O Michale Sytniku
pisałem wspominając nasz cieszyński kabaret "Orygenes", w którym był czołową postacią. Widzicie na zdjęciu tego ulizanego boroka między dziewczynkami? Zawsze był beniaminkiem i lubił kobity. Niewiele się zmienił. Dziś jest na nauczycielskiej emeryturze w Krośnie, choć to synek spod Cieszyna, a dokładnie z Chybia. Oto fragment jego wspomnień "Mieszanie", które kiedyś drukowaliśmy w "Rękopisie". Ktoś powiedział, że Michał ma hrabalowskie pióro.
Nazwisko mam po ojcu - prawdziwym Polaku, repatriancie spod Lwowa, z miasta Chodorowa, gdzie też jest cukrownia, ale już nie nasza, jak i cała tamta ziemia, którą jedni nazywali Kresami Wschodnimi, a drudzy - Zachodnią Ukrainą, a w dowodzie osobistym napisali tacie, że się urodził w ZSRR. Po ojcu mam też podobną naturę, ale nie charakter, a raczej formę cielesną. Ojciec jest spod znaku Barana, a ja - spod Wodnika. Nasze nazwisko może być tłumaczone na język francuski jako saturator albo etymologicznie wyprowadzane od nazwy pewnego ciekawego zajęcia, które w łacinie brzmi piękniej, bo "propinacja", a polegało ongiś na syceniu miodu. W każdym razie nie jesteśmy abstynentami, bo jakoś cały czas zawsze był pod ręką cukier albo melasa.
Że jestem z Cieszynem związany różnymi więzami, chociaż się tam nie urodziłem, mogę udowodnić łatwo. Przede wszystkim znam cieszyńską gwarę i wcale nią nie gardzę, ale wręcz przeciwnie: gdziekolwiek jestem, mówię "po naszymu" i czekam, kto zgadnie, skąd pochodzę. Wiem co to była "pyrdelónka", na co dzień używam takich słów, jak: "isto", "podziwej sie", po "połedniu", "dziołcha", "cesta". Wypadałoby jednak zacząć od początku, żeby nie drzistać po próżnicy.
Pochodzę z Chybia. Ja, ja! Cukrownia i ostatnia większa stacja przed Zebrzydowicami. Rodzina matki od dwóch pokoleń mieszkała w "Biołym Dómu", którego już nie ma. Zanim go całkiem zmieciono z powierzchni ziemi, Franek Dzida zdążył tam nakręcić film, a mnie się udało cyknąć parę zdjęć. Nie ma mojego rodzinnego domu, który przetrwał dwie wojny światowe, ale cukrownia jeszcze istnieje. Jak wieża piastowska góruje nad Cieszynem tak nad Chybiem stoi kumin cukrowni i to wyróżnia te dziedzine ze wszystkich wsi na świecie. Kumin fabryczny ze smugą czarnego lub białego dymu stał w samym centrum świata mojego dzieciństwa jak sztandar zwycięstwa, jak nasza wieża Eiffla i nasz Wezuwiusz.
Jak my byli mali, chodzili my se krajuszkym, żeby nas mlyczorz nie przejechoł, wszystkimi cestami - przez Żabiniec i Landek aż na Kopiec Rudzicki, przez Bronów, Ligotę, Czarnolesie, Zabrzeg - do Goczałkowic i kawałka Zarzecza, niezalanego Wiślaną wodą, na Frelichów, przez Zabłocie do Strumienia, na Czuchów, Mnich, Gołysz, Zaborze i curik nach Hause! Żeby sie nie stracić, fórt my sie oglądali, czy jeszcze na horyzoncie widać nasz kumin. Jak nam znikał z oczu, trzeba było szybko wracać. Rano nas budził buczek fabryczny i trzeba było wstawać z legerów, umyć sie w laworze i iść do szkoły.
Między szkołą a gminą stał pomnik, co na nim napisali "Chwała bochaterom..." Chociaż to poprawili, ślad i tak pozostał. Do tej samej szkoły chodziła przed wojnóm moja mama - Erika Pieschówna, tak jak i dwie jeji siostry. Przedtym ta szkoła powszechno nazywała sie im. Piłsudskiego, a po wojnie - Dzierżyńskiego. Za starej Polski kierownikym był pón Babisz. Jak grali w radyju hymn, stowoł zaroz na baczność. Z mamóm chodzili do tej samej klasy synki naszych Żydów, co tu mieli gospody i sklepy. Mómy ich na zdjęciu, jak tańcujóm krakowiaka z naszymi dziołchami. Po Marmurach, Szmajdlerach, Zilbigerach ni ma ani śladu. Ni ma też śladu po Biołym Dómu. Mamy też już nima.
Po połedniu syrena buczała, że mama z tatą przyjdą z roboty i będziemy jeść obiad. Z okien naszego mieszkania było widać góry, a bliżej pociągi, jadące albo na Pawłowice albo na Skoczów, ale nie było po co jeździć tak daleko, bo wszystko było na miejscu jeszcze sprzed wojny. Za starej Polski już tu był kościół i szkoła, kierhof i banhof, poczta, kino, boisko sportowe, biblioteka, park koło willi przy cukrowni i kręgielnia przy kasynie, doktory, akuszerki i dentyści, a poza tym sklepy, gospody, piekarnie, masarnie. Życie kulturalne rozwijało się na przyzwoitym poziomie, jak produkcja cukru! Na fabrycznym stawie zawsze były Dni Morza, na Świętego Jana dziołchy puszczały wianki, zaś w zimie jeździło się tam na łyżwach. Potem woda zaczęła śmierdzieć nik tego nie czyścił. A jak my poszli do nowego przedszkola to kręgielnia już była nieczynna, okna powybijane, ale fajnie sie po dachu góniło bo był wyasfaltowany. Na tym przedszkolu wisiały ogromne portrety Marsa, Engelsa, Lenina i Stalina. Kiedyś do przedszkola przyszedł w mundurze kolejarskim pan Fober, mąż kierowniczki. Foberka pyta przedszkolaków: Wiecie kto do nas przyszedł? A my chórem: Józef Stalin!
Za starej Polski w życiu kulturalnym przodowały szkoły, które przygotowywały widowiska teatralne, muzyczne i taneczne i uczyły patriotyzmu. Mama z ciotkami do końca śpiewały takie pieśni, jak : "Za Niemen, za Niemen....", "O mój rozmarynie", "To nieprawda, że Ciebie już nie ma..." A po śmierci Piłsudskiego wycieczki pojechały do Krakowa oglądać zwłoki Komendanta. "Roty" nie śpiewało się w domu, bo dziadek nie lubił tej zwrotki o Niemcach, co plują w twarz Polakom. Twierdził, że u nas w Galicji to się nie zdarzało, ani nigdzie tam, gdzie przedtem przebywał... Może i miał trochę racji, bo jeśli już nas opluwali, to nie tylko Niemcy, zwłaszcza jak się do Chybia zbliżył front i wkroczyli tu żołnierze wyzwoleńczej Armii Czerwonej, niosąc krwawy sztandar rewolucji społecznej... Poza tym sami Polacy opluwali się zawsze najsoczyściej.