, że przytoczę tu cały, bo jest piękny.

Niżej "Pocałunki" Ewy Demarczyk, wersja śpiewana na żywo, kilkanaście lat po pierwszej. Nagranie jest bardzo ciche, ale musiałem je dać, bo ten tekst w ustach kobiety dojrzałej brzmi niezwykle przekonująco i melancholijnie. Odpowiada mi to dzisiaj.
LIST

Powiedziałaś mi kiedy do mnie piszesz
Nie wystukuj wszystkiego na maszynie
Dopisz jedną linię własną ręką
Kilka słów cokolwiek nic wielkiego

Tak tak tak tak tak tak tak tak

A jednak moja maszyna Remington jest piękna
Lubię ją i dobrze przy niej pracuję
Moje pismo jest wyraźne i jasne
Od razu widać że to ja je wystukałem

Są tam białe miejsca które tylko ja jeden umiem zostawić
Zobacz moja stronica ładnie wygląda
Ale żeby sprawić ci przyjemność dopisuję atramentem

Dwa trzy słowa
I robię wielkiego kleksa
Abyś nie mogła ich odczytać
Przełożyła Julia Hartwig

środa, 17 marca 2010

Niska pliska

fot. Benjamin J. Falk
Kiedy tak patrzę na te panie praczki (reklama mydła - Kirkman's Borax Soap sprzed 120 lat), to myślę, że nie miały kiedyś kobiety lekko. No bo

tu ramiączko, tutaj patka
łatka, skos, zaszewka, klapka
tu wiązanie, tu marszczenie
stębnowanie, wypuklenie
pliska? - niska
mufka? - szlufka
twardy gorset i sznurówka
szew wbrew (haftka i lamówka)

frędzel? - w pędzel
karczek? - w barczek
(bez cekinów i kokardek)
rąbek? - w ząbek
pasek? - wprasek

Pominąłem rzeczy masę.

poniedziałek, 15 marca 2010

Znak?

No to trafiło się dziś o świcie ślepej kurze. Wiedziałem, że będzie pięknie, bo ani chmurki, świeży śnieg i minus 10 stopni. Pierwsze minuty świtu są najważniejsze, bo słońce pada ukośnie, a wtedy zdają się rzeczy niezwykłe. Czym prędzej załadowałem aparat i wybiegłem z Bubą.
Kiedy weszliśmy na olbrzymi ugór na Mysiadle pod wschodnią skarpa widać było mgłę. To pod wpływem marcowego słońca parował biały puch, którego w nocy spadło co nie miara.
Prześwitujące przez świerki promienie tworzyły w oparach chętną złudę.
Hovawart Buba
Buba zwykle niewrażliwa na krajobraz przypatrywała się teatrowi cieni.
I stało się. Znowu zobaczyłem Serafina i ten Znak, jakby wbity w skarpę. Bardzo nie jestem godzien i wiem, że to złudzenie. Przyznacie, dość piękne jednak.

niedziela, 14 marca 2010

Tajemnica obiektywu

Tu parkuję i wchodzę do lasu. Tego dnia (trzy lata temu - 13 marca 2007) przez cały spacer łapałem wschód słońca między bezlistnymi drzewami. Kiedy wyszedłem, okazało się, że słońce uciekło zza drzew i że to latarnia. Potem wiele razy, nawet dzisiaj, próbowałem odnaleźć ten klimat, ale już nigdy nie było tak pięknie. To nieprawda, że można wrócić do tego samego pejzażu. On, jak większość rzeczy w życiu, zdarza się tylko raz.

Fotografowanie, zwłaszcza dla początkujących to ruletka. Nigdy nie wiadomo, co okaże się niezwykłe, a co banalne i nietrafione. Ja nie umiem robić zdjęć. Kiedyś pojechałem prywatnie do Indii i umówiłem się z redakcją (pracowałem wtedy w „Kontynentach”), że przywiozę jakieś zdjęcia. Po wywołaniu nie przyniosłem żadnego i skłamałem, że mi się zepsuł aparat.

Niektórzy jednak mają szczególny talent i niemal każde ich zdjęcie, nawet mimowolne, ma sens i elegancję.
Całe szczęście w fotografii cyfrowej nie trzeba się ograniczać i nawet zupełnie ślepa kura coś tam wygrzebie. W środę wykonałem chyba 400 zdjęć, w większości kaczkom krzyżówkom, które siedziały leniwie na trawie w Ogrodzie Krasińskich (to park mojego dzieciństwa). Niektóre ze zdjęć są bez zarzutu i mogłyby służyć jako ilustracja w książce o ptakach. Ja cenię tylko jedno. Technicznie niedoskonale, bo nierównomiernie naświetlone i niezręcznie kadrujące ptaka. Ma jednak w sobie coś, co każe zastanowić się przez chwilę. Jakiś nastrój, a może tajemnicę? Pisałem nieraz: przypadkowe zdjęcie pokazuje tajemnicę. Obawiam się, że w tym wypadku nie dowiemy się jaką.

środa, 10 marca 2010

Jak skowronek nad polem

 Giovanni Pintori, plakat, Mediolan,1953.
Internet doprowadził do gwałtownego skrócenia dystansu, do daleko idącej bezceremonialności. Oto dostałem e-mail z pewnej znanej internetowej księgarni zatytułowany: O seksie w wielkim mieście, technikach perswazji i perfekcjonizmie. W zawartości oczywiście oferta książek, płyt i filmów.

Tak, księgarnia przestała być szacownym i dyskretnym przybytkiem kultury. Już samo przypuszczenie, że interesuje mnie kategoria perfekcjonizmu uważam za mało elegancką aluzję. A co dopiero propozycja poznania technik perswazji w celu uprawiania seksu w wielkim mieście? Skąd założenie, że ja w ogóle o tym myślę? A jeżeli nawet, to dlaczego perswazja? I dlaczego w wielkim mieście? A to już kobietom w małych miasteczkach w Polsce B od życia się nic nie należy? A na wsi lub w odległej osadzie leśnej mają tylko drzeć pierze i śpiewać smętne piosenki?
Pieze dzeć, pieze dzeć
kazała mi mama,
ja jej pedziała, ja jej pedziała
niech sie skubie sama.
Żaden wynalazek nie zmienił tak bardzo świata jak internet. Maczałem kiedyś pióro w kałamarzu, a dziś wystukuję (mam przyzwyczajenie z pisania na maszynie, że stukam mocno) i czytają mój ciepły komunikat niemal równocześnie ludzie na antypodach. Czytają albo nie.

Pewno żadne to odkrycie, ale w internecie, jak nigdzie indziej trzeba ważyć słowa. Napisane i wysłane są nieusuwalne. Nie można - jak w rozmowie bezpośredniej - powiedzieć coś ostrzejszego, a po chwili się uśmiechnąć. Tu wypuszczona strzała sięga celu, tkwi i rani. I wszyscy widzą.

Podobnie ze słowami gorącymi - w sieci często widać ich naiwność i pustkę, albo, gdy osobiste i pochopne, mogą wywołać niezamierzone afekty i komplikacje emocjonalne.

Jak nigdzie sprawdza się przysłowie, że słowo wylatuje ptaszkiem, a wraca wołem. A chciałoby się, żeby wyleciało radosne i potem wisiało jak skowronek nad polem.

Gdy słucham tej piosenki, to widzę tamto wzgórze Cieślar w Cieszynie, pole, nad nim skowronki. I pantofelek biały. Myślę, że każdy ma takie pole.

poniedziałek, 8 marca 2010

Miss Flapper

 John Held, okładka magazynu Life, luty 1926.
Trochę mi brak, trochę mi brak panny Flapper. Beztroskiej i łamiącej zmurszałe zasady. Nie służebnicy ani strażniczki ogniska, lecz pani samej siebie.

Och, to żadna tam feministka ani aktywistka, to istota prawdziwie wolna i niezależna.
Boicie się o mnie? Dlaczego?
Ach, życie jest burzliwe i złe nieskończenie,
lecz czy potrzeba syrenie
pasa ratunkowego?

Maria Pawlikowska-Janorzewska, Bezpieczeństwo, z tomu Pocałunki, 1926.
Panna Flapper zaginęła niestety w wyniku następstw Wielkiego Kryzysu w 1929 r.

Myślę, że tylko ona, wiem, że tylko ona nauczyłaby starego wyżła nowych sztuczek.

piątek, 5 marca 2010

W marcu

W dzień poprzedzający 8 marca 1968 Michał zapisał w dzienniku:
7 III 1968 r.
Pojawiły się ulotki. Jutro na 12 zwołany jest wiec na Uniwersytecie. Oczywiście będziemy tam bez względu na okoliczności.
O wiecu powiedział nam Jurek T., pięć lat lat starszy kolega z grupy literackiej, student III roku historii UW. Jurek pochodził z Łowicza, gdzie jak na całym Mazowszu głoskę „l” przed „i” wymawia się twardo. Zmiękczał za to spółgłoski sz, ż, cz i dż.
- Właściwie moglybyśmy też napisać lyst, ale wystąpimy z transparentem ”Dziady tak, Michnik nie”.
Nie do końca wiedziałem o co chodzi:
- A przeciwko komu tam ten Michnik?
- Jak to? Przeciwko Żidom.
Czuliśmy się jak listopadowi spiskowcy, kiedy skradaliśmy się przez park Krasińskich do Rynku Nowego Miasta, drewnianymi schodami koło wieży św. Mikołaja i wzdłuż skarpy wiślanej. Potem skarpą za Pałacem Kazimierzowskim do góry. Tam pod murem, pomiędzy polonistyką a stołówką pracowniczą ukryliśmy ten kij od szczotki z przybitą tekturą.

Wobec powagi wydarzeń następnego dnia, zapomnieliśmy o naszej misji. Podobno koledzy widzieli później nasz transparent wśród mioteł i szufli do sprzątania śniegu.

Wstydzę się tamtej głupoty, bo współbrzmi z dzisiejszymi wściekłymi atakami na M. Przez wiele lat nie miałem śmiałości, ale teraz zapytałbym: była to jakieś zadanie zlecone, czy tylko własna inicjatywa domorosłego polityka? Niestety, Jurek nie żyje od dziewięciu lat. Był ateistą i prawicowcem zarazem, na swoim wydziale historii uważał Michnika za lewicowca - stąd być może to "Michnik nie".

Widziałem wszystko, co ważne 8 marca: słyszałem kuranty na zegarze BUW o 12, potem podniesiona na ramionach kolegów długowłosa dziewczyna w okularach, odczytała rezolucję. Zetemesowcy spod kiosku Ruchu skandowali „Rozrabiacze, rozrabiacze”, wysłano delegację z petycją do rektora, najechał aktyw, niepyszny odjechał, a na koniec wbiegł zwarty oddział ZOMO w hełmach i z długimi pałkami.

Rozpierzchli się wtedy wszyscy, duża część wymknęła się przez bramę od Oboźnej, inni pochowali się po uniwersyteckich budynkach. Główne zajścia przeniosły się na Krakowskie Przedmieście. Czułem, że chwila jest historyczna i ze stopni kościoła św. Krzyża robiłem zdjęcia radziecką „Smieną”, którą ukrywałem w wewnętrznej kieszeni płaszcza.
Stałem w tłumie naprzeciw bramy głównej uniwersytetu, po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia. Powoli oczyszczali teren uczelni. Bramę zamknęli i pojedynczo wypuszczali ludzi przez furtkę. Przechodziła drobna blondynka, doskoczył do niej tajniak i bił pałką aż upadla. Z prawej strony, gdzieś od Sigmy czy od baru mlecznego, podbiegł wysoki żołnierz w przydługim szynelu i w rogatywce. Odepchnął oprawcę, pochylił się i podniósł dziewczynę.


To było jak z filmu Wajdy, z Żeromskiego czy z obrazów Kossaka. Bezwarunkowa szlachetność w polskim mundurze przeciw zdziczeniu.
Po chwili kilku tajniaków wlokło oboje do milicyjnej nyski. Niedługo wzięli i mnie. Pewno zauważyli, że robiłem zdjęcia, a w dodatku miałem brodę, czyli dla nich byłem Żydem. Może myśleli, że kimś ważnym, bo zatrzymali taksówkę i zawieźli do Pałacu Mostowskich. Tam odebrali pasek i sznurówki. Jedno czy dwa przesłuchania. Zobaczyli, że mam 19 lat i pewno sprawdzili, że byłem nieznany. Trzymali jednak póki mogli, czyli 48 godzin. I nie oddali filmu.

Czterech nas było pod celą. Pierwszy to wysoki szpakowaty i małomówny gość. Powiedział nam, że jest studentem IV roku Politechniki, ale nawet ja nie dałem się nabrać. Nie wiem, czy był z nami dłużej niż 12 godzin.

Drugi to warszawski cwaniak - chuligan. Niewysoki, z rudą brodą, życzliwy wobec politycznych, starał się nas zapoznać z więziennymi obyczajami. Mówił, kto to jest profos, co to prokuratorskie sankcje, a przede wszystkim radził, żebyśmy starali się uniknąć kolejnego aresztowania na 48 godzin i od razu „dawali w długą”. Nie rozumiałem, ulica Długa wprawdzie była po lewej stronie, ale ja byłem z Muranowa i bardziej mi pasowało uciekać w prawo, w Nowolipie.

Trzeci nazywał się Temkin. Drobny, czerniawy (pół krwi Gruzin), w okularach miał aparat słuchowy. Urodził się w strasznych warunkach gdzieś na Gułagu, gdzie tuż po wojnie zesłano jego matkę. Była przedstawicielką jakiejś polskiej centrali handlu zagranicznego w Moskwie. Szykowna kobieta chodziła w modnych wówczas wyżłobionych koturnach. Jakiś nisko węszący agent zauważył je na ulicy i wziął za skrytkę na mikrofilmy. W obozie poznała jego ojca.

Potem czytałem w prasie podziemnej, że Temkinowi wytoczyli w Marcu 68 sprawę za wznoszenie antyrządowych okrzyków. Nie bardzo mogłem sobie wyobrazić, bo był niezwykle wątły, miał wadę słuchu i mówił niezwykle cicho.

Trzydzieści osiem lat później, w czerwcu 2006 znowu o nim przeczytałem:
- Ciągle słyszymy "Ty Żydzie je*any, powtórzymy Oświęcim, drugie Jedwabne, powiesimy was" - mówi Eugeniusz Temkin. (…) Kilka razy musiałem uciekać, w zeszłym roku zostałem brutalnie pobity - dodaje.”
Dwa lata później, a więc czterdzieści lat po marcu ta sama Gazeta Wyborcza pisała:
Eugeniusza Temkina i jego syna Aleksandra prześladowali chuligani jednego z warszawskich osiedli, bo uznali ich za Żydów. Prokuratura zajęła się sprawą i przyznała, że Temkinowie byli prześladowani, ale umorzyła śledztwo, bo...nie są Żydami.
----------------------------------------------------------------------------
Epilog
Ilustracja ex post do pierwszego komentarza. Oto przybył mi czytelnik. Nie wiem, czym sprawiłem mu przykrość. Czy tym, że nie wyciągnęliśmy transparentu, czy rozzłościła go ta nie dość skatowana dziewczyna, czy poczuł zew krwi czytając obelgi wobec Temkinów?

Przyzwoity Człowiek (tak siebie nazywa) napisał dobę po ukazaniu się powyższego posta (6 marca o godz. 12.35):
Żałosny cynglu, robiący za POstępowca..... Jak się domyślam, nie chcesz przyjąć do wiadomości, że nikogo nie interesują ani twoje GW-niane wypociny, ani konflikt między żydokomuną i chamami komunistycznymi w 1968 r. Byliście łajdacy siebie warci!! Ale proszę; nie wciągajcie w swoje szambo przyzwoitych ludzi...
Kiedy zdecydowałem, że komentarz odbiega jednak stylem od pozostałych i go wykasowałem, odezwał się raz jeszcze pół godziny przed północą.
dlaczego czosnkojadzie wykasowałeś mój post? masz pietra zboczeńcu POstżydoubecki?
Ta historia nie skończy się nigdy, będzie trwała póki ludzkość. Zawsze się znajdzie ktoś, kto nienawidzi i chce podpalić świat.

czwartek, 4 marca 2010

Kalosz

George Vander Slui, Children's drawings (1939)
Już na pierwszy rzut oka widać było, że ma ciąg do aktorstwa. Zwracał się do rozmówcy, ale jakby jeszcze do kogoś z boku.

W szkolnym teatrze pani Koszutskiej grywał początkowo ogony w Żeromskiego "Wiernej rzece" i "Róży". Za to w "Niemcach" Kruczkowskiego wziął już wielką rolę SS-Untersturmführera Willego Sonnenbrucha. To dość wyrazista i cyniczna postać. Przede wszystkim jednak w mundurze. Mundur był staranny: lśniące oficerki, bryczesy, a na patkach dwie złowrogie błyskawice.

Przygotowywał się najwyraźniej metodą słynnego teoretyka teatru Stanisławskiego, polegającą na wzbogacaniu środków aktorskich poprzez obserwację i własne przeżycie, bo podczas przerw szkolnych spacerował między nami ubrany w ten czarny, esesmański mundur.

Krysia S. napisała na forum klasowym:
To był mój sąsiad. Pewnego wieczoru, zapukał do naszych drzwi mieszkania na Smoczej, ubrany w ten niemiecki mundur. Mama, która otworzyła mu drzwi o mało nie dostała zawału, myśląc, że wróciła okupacja (przeżyła w Warszawie okupację, Powstanie i wypędzenie do obozu w Pruszkowie). On był cały szczęśliwy.
Musiał naprawdę być dobry, bo z tamtego przedstawienia pamiętam tylko jego, a zwłaszcza scenę, kiedy SS-Untersturmführer Willi stoi rozkraczony przed biednym więźniem:
A! Joachim Peters! Patrzcie, patrzcie! Przepraszam, że nie poznałem od razu...
W jego głosie była ironia i narastające okrucieństwo. Bardzo realne, bo cedząc słowa smagał się od niechcenia skórzanym pejczem po czarnych oficerkach.

Premiera była jakoś zimą, natomiast w końcu kwietnia podczas lekcji słychać było w szkole dziwne dźwięki.

Michał Łukaszewicz zapisał w opartym na faktach opowiadaniu "Ćwiczenia dykcji w Liceum im. Bartłomieja Malinowskiego" *:
Znalazłem się pierwszy przy wielkim oknie sali gimnastycznej, lecz ani słowem nie zdradziłem Grzegorzowi tego, co w niej ujrzałem. Oddychaliśmy nierówno, głęboko.

Na środku sali stał samotnie „Kalosz" w pozie wyrażającej skupienie i ślad wewnętrznej, duchowej pracy. Wydawało się, że rozmyśla, czeka, zbiera się w sobie. Wreszcie zdecydował się, odrzucił energicznym gestem głowę do tyłu i zawołał wytężonym, ale silnym i pewnym głosem coś, co już dawało się zrozumieć:
- Eękujemy ...a ...ysiąc ...ul ...a ...ysiąclecie.
Pierwszego Maja ubrani w białe bluzeczki i koszule szliśmy zwartą kolumną. Pięć metrów przed nami on z dumnie, po robociarsku odrzuconą głową raz po raz grzmiał już bez zastanowienia w kierunku trybuny honorowej.
- DZIĘKUJEMY ZA TYSIĄC SZKÓŁ NA TYSIĄCLECIE !
* * *
Kalosz niestety nie został aktorem, lecz milicjantem. Dziś jest na emeryturze. Spolegliwy i ciepły kolega ma chyba sześcioro wnucząt, łowi ryby i dorabia w firmie ochroniarskiej.
-------------------------------
* - Michał Łukaszewicz „Pieśń żarłocznej szarańczy” Warszawa. Czytelnik 1980

wtorek, 2 marca 2010

Piwołaźnia

Dziś kolejny tekst mistrza Michała Łukaszewicza. Trochę się zdezaktualizował, bo zdaje się tego mlecznego baru już nie ma. I poprawność polityczna nieco inna, ale co za prawda czasu, prawda ekranu, prawda.  Byłem w tej łaźni na piwie chyba raz.

Piwołaźnia

Tuż obok uniwersytetu (dziś wystarczy minąć księgarnię Liber i ostatni chyba w Warszawie bar mleczny) otwiera swoją przepastną otchłań brama domu zwanego przed wojną Domem pod Messalką. Mieszkała w nim znana aktorka, a oprócz tego mieścił się podobno przybytek łatwych rozkoszy. Żartowano, że Chrystus sprzed kościoła św. Krzyża nie chce o niczym wiedzieć, wybacza, a nawet jakby wskazywał drogę.

Przedwojnie to epoka dinozaurów. 65 milionów lat wstecz. Dla mnie to miejsce kojarzy się ze studenckimi latami 69, 70, 71, kiedy łaziliśmy tam na piwo do miejskiej łaźni. Było to najbliższe i najtańsze piwo w promieniu jakichś pięciuset metrów. W ciasnej i długiej bramie głos dudnił jak w studni.
- Ile masz?
- No... trzy pięćdziesiąt.
- To trzeba było zostać na wykładzie!
Ale wykłady na polonistyce bywały bardzo nudne. Poza tym picie piwa w łaźni było wtajemniczeniem. Trzy chybotliwe plastikowe blaty na żelaznych nóżkach i rytualne pytanie "Babci" z szatni:
- Panowie tu po co?
- Tylko po jednym! - rytualna odpowiedź.
"Babcia" robi nam łaskę, mierząc lekko pogardliwym spojrzeniem. Butelki od piwa maja pojemność mniejszą niż dzisiejsze, 0.33 litra. Nie wiadomo kto ma trochę kasy, ale wiadomo, że nie i tak nie skończy się prędko.
- Ty k... - mówi polonista do polonisty. - Czy ty nie rozumiesz, że bez egzaminu z gramatyki opisowej wylecisz ze studiów?
- To co ja mam k... robić, jak mi ten Talmud nie wchodzi do głowy?
- Kto ty jesteś, polonista czy wariat?
- Ja lubię wiersze.
- Na polonistyce nie ma wierszy!...
Gruba babcia patrzy na nas z jeszcze większą pogarda. Dzierga na drutach sweterek.
- Proszę ciszej! - mówi. Zza uchylonych drzwi łaźni wychodzi jakiś mężczyzna.
- Pedał!
- A skąd wiesz?
- Bo tylko my tutaj przychodzimy bezinteresownie.
My. Poloniści, piwożłopcy.
------------------------------
Uwaga: Post o panu Gon-Med został ubogacony nagraniem Wiesława Dymnego o Majewskim. Pyszne!

poniedziałek, 1 marca 2010

Cały ten koszmar

Plakat, publ. Moskwa (1920)
Kiedy sięgnąć głębiej, to nie wszystko w dzieciństwie było takie sielskie. Na przykład szkoła. Gdy po wakacjach wchodziłem w szkolne mury, zapach świeżo wypastowanych podłóg wywoływał delikatne ściskanie w dołku.

Mój kolega z klatki, Marek, kiedy wstępował po raz pierwszy, zaparł się i trzymał mocno za framugę, aż matka z nauczycielką wepchnęły go jak cielaka do zagrody. Słusznie przeczuwał.

Mimo, że były jakieś lekcje kaligrafii, bazgrałem. Dosłownie. Może to jakieś porażenie, a może dlatego, że stalówki rozczepiały się i zamulały włóknami celulozy, atrament w kałamarzu podchodził wodą i szczerze powiedziawszy pachniał sikami (szkolna legenda pierwszoklasistów głosiła, że to sprawka drugoroczniaków). Obsadka też była paskudna, bo obgryziona, ale to już moja robota.

Tablica nigdy nie dawała się dobrze wytrzeć. Jeszcze nie było gąbek i wiecznie mokra ścierka nieładnie pachniała. Kreda, która jakoś zawsze leżała pod nią, była wilgotna i nie chciała pisać. Właściwie to dobrze, bo całkiem sucha wydawała przy pisaniu zgrzyt, na którego wspomnienie jeszcze dziś dolna partia pleców marszczy mi się z trwogi.

To był marcowy poranek. Zwykle dobrze widoczna, wystająca ponad budynki iglica nowiutkiego Pałacu Kultury, tym razem tonęła we mglistej chmurze. Od jej wierzchołka przez parę pięter powiewały dwie szarfy. Biało-czerwona i czarna.

Kiedy wbiegliśmy rozbawieni do klasy, na biurku nauczycielki stało krzesło, a na nim, zdjęty znad tablicy, gdzie wisiał obok godła, teraz oparty ukośnie i opasany czarną krepą, portret jegomościa z wąsikiem. Całą lekcję pani opowiadała, że Bolesław Bierut to był bardzo dobry człowiek, że wielka strata i powinniśmy być smutni.

Potem odezwał się dzwonek, wszyscy radośnie wybiegli na hol, gdzie rozpoczęło się ganianie oraz śpiewanie i tańce. Tylko ja snułem się ponury pod podcieniami. Chyba kiepsko musiałem wyglądać, bo podeszła do mnie znajoma matki i zapytała, czy nie jestem chory.

Tak, szkoła to było potworne skrępowanie indywidualności, nieustające obowiązki, wieczne pretensje i manipulacja. Kiedy jednak zapaliło się światełko wolnej wiedzy, kiedy można było buszować w szkolnej bibliotece, potem czytać i czytać, robić doświadczenia na lekcjach chemii i fizyki, uczestniczyć w cudownych lekcjach polskiego z Piotrem Wierzbickim, ścigać się i skakać w dal, to dało się, naprawdę dało się znieść cały ten koszmar.
 
blogi