Plakat, publ. Moskwa (1950)
Jestem rozdarty. Podpisałem się pod obywatelskim projektem ustawy parytetowej, która zapewnia nie mniejszą niż 50 procentową obecność kobiet na listach wyborczych.
Przez całe życie byłem jednak przekonany, że kobieta to twór poniekąd nie z tego świata, anielski i tajemniczy. Jak teraz zaprzeczyć temu przekonaniu? Dekretować, że ma takie same prawa, skoro zawsze uważałem, że ma większe?
Russell Patterson, Where there's smoke there's fire (1920-30)
Ten mój stosunek do kobiet, poza oczywistą predylekcją biologiczną, bierze się zapewne z przedwczesnej inicjacji romantycznej. Dzisiaj nie do wyobrażenia jest tamta agresja idealizmu.
Trudno, spaczony jestem.
Jeśli chodzi o głosowanie, to od dawna mając do wyboru na kartce wyborczej nazwiska, które nic mi nie mówiły, wybierałem kobiety. Zakładałem, że pobudki ich działania są szlachetniejsze, a sama realizacja celów może być bardziej racjonalna.
Pewno byłoby najlepiej, żeby każdy sam dokonywał takiego wyboru. Tymczasem jednak wszędzie oglądam męskich zdobywców nowej rzeczywistości. Najbardziej widoczni są na drodze. Słucham w telewizji, czytam w internecie tych naszych macho od siedmiu boleści, a często po prostu chamów pozbawionych śladów wrażliwości. Myślę wtedy, że może warto ustanowić prawo, aby w delikatne ręce kobiet oddać choć połowę władania nad światem.
Jak będzie, tak będzie. Wróćmy na parę minut do innych, frapujących problemów. Urocza jest ta melorecytacja pana Gustawa Holoubka.
piątek, 26 lutego 2010
wtorek, 23 lutego 2010
Pan Gon-Med nalewa
Leonard Karsakov [1941]
Smutek wyziera w blogu z każdego kąta przemieszany niejednokrotnie z beznadzieją. Jednak dość już tej melancholii, dość nostalgii i za przeproszeniem poezji.
Zajmijmy się czymś zdrowym. Ten plakat jest bardzo ładny i pomysłowy gdyż przedstawia człowieka co się nazywa Gon-Med (35 l) i jest wylepiony z ogłoszeń medycyny niekonwencjonalnej. To wciąż niedoceniona i bardzo zdrowa gałąź medycyny, ponieważ stosuje składniki naturalne, a one są zdrowe. Pan Gon-Med nalewa sobie na pewno bardzo naturalną miksturę i zaraz będzie czuł się zupełnie dobrze.
Ten plakat mówi nam też, żeby nie wierzyć homoseksualistom ani doktorowi Kaczorowi, bo to jest syf, ale udać się do doktora Gonorrhea, a jeśli ktoś potrzebuje szybko, to do jakiegoś miejscowego zdrowego oficera.
Smutek wyziera w blogu z każdego kąta przemieszany niejednokrotnie z beznadzieją. Jednak dość już tej melancholii, dość nostalgii i za przeproszeniem poezji.
Precz z fałszywą ułudą sceniczną, pozostawiającą wiele do życzenia. Nie zaciemniajmy horyzontów myśli współczesnej. Na przykład Majewski. Nie zaciemnia. Zerwijmy z tym chwiejnym balansowaniem na krawędzi egzystencjalizmu i wegetarianizmu. Skończmy, skorygujmy i skonfrontujmy. Na przykład Majewski. Skończył, skorygował, a teraz konfrontuje.
Wiesław Dymny, Na przykład Majewski (Piwnica pod Baranami)
Zajmijmy się czymś zdrowym. Ten plakat jest bardzo ładny i pomysłowy gdyż przedstawia człowieka co się nazywa Gon-Med (35 l) i jest wylepiony z ogłoszeń medycyny niekonwencjonalnej. To wciąż niedoceniona i bardzo zdrowa gałąź medycyny, ponieważ stosuje składniki naturalne, a one są zdrowe. Pan Gon-Med nalewa sobie na pewno bardzo naturalną miksturę i zaraz będzie czuł się zupełnie dobrze.
Ten plakat mówi nam też, żeby nie wierzyć homoseksualistom ani doktorowi Kaczorowi, bo to jest syf, ale udać się do doktora Gonorrhea, a jeśli ktoś potrzebuje szybko, to do jakiegoś miejscowego zdrowego oficera.
Etykiety:
tabloid,
żart liryczny
13 komentarze
poniedziałek, 22 lutego 2010
Panna Holt i Flaubert
Niemal każda fotografia z biegiem czasu nabiera wartości. Nie tylko sentymentalnej, lecz także artystycznej. Jednak ten liczący blisko sto lat portret panny Holt (z roku 1913), autorstwa Arnolda Genthe (1869-1942), jest dziełem sztuki od początku.
Tak cudowny obraz można skomentować równie cudowną balladą Wertyńskiego, pochodzącą z tych samych lat (1916): o papudze imieniem Flaubert. Właściwie to o jednej malutkiej, co sobie poszła.
Tu można posłuchać Wertyńskiego wykonującego tę balladę. Obraz niestety to strasznie pretensjonalny montaż fotografii, ale przecież nie trzeba patrzeć.
Tak cudowny obraz można skomentować równie cudowną balladą Wertyńskiego, pochodzącą z tych samych lat (1916): o papudze imieniem Flaubert. Właściwie to o jednej malutkiej, co sobie poszła.
Jamais (Попугай Флобер)I moje nieudolne, za to dość wolne tłumaczenie.
Я помню этот день. Вы плакали, малютка.
Из Ваших серых подведенных глаз
в бокал вина скатился вдруг алмаз
и много, много раз я вспоминал
давным-давно, давным-давно
ушедшую минутку.
На креслах в комнате белеют Ваши блузки.
Вот Вы ушли, и день так пуст и сер.
Грустит в углу Ваш попугай Флобер.
Он говорит: "jamais", он все твердит:
"jamais", "jamais", "jamais", "jamais"
и плачет по-французски.
Jamais (Papuga Flaubert)--------------------------
Pamiętam. Wtedy płakałaś Malutka.
Z podsiniałych szarych oczu
w kieliszek wina diament spadł.
I wiele razy wspominałem smutno
tak dawno, dawno, dawno
utracony świat.
Na krześle jaśnieją jeszcze twoje bluzki.
Odeszłaś, a dzień szary i pusty.
W kącie słychać łkanie Flauberta - papużki.
Powtarza: "nigdy", "nigdy" -
"jamais", "jamais", "jamais", "jamais"
i płacze "по-французски".
Tu można posłuchać Wertyńskiego wykonującego tę balladę. Obraz niestety to strasznie pretensjonalny montaż fotografii, ale przecież nie trzeba patrzeć.
Etykiety:
fotografia,
nostalgia,
poezja,
ptaki,
sztuka
1 komentarze
piątek, 19 lutego 2010
Ślepy tor
Pisałem kiedyś, wszystko co wiąże się z koleją ma urok. Zwłaszcza stare parowozy i zapomniane, podupadłe stacyjki. A tory? Jedne są wybłyszczone i napięte jak struna, inne zardzewiałe, nierówne, porośnięte, często ślepe. Jest jednak w tych ślepych torach jakaś mroczna tajemnica.
Nowele z tomu "Demon ruchu" (to największy sukces pisarza) oraz inne teksty można znaleźć w Wikiźródłach, natomiast, kto ma czas, polecam filmową inscenizację "Ślepego toru" w reżyserii Ryszarda Bera z roku 1967. Jeśli chodzi o tempo narracji i środki techniczne, to trochę ramota, ale co za klimat, a przede wszystkim znakomite aktorstwo!
Na czoło wybija się Jacek Woszczerowicz grający cytowanego wyżej dziwnego kolejarza (dróżnik Wawrzyniec Wiór). Film trwa niespełna pół godziny i w Youtubie podzielony jest na trzy części. Żeby ułatwić mniej sprawnym, zamieszczam wszystkie trzy.
------------------------
Ślepy tor ze zdjęcia to bocznica metra pod Lasem Kabackim. Fotografię wykonał mój syn Mikołaj.
- Wokół zaniedbanie.(...). Z boku odpada na poły strupieszała zwrotnica z wybitym szkłem latarni, której nocą nie ma komu zapalić. Bo i po co? Tor to przecież zamknięty; nie ujedziesz nim dalej jak 100 m. Opodal na liniach wre ruch parowozów, tętni życie, pulsują kolejowe arterie. Tu wiecznie cicho. (...). Nad rudawą taśmą szyn pochyla zwichnięte ramiona popsuty semafor i błogosławi smętkowi ruiny...O Stefanie Grabińskim (1887-1936) nie uczą na polonistyce (zwrócił mi kiedyś na niego uwagę pisujący tutaj señor Peatero). Nazywają go polskim Poe'm, choć tworzył kilkadziesiąt lat po Amerykaninie. Powiadają, że jest pionierem gatunku nazywanego dzisiaj thrillerem fantastycznym.
Głos kolejarza załamał się. Profesor odczuł jego wzruszenie; liryzm opisu zdumiał go i przejął zarazem. Lecz skąd ta nuta rzewności?
- Odczułem - podjął po czasie - poezję ślepego toru, lecz nie umiem wytłumaczyć sobie, jak atmosfera jego może wywołać wspomniane objawy.
- Z poezji owej - objaśnił garbaty - wieje głęboki motyw tęsknoty - tęsknoty ku nieskończonym dalom, do których dostęp zamknięty kopcem granicznym, zagwożdżony drewnem rampy. Tuż obok pędzą pociągi, pomykają w szeroki, piękny świat maszyny - tu tępa granica trawiastego wzgórza. Tęsknota upośledzenia. - Czy rozumie pan? - Tęsknota bez nadziei ziszczeń rodzi pogardę i nasyca się sobą, aż przerośnie mocą pragnień szczęśliwą rzeczywistość... przywileju.
Fragment opowiadania "Ślepy tor" Stefana Grabińskiego ze zbioru "Demon ruchu" (1919).
Nowele z tomu "Demon ruchu" (to największy sukces pisarza) oraz inne teksty można znaleźć w Wikiźródłach, natomiast, kto ma czas, polecam filmową inscenizację "Ślepego toru" w reżyserii Ryszarda Bera z roku 1967. Jeśli chodzi o tempo narracji i środki techniczne, to trochę ramota, ale co za klimat, a przede wszystkim znakomite aktorstwo!
Na czoło wybija się Jacek Woszczerowicz grający cytowanego wyżej dziwnego kolejarza (dróżnik Wawrzyniec Wiór). Film trwa niespełna pół godziny i w Youtubie podzielony jest na trzy części. Żeby ułatwić mniej sprawnym, zamieszczam wszystkie trzy.
------------------------
Ślepy tor ze zdjęcia to bocznica metra pod Lasem Kabackim. Fotografię wykonał mój syn Mikołaj.
Etykiety:
kolej,
lektury,
Nieznane
3 komentarze
czwartek, 18 lutego 2010
Płacząca żyrafa
Salvador Dalí, Płonąca żyrafa (1937), Muzeum Sztuki w Bazylei
To oczywiste, że każde dzieło sztuki jest bytem niezależnym i w każdym nowym czasie oraz z każdym odbiorcą nabiera nowego znaczenia, niekiedy wbrew intencji twórcy.
Salvador Dali mówił o swoim obrazie, że jest w nim "upiorny seksapil rozczłonkowanych kobiet", a ja znajduję klimat ze śnionych dwadzieścia lat później dziecięcych snów-koszmarów z grzybem atomowym nad Warszawą.
Samą żyrafę Dali nazywa "męskim kosmicznym potworem apokalipsy". Ziściło się; to jak kilka lat później płonący czołg lub działo.
Stanisław Grochowiak pisał w wierszu "Płonąca żyrafa":
Przed tygodniem przeczytałem w "Gazecie Stołecznej" wywiad z p. Rafałem Rakiem, opiekunem żyraf w warszawskim zoo. Mówił o nich:
Może szlochająca żyrafa to "miś na miarę naszych możliwości" i naszych czasów, a może po prostu staję się melodramatyczny?
To oczywiste, że każde dzieło sztuki jest bytem niezależnym i w każdym nowym czasie oraz z każdym odbiorcą nabiera nowego znaczenia, niekiedy wbrew intencji twórcy.
Salvador Dali mówił o swoim obrazie, że jest w nim "upiorny seksapil rozczłonkowanych kobiet", a ja znajduję klimat ze śnionych dwadzieścia lat później dziecięcych snów-koszmarów z grzybem atomowym nad Warszawą.
Samą żyrafę Dali nazywa "męskim kosmicznym potworem apokalipsy". Ziściło się; to jak kilka lat później płonący czołg lub działo.
Stanisław Grochowiak pisał w wierszu "Płonąca żyrafa":
TakRzeczywiście coś. Coś jest z tym żyrafim człowieczym lękiem. Kiedy na wiosnę zeszłego roku robiłem zdjęcia w ogrodzie zoologicznym, zwróciłem uwagę na subtelność kształtu żyrafiego pyska, jego ascetyczną skromność i tropikalny smutek spojrzenia zza długich rzęs (powiększ obrazek). Napisałem, że żyrafa "wysoko dźwiga swą dumę i delikatność".
To jest coś
Biedna konstrukcja człowieczego lęku
Żyrafa kopcąca się pomaleńku
Tak
To jest coś
Przed tygodniem przeczytałem w "Gazecie Stołecznej" wywiad z p. Rafałem Rakiem, opiekunem żyraf w warszawskim zoo. Mówił o nich:
Podoba mi się, jak zajmują się sobą nawzajem. Jedna nie może zostać sama, bo wariuje. Tak jak ludzie, żyrafy boją się samotności. Kiedy trzeba je wyprowadzić na czas czyszczenia boksów, wszystkie muszą wyjść prawie jednocześnie. Kiedyś jedna została i zaczęła niemal szlochać. Po prostu nie chciała być sama.Bardzo wzruszył mnie ten opis płaczącej żyrafy. Zupełnie inna jest od tamtej, która płonąc jak przemokła pochodnia przepowiadała czas apokalipsy.
Może szlochająca żyrafa to "miś na miarę naszych możliwości" i naszych czasów, a może po prostu staję się melodramatyczny?
Etykiety:
fauna,
sztuka
4 komentarze
poniedziałek, 15 lutego 2010
Nieśmiałe
Zasypało, zasypało. Nie pamiętam takiego Lasu Kabackiego.
Jednak nie dam się tak łatwo zwieść. Te pogwizdy, nieśmiałe trele i kląskania mówią bardzo wiele. Nadchodzi pora, kiedy trzeba będzie piórko wygładzić, przyczesać czubek, a być może i pazurek przypiłować. Bo będzie trzeba się podobać. Ponieważ idzie, idzie czas miłości.
plakat M. Rózański, R. Wylcan (1935)
Dziś o 19.30 w Vancouver pobiegnie Justyna Kowalczyk. Naprzód Justyna!
--------------------------------------
Zbliżam się do setnego posta. Podsumowuję i trochę zmieniam blog. Odszedłem od kalendarza na rzecz przejrzystszego archiwum i etykiet (tematów). Ponadto zmniejszę częstotliwość wpisów, będzie ich jednak nie mniej niż trzy tygodniowo.
Nie odchodźcie jeszcze proszę.
-------------------------------------
P21 zacytował w komentarzu "Zimy żal". Bardzo lubię tę piosenkę. To najczystsza ilustracja nostalgii.
Jednak nie dam się tak łatwo zwieść. Te pogwizdy, nieśmiałe trele i kląskania mówią bardzo wiele. Nadchodzi pora, kiedy trzeba będzie piórko wygładzić, przyczesać czubek, a być może i pazurek przypiłować. Bo będzie trzeba się podobać. Ponieważ idzie, idzie czas miłości.
plakat M. Rózański, R. Wylcan (1935)
Dziś o 19.30 w Vancouver pobiegnie Justyna Kowalczyk. Naprzód Justyna!
--------------------------------------
Zbliżam się do setnego posta. Podsumowuję i trochę zmieniam blog. Odszedłem od kalendarza na rzecz przejrzystszego archiwum i etykiet (tematów). Ponadto zmniejszę częstotliwość wpisów, będzie ich jednak nie mniej niż trzy tygodniowo.
Nie odchodźcie jeszcze proszę.
-------------------------------------
P21 zacytował w komentarzu "Zimy żal". Bardzo lubię tę piosenkę. To najczystsza ilustracja nostalgii.
Może to mnie właśnie smuci,
że ta sama już nie wróci,
że z szelestem zdartych dat
upłynął życia szmat…
piątek, 12 lutego 2010
Post scriptum
Ten piękny plakat z przedstawienia na Broadway'u w 1964, fragment z przyszłej książki i piosenkę zespołu, który powstał 50 lat temu, łączy jedno post scriptum.
Pani AnnB i pan P21 przywołali w komentarzach Ludmiłę Jakubczak. "Szeptem" nie można zaimportować, więc "Alabama":
ona@net.pl
Nie wiedziałabym gdzie Cię szukać, gdybyś nie pokazał mi drogi. Powiedzmy, że tak miało być. Po Twoim liście odniosłam wrażenie, że gdzieś między słowami czai się jakiś cień, ale nocą wszystkie słowa są czarne.
on@net.pl
Powiedz, jaka jesteś. Nie mógłbym przecież przyjść z zaświatów. Śmiesznie to się zaczyna. W każdym razie już masz we mnie przyjaciela. Chcę zobaczyć jak się śmiejesz, jak obcinasz krzywo włosy, jak mrużysz oczy i jak je zdumiona otwierasz. Jest wiele rzeczy, które chciałbym o Tobie wiedzieć, ale boję się zapytać. Cień w istocie pada i, jak to bywa, z biegiem czasu dłuższy.
ona@net.pl
Nie przypisuj mi proszę zbyt wiele, nie wiem czy podołam, poza tym nie inwestuje się w wyobrażenia, przecież wiesz. Nawet nie wiem czym dla Ciebie jest kobiecość, tak do końca to nie wiem na czym polega moja. Myślę, że ogólnie pojęta 'kobiecość' mnie przerasta, w każdym razie inaczej się u mnie przejawia, jest jakaś nieuładzona. Za dużo musiałabym Ci tłumaczyć.
on@net.pl
Powiedz, jaka jesteś. Najpierw ja, co sobie wyobrażam. Najkrócej: i rozważną i romantyczną. Świadomą i poważną, ale i płochą niestety. Samotną wśród ludzi i spragnioną. Wyobrażam sobie jak idziesz codziennie do pracy. Często skupiona, a czasami smutna. Wtedy jest mi Ciebie straszliwie żal. Nic nie mogę poradzić.
ona@net.pl
Nie jestem romantyczna, chodzę z nosem przy ziemi jak gończy pies. Staram się być rozważna, w pewnym sensie czuję się za Ciebie odpowiedzialna. Nie odbieram jawnych oznak współczucia ze strony otoczenia, świetnie robię bałagan i nie lubię gotować, jeść zresztą też nie. Zajrzałeś w moja strefę cienia, a chcesz zobaczyć jak się śmieję?
Pani AnnB i pan P21 przywołali w komentarzach Ludmiłę Jakubczak. "Szeptem" nie można zaimportować, więc "Alabama":
Etykiety:
miłość
6 komentarze
czwartek, 11 lutego 2010
Kółko olimpijskie
Proj. T. Lipski ;fot. A. Krzeptowski, 1936 r.
Chciałoby się pociągnąć wątek trwającej od wczoraj dyskusji, bo pięknie idzie: od rozważań o grzechu w stronę miłości, a co bardziej zmęczeni wekslują ją w kierunku nieuchronnej śmierci.
Ja jednak muszę iść dalej. Piechota musi maszerować. Już i tak mam w tym tygodniu jedną nieobecność.
Jutro rozpoczyna się Olimpiada Zimowa.
Piękny był szkolny sport. Najwcześniejsze wspomnienie ze szkoły podstawowej to sprawdzian na 60 m wzdłuż nieistniejącego dziś, wschodniego muru Pawiaka. Za tym murem 15 lat wcześniej katowano ludzi, ale myśmy nie mieli do tego głowy i biegliśmy co sił w nogach po ubitym gruzie.
W liceum wychowanie fizyczne było moją ulubioną lekcją. Mieliśmy znakomitego nauczyciela, Mieczysława Pilipczuka. Mój syn, który w wolnej Polsce ukończył renomowane liceum i na pewno jest sprawniejszy niż ja wtedy, nie ma pojęcia ile skacze wzwyż, a kuli, dysku i oszczepu nie miał w ręku. Ja natomiast znam wszystkie swoje rekordy życiowe i wiem, jak układa się palce przy chwytaniu oszczepu oraz jak wykonać doślizg przy pchnięciu kulą.
Trzy lata przed olimpiadą w Meksyku Mieczysław Pilipczuk powiedział, że wypełniłem minimum na pierwsze kółko olimpijskie. Nie przybyło później tych kółek, ale być w 1/5 olimpijczykiem, to był dla mnie wielki honor.
Liceum Traugutta brało stały udział w lekkoatletycznej lidze szkół średnich. Ważne było obsadzenie każdej konkurencji i, mimo że nie miałem szans, wystawiano mnie w skoku wzwyż. Byłem za młody i jako samouk musiałem przegrywać z trenującymi w klubach. Na ogół odpadałem jako pierwszy.
Jeździłem na te zawody z pl. Krasińskich trolejbusem nr 56 na boisko przy Agrykoli w poczuciu obowiązku i dumnie blady. Bo sport to wtedy była szlachetna idea, a dla niektórych olimpijczyków liczył się tylko udział.
Chciałoby się pociągnąć wątek trwającej od wczoraj dyskusji, bo pięknie idzie: od rozważań o grzechu w stronę miłości, a co bardziej zmęczeni wekslują ją w kierunku nieuchronnej śmierci.
Ja jednak muszę iść dalej. Piechota musi maszerować. Już i tak mam w tym tygodniu jedną nieobecność.
Jutro rozpoczyna się Olimpiada Zimowa.
- Jak byłem młody, to też byłem Murzynem i grałem w kosza.Właściwie to jak byłem młody też byłem olimpijczykiem. To znaczy trochę.
Piękny był szkolny sport. Najwcześniejsze wspomnienie ze szkoły podstawowej to sprawdzian na 60 m wzdłuż nieistniejącego dziś, wschodniego muru Pawiaka. Za tym murem 15 lat wcześniej katowano ludzi, ale myśmy nie mieli do tego głowy i biegliśmy co sił w nogach po ubitym gruzie.
W liceum wychowanie fizyczne było moją ulubioną lekcją. Mieliśmy znakomitego nauczyciela, Mieczysława Pilipczuka. Mój syn, który w wolnej Polsce ukończył renomowane liceum i na pewno jest sprawniejszy niż ja wtedy, nie ma pojęcia ile skacze wzwyż, a kuli, dysku i oszczepu nie miał w ręku. Ja natomiast znam wszystkie swoje rekordy życiowe i wiem, jak układa się palce przy chwytaniu oszczepu oraz jak wykonać doślizg przy pchnięciu kulą.
Trzy lata przed olimpiadą w Meksyku Mieczysław Pilipczuk powiedział, że wypełniłem minimum na pierwsze kółko olimpijskie. Nie przybyło później tych kółek, ale być w 1/5 olimpijczykiem, to był dla mnie wielki honor.
Liceum Traugutta brało stały udział w lekkoatletycznej lidze szkół średnich. Ważne było obsadzenie każdej konkurencji i, mimo że nie miałem szans, wystawiano mnie w skoku wzwyż. Byłem za młody i jako samouk musiałem przegrywać z trenującymi w klubach. Na ogół odpadałem jako pierwszy.
Jeździłem na te zawody z pl. Krasińskich trolejbusem nr 56 na boisko przy Agrykoli w poczuciu obowiązku i dumnie blady. Bo sport to wtedy była szlachetna idea, a dla niektórych olimpijczyków liczył się tylko udział.
Etykiety:
nostalgia,
sport,
szkoła
4 komentarze
środa, 10 lutego 2010
Potem pod górę
Kiedyś zapukało do mnie dwóch panów. To byli jacyś ewangeliczni chrześcijanie, u których istnieje nakaz nawracania innych. Zwykle dziękuję w takich przypadkach, bo marny ze mnie katolik i co komu po takiej zdobyczy. Zanim jednak zdążyłem zamknąć drzwi, ten starszy użył argumentu z gatunku ostatecznych.
Opowiadałem tę historyjkę z pewną dumą, ale kiedy wczoraj zobaczyłem ten naiwny plakat sprzed stu lat (warto go obejrzeć w powiększeniu), zastanowiłem się czy miałem rację. Postuluje on protestancką ascezę, która wymaga wstrzemięźliwości, samokontroli i skromności, a przede wszystkim pracowitości i wyrzeczenia się rozpasania.
Pomyślałem, że choć rzeczywiście jest mniej wojen i chyba też głodu, to bardzo trudno dziś o taki etos. Praca przestała być sposobem wielbienia Boga i służy jedynie zdobywaniu pieniędzy. Wprawdzie często tylko po to, żeby żyć, ale i często służą one dostarczaniu przyjemności. Bo ludzie chcą więcej i więcej. Cały system ekonomiczny oparty jest na założeniu, że popyt rośnie. A środowisko? A ziemia? Co z nią? Co z nami?
Niestety, nie dysponujemy aktualnymi danymi i nie wiemy jaki odsetek jest po śmierci zbawiony, a jaki potępiony, a przede wszystkim czy wielbłąd przechodzi przez ucho igielne i czy pytają go ile nabrudził.
Nie jestem taki święty, jak można by sądzić po tym pisaniu. Jeśli chciałbym wskazać moje miejsce na obrazku to po prawej stronie niestety. Najchętniej przy stole, jeśli można, to obok pani w złocistej sukni. Pocieszam się, że niedaleko jest rozwidlenie dróg, że zawsze zdążę przeprosić towarzystwo, wstać od stołu i lekkim kłusem wziąć murek. A potem? Nie ma innej drogi. Potem pod górę!
- Ale przecież pan nie zaprzeczy, że świat zmierza w złym kierunku.Nie lubię katastrofizmu oraz demagogii i odpowiedziałem żywo.
- Zaprzeczę. Jest mniej niż kiedykolwiek wojen, zbrodniarze międzynarodowi są karani, a obszary głodu są coraz mniejsze. I ludzie są wrażliwsi na los innych.Młodszy słuchał mnie z rosnącym zaciekawieniem, lecz starszy odciągnął go i grzecznie podziękował.
- Ale nie wszędzie.
- To prawda, ale jesteśmy tutaj i tutaj tak jest. Ja zawsze myślałem, że chrześcijanie są od głoszenia dobrej nowiny, a nie od straszenia.
Opowiadałem tę historyjkę z pewną dumą, ale kiedy wczoraj zobaczyłem ten naiwny plakat sprzed stu lat (warto go obejrzeć w powiększeniu), zastanowiłem się czy miałem rację. Postuluje on protestancką ascezę, która wymaga wstrzemięźliwości, samokontroli i skromności, a przede wszystkim pracowitości i wyrzeczenia się rozpasania.
Pomyślałem, że choć rzeczywiście jest mniej wojen i chyba też głodu, to bardzo trudno dziś o taki etos. Praca przestała być sposobem wielbienia Boga i służy jedynie zdobywaniu pieniędzy. Wprawdzie często tylko po to, żeby żyć, ale i często służą one dostarczaniu przyjemności. Bo ludzie chcą więcej i więcej. Cały system ekonomiczny oparty jest na założeniu, że popyt rośnie. A środowisko? A ziemia? Co z nią? Co z nami?
Niestety, nie dysponujemy aktualnymi danymi i nie wiemy jaki odsetek jest po śmierci zbawiony, a jaki potępiony, a przede wszystkim czy wielbłąd przechodzi przez ucho igielne i czy pytają go ile nabrudził.
Nie jestem taki święty, jak można by sądzić po tym pisaniu. Jeśli chciałbym wskazać moje miejsce na obrazku to po prawej stronie niestety. Najchętniej przy stole, jeśli można, to obok pani w złocistej sukni. Pocieszam się, że niedaleko jest rozwidlenie dróg, że zawsze zdążę przeprosić towarzystwo, wstać od stołu i lekkim kłusem wziąć murek. A potem? Nie ma innej drogi. Potem pod górę!
Etykiety:
duchowość,
kryzys,
żart liryczny
18 komentarze
poniedziałek, 8 lutego 2010
Dziewczyna z Karmelickiej
Zobaczyłem ją wiosną zeszłego roku. Od tamtego czasu myślę o niej prawie codziennie. Stała na przystanku, który - okazało się - jest naprzeciw okna mieszkania Rodziców na Karmelickiej 12. To znaczy stała w tym miejscu, ale dziesięć lat przed zbudowaniem domu w 1951 r. To było inne miasto.
Z ulicy została tylko nazwa. Karmelicka po wojnie senna i bez znaczenia, w tamtych czasach znaczyła bardzo wiele.
Jest źle, ale będzie gorzej i gorzej. Jeszcze jest elegancka i zadbana. Wysoka, szczupła, w świetnie skrojonej garsonce, ze starannym manicure. Na serdecznym palcu prawej ręki pierścionek. Tylko co trzyma w ustach? Kwiat? Lizak? Chyba jednak brązową cygaretkę, bo zdaje się widać żarzący się tytoń. A może to jakaś dziwna skaza na zdjęciu? Może jakiś znak? Przyjrzyjcie się. Zapamiętajcie też słup trakcji tramwajowej na rogu ulicy.
Ulica poprzeczna w tle to Dzielna. W lewo, kilkadziesiąt metrów dalej zaczynają się mury Pawiaka. Tramwaj, który zaraz nadjedzie skręci w przeciwną stronę, by z Dzielnej skręcic w lewo, w Zamenhofa, dalej Gęsią (dziś Anielewicza) w prawo, potem Nalewki do Placu Muranowskiego.
Plan przyszłego getta, opublikowany w "Kurierze Warszawskim" z 15 października 1940 r. (ze zbiorów ŻIH, Archiwum Ringelbluma)
Jest źle. Pół roku temu, 16 listopada 1940 getto zostało zamknięte. Właśnie w zeszłym miesiącu osiągnęło rekordową liczbę 450 tysięcy mieszkańców. W tym miesiącu dwukrotnie wobec poprzedniego zwiększyła się liczba zgonów. Statystycznie umrą dzisiaj 122 osoby. Nikt jeszcze nie wie, że wyrok jest już wydany. W styczniu zapadła decyzja o ostatecznym rozwiązaniu (Endlősung) „kwestii żydowskiej”. Cały naród ma zostać wyniszczony fizycznie. Za półtora roku zamilkną gwarne ulice, a domy straszyć będą ciemnymi oknami.
Musi tu gdzieś mieszkać. Przyjmuję, że w pobliżu przystanku, czyli na odcinku Karmelickiej między Nowolipkami a Dzielną. Mam już opracowaną metodę, bo szukaliśmy kiedyś Chila Goldberga. Wtedy jednak było łatwiej, bo znaliśmy imię, nazwisko i zawód. Teraz mam tylko jej zdjęcie.
Szukam w archiwum getta. Może to Ita Rypner spod numeru 24? Może Chana Geldadler spod 28, albo Tauba Gandi, co mieszka pod 29? Nie, chyba żadna z nich, bo te zalegają z płatnościami za gaz. Ironia, że tylko dzięki niedostatkowi, w który popadły, ocalą na zawsze swoje imiona. Jej chyba bieda nie doskwiera i dlatego świat zapamięta tylko jak wyglądała.
Kim jest? Może artystką? Projektantką? W dłoni trzyma zwinięty rulon. To grafika? Szkic projektu? Ma coś wspólnego ze sztuką, może z dekoratorstwem?
Szukam w warszawskiej książce telefonicznej z lat 1938-39. Spośród listy 500 branż typuję piętnaście: Antyki, Brązy, Dekoracje i urządzanie wnętrz, Druki, Grafiki, Grawerzy, Jubilerzy, Korale i dżety, Plakaty, Reklamy, Srebrne wyroby, Szyldy, Tapety, Witraże, Zabawki. Następnie przeglądam te branże w poszukiwaniu adresów, które leżą w pobliżu trasy tramwaju z sześciokątną gwiazdą. Są tylko trzy: Wytwórnia Papierów Wartościowych, Zakład grawerski B. Bermana i dwa adresy na Nalewkach w branży "Korale i dżety".
Szukam na mapie i nagle olśnienie. Nalewki 17 to dokładnie skwer na rogu Świętojerskiej i Andersa. Pamiętam, że wraz z innymi dziećmi z podwórka chodziliśmy tam wykopywać różnokolorowe koraliki. Było ich tam mnóstwo. Trochę to banalne jak na nią: Halbersztadt i Kirszbaum, Korale, sztuczna biżuteria, dżety, cekiny i nowości sezonu. Jednak ten dwukrotny splot przypadków...? Powinienem się cieszyć.
U dołu zdjęcia rozbita tabliczka z nazwą ulicy. Poznajecie po lewej stronie ten słup trakcji tramwajowej? Niedaleko od niego przed czterema laty stała dziewczyna z cygaretką. Za następne cztery po prawej stronie zaczną budować dom, a za sześć będę patrzył przez okno na morze gruzów.
Z ulicy została tylko nazwa. Karmelicka po wojnie senna i bez znaczenia, w tamtych czasach znaczyła bardzo wiele.
Karmelicka – komunikacyjny nerw getta, jedna z najbardziej zatłoczonych ulic, stanowiąca jedyne połączenie południowej i północnej części zamkniętej dzielnicy. Nazywana "Gibraltarem" lub "wąwozem śmierci", była jednym z najbardziej złowrogich miejsc w getcie. Riksze, tramwaje, wozy, tłumy przechodniów wypełniały wąską przestrzeń. W czeluść ulicy wjeżdżały codziennie niemieckie więźniarki i samochody, krążące między pobliskim Pawiakiem a siedzibą gestapo w Al. Szucha. Niemcy często zatrzymywali się, by maltretować przechodniów.Zobaczyłem ją na tym zdjęciu. To nie może być później niż 1941. Wiosna, kwiecień lub maj 1941. Powiedzmy 15 maja.
J. Leonciak o spotkaniu w Domu Spotkań z Historią p.t. Ulica Karmelicka w cyklu "Spojrzenia na warszawskie getto".
Jest źle, ale będzie gorzej i gorzej. Jeszcze jest elegancka i zadbana. Wysoka, szczupła, w świetnie skrojonej garsonce, ze starannym manicure. Na serdecznym palcu prawej ręki pierścionek. Tylko co trzyma w ustach? Kwiat? Lizak? Chyba jednak brązową cygaretkę, bo zdaje się widać żarzący się tytoń. A może to jakaś dziwna skaza na zdjęciu? Może jakiś znak? Przyjrzyjcie się. Zapamiętajcie też słup trakcji tramwajowej na rogu ulicy.
Ulica poprzeczna w tle to Dzielna. W lewo, kilkadziesiąt metrów dalej zaczynają się mury Pawiaka. Tramwaj, który zaraz nadjedzie skręci w przeciwną stronę, by z Dzielnej skręcic w lewo, w Zamenhofa, dalej Gęsią (dziś Anielewicza) w prawo, potem Nalewki do Placu Muranowskiego.
Plan przyszłego getta, opublikowany w "Kurierze Warszawskim" z 15 października 1940 r. (ze zbiorów ŻIH, Archiwum Ringelbluma)
Jest źle. Pół roku temu, 16 listopada 1940 getto zostało zamknięte. Właśnie w zeszłym miesiącu osiągnęło rekordową liczbę 450 tysięcy mieszkańców. W tym miesiącu dwukrotnie wobec poprzedniego zwiększyła się liczba zgonów. Statystycznie umrą dzisiaj 122 osoby. Nikt jeszcze nie wie, że wyrok jest już wydany. W styczniu zapadła decyzja o ostatecznym rozwiązaniu (Endlősung) „kwestii żydowskiej”. Cały naród ma zostać wyniszczony fizycznie. Za półtora roku zamilkną gwarne ulice, a domy straszyć będą ciemnymi oknami.
Musi tu gdzieś mieszkać. Przyjmuję, że w pobliżu przystanku, czyli na odcinku Karmelickiej między Nowolipkami a Dzielną. Mam już opracowaną metodę, bo szukaliśmy kiedyś Chila Goldberga. Wtedy jednak było łatwiej, bo znaliśmy imię, nazwisko i zawód. Teraz mam tylko jej zdjęcie.
Szukam w archiwum getta. Może to Ita Rypner spod numeru 24? Może Chana Geldadler spod 28, albo Tauba Gandi, co mieszka pod 29? Nie, chyba żadna z nich, bo te zalegają z płatnościami za gaz. Ironia, że tylko dzięki niedostatkowi, w który popadły, ocalą na zawsze swoje imiona. Jej chyba bieda nie doskwiera i dlatego świat zapamięta tylko jak wyglądała.
Kim jest? Może artystką? Projektantką? W dłoni trzyma zwinięty rulon. To grafika? Szkic projektu? Ma coś wspólnego ze sztuką, może z dekoratorstwem?
Szukam w warszawskiej książce telefonicznej z lat 1938-39. Spośród listy 500 branż typuję piętnaście: Antyki, Brązy, Dekoracje i urządzanie wnętrz, Druki, Grafiki, Grawerzy, Jubilerzy, Korale i dżety, Plakaty, Reklamy, Srebrne wyroby, Szyldy, Tapety, Witraże, Zabawki. Następnie przeglądam te branże w poszukiwaniu adresów, które leżą w pobliżu trasy tramwaju z sześciokątną gwiazdą. Są tylko trzy: Wytwórnia Papierów Wartościowych, Zakład grawerski B. Bermana i dwa adresy na Nalewkach w branży "Korale i dżety".
Szukam na mapie i nagle olśnienie. Nalewki 17 to dokładnie skwer na rogu Świętojerskiej i Andersa. Pamiętam, że wraz z innymi dziećmi z podwórka chodziliśmy tam wykopywać różnokolorowe koraliki. Było ich tam mnóstwo. Trochę to banalne jak na nią: Halbersztadt i Kirszbaum, Korale, sztuczna biżuteria, dżety, cekiny i nowości sezonu. Jednak ten dwukrotny splot przypadków...? Powinienem się cieszyć.
U dołu zdjęcia rozbita tabliczka z nazwą ulicy. Poznajecie po lewej stronie ten słup trakcji tramwajowej? Niedaleko od niego przed czterema laty stała dziewczyna z cygaretką. Za następne cztery po prawej stronie zaczną budować dom, a za sześć będę patrzył przez okno na morze gruzów.
Etykiety:
dzieciństwo,
historia,
storyboard,
zagłada
10 komentarze
piątek, 5 lutego 2010
Trudny klient
Dzisiaj niejaka Aneta z firmy "B and O cośtam koniecznie poangielsku" przysłała mi niezamówioną ofertę szkoleń z zakresu obsługi trudnego klienta, czyli jak sobie radzić w trudnych sytuacjach.
Już się przyzwyczaiłem do przygnębiającej prawdy, że w e-mailach nie ma zamówień, lecz tylko oferty.
Co? Mnie? Mnie chcą uczyć o trudnym kliencie? To ja jestem klient trudny! Awanturny i najczęściej bez krawata. W dawnych czasach uznawałem, że to moja misja cywilizacyjna, nie godzić się na obowiązkowe pieczarki w każdym daniu drugim, albo na jajeczko częściowo nieświeże.
Dziś nie protestuję z takim patosem, ale zauważam, że sprzeciw mój pcha mnie w nastroje antykorporacyjne, a niekiedy alterglobalistyczne.
Mnie ten szalony pęd, w którym kiedyś uczestniczyłem, już nie odpowiada. "A dokąd, a dokąd tak gna?"
Za to w poniedziałek może najważniejszy tekst, który chodzi za mną od dawna. Jeszcze go nie ma, a już wzrusza. Będzie o kobiecie. Nie, żebym spotkał kogoś, nie. To nawet będzie bardzo, bardzo smutne. Dla odmiany.
Tymczasem piosenka "Spotkałeś kogoś" z filmu "Gansterzy i filantropi" . Strasznie mi się to podobało - drobiazg - jakieś pół wieku temu. To nic, że śpiewa Santor, a girlsy nie są tak smukłe jak dziś. Jest za to nieśmiałe marzenie i naiwne wyobrażenie o wielkim świecie. A rzeczywistość? Miała głos Hanki Bielickej, psiakrew!
Cały fragment jest długi, ale piosenka trwa tylko do 3.30.
Już się przyzwyczaiłem do przygnębiającej prawdy, że w e-mailach nie ma zamówień, lecz tylko oferty.
Co? Mnie? Mnie chcą uczyć o trudnym kliencie? To ja jestem klient trudny! Awanturny i najczęściej bez krawata. W dawnych czasach uznawałem, że to moja misja cywilizacyjna, nie godzić się na obowiązkowe pieczarki w każdym daniu drugim, albo na jajeczko częściowo nieświeże.
Dziś nie protestuję z takim patosem, ale zauważam, że sprzeciw mój pcha mnie w nastroje antykorporacyjne, a niekiedy alterglobalistyczne.
Mnie ten szalony pęd, w którym kiedyś uczestniczyłem, już nie odpowiada. "A dokąd, a dokąd tak gna?"
- Nie wiem, nie chcę wiedzieć, bo ja już nie jadę.Zabieram psa i idę w śnieżną zamieć, albo siadam przy komputerze i klecę słowa do Was. Dziś chciałbym coś czule, ale boję się, że przytulą, więc dlatego krótko, ironicznie i drwiąco.
Za to w poniedziałek może najważniejszy tekst, który chodzi za mną od dawna. Jeszcze go nie ma, a już wzrusza. Będzie o kobiecie. Nie, żebym spotkał kogoś, nie. To nawet będzie bardzo, bardzo smutne. Dla odmiany.
Tymczasem piosenka "Spotkałeś kogoś" z filmu "Gansterzy i filantropi" . Strasznie mi się to podobało - drobiazg - jakieś pół wieku temu. To nic, że śpiewa Santor, a girlsy nie są tak smukłe jak dziś. Jest za to nieśmiałe marzenie i naiwne wyobrażenie o wielkim świecie. A rzeczywistość? Miała głos Hanki Bielickej, psiakrew!
Cały fragment jest długi, ale piosenka trwa tylko do 3.30.
Etykiety:
kolej,
miłość,
nostalgia,
żart liryczny
5 komentarze
czwartek, 4 lutego 2010
Naukowo
W październiku, uwiedziony oznakami nieuchronnej jesieni, zaniedbałem się i nie przedstawiłem nagród IgNobel. Te pozornie zabawne nagrody przyznawane są prawdziwym naukowcom, ale także politykom i wynalazcom, którzy w oryginalny sposób przyczyniają się do postępu wiedzy. Oto przegląd co ciekawszych nagród z ostatnich dwóch lat, zubożony refleksją korespondenta.
W dziedzinie ekonomii nagrodę otrzymali Geoffrey Miller (wydany był u nas jego „Umysł w zalotach”) i inni naukowcy. Udowodnili oni, że tancerki egzotyczne zarabiają więcej (ściśle rzecz ujmując, dostają większe napiwki), gdy są w szczytowym okresie płodności.
W dziedzinie ekonomii nagrodę otrzymali Geoffrey Miller (wydany był u nas jego „Umysł w zalotach”) i inni naukowcy. Udowodnili oni, że tancerki egzotyczne zarabiają więcej (ściśle rzecz ujmując, dostają większe napiwki), gdy są w szczytowym okresie płodności.
Sprawa jest delikatna i niezbyt zręczny komentarz mógłby narazić korespondenta na zarzut seksizmu. Powiedzmy, że mamy do czynienia ze sprzężeniem: zwiększone prawdopodobieństwo prokreacji samoistnie zabezpiecza się ekonomicznie.W dziedzinie weterynarii nagrodę przyznano naukowcom z Newcastle University, którzy dowiedli, iż krowy obdarzone imionami dają więcej mleka niż te bezimienne.
Myślę, że wnioskowanie nie jest precyzyjne. Fakt, iż krowy mają imię, dowodzi większej ogólnej dbałości i akceptacji i z nich ta zwiększona mleczność.Farmacja. Profesor Dan Ariely z Massachusetts Institute of Technology udowodnił, że psychologiczna skuteczność nieskutecznych z natury lekarstw (placebo) zależna jest od ich ceny. Te droższe leczą lepiej.
To bardzo smutna konstatacja, która w daleką przyszłość odsuwa marzenia idealistów o zrównoważonym rozwoju i umiarze w konsumpcji. Zawsze będziemy chcieli mieć lepsze, to znaczy droższe i zawsze będą ci, którym się będzie opłacało zamotać nam w głowie.W dziedzinie archeologii nagrodę przyznano Astolfo Gomes de Mello Araujo i Jose Carlos Marcelino. Stwierdzili oni ponad wszelką wątpliwość, że pancerniki mogą wypaczyć historię, mieszając zawartość archeologicznego wykopaliska.
Brakuje mi tu mądrego komentarza. Mogę tylko ubolewaćPokojową nagrodę IgNobel otrzymali uczeni szwajcarscy, którzy próbowali znaleźć szczęście w nieszczęściu. Rozstrzygnęli, czy lepiej być uderzonym w głowę pustą czy pełną butelka piwa. Wykazali, że lepsze, bo o 25% procent słabsze, jest uderzenie butelką pełną.
Wydaje się, że w tym wypadku rozważania Szwajcarów są czysto teoretyczne, gdyż nie mamy wielkiego wpływu na wybór butelki, ale oczywiście mądrzejszej głowie jest łatwiej.
Etykiety:
tabloid,
żart liryczny
16 komentarze
środa, 3 lutego 2010
Sójka pocieszycielka
Dziś niewesoła dla mnie wiadomość, że nie będzie dużego kontraktu, który dałby oddech na rok, więc szukam pocieszenia w ogrodzie. I jest, śliczna, zabawna i naiwna, choć uchodzi za najmądrzejszą z ptaków. Sójka.
Ukryła się na wysokości dwóch metrów i dwa metry od okna, w daglezji, co ją przywiozłem z Bieszczadów. To znaczy ukryła głowę. Brodzę w śniegu obok, żeby rzucić paszkotowi jabłko i udaję, że jej nie dostrzegam. Uśmiecham się, bo myślę, że udajemy oboje. Ona, że mi wierzy. Potem robię to zdjęcie z okna: tylko tyle widać. Oglądam w powiększeniu i wzruszają mnie delikatne i regularne włoski, niemal puch na piórkach. Co tam kontrakt!
Niektórzy pamiętają smutną wiosenną przygodę, kiedy napisałem:
Mimo tego smutku było coś ładnego w tamtej historii. Poruszyła ona Czytelników. Nie wszystko jest bezduszne i świat nie jest taki zły.
Młody paszkot natomiast (a może kwiczoł, a może po prostu kos?) wcale nie przyleciał mnie pocieszać, lecz dziobie swoje kolejne jabłko.
Tak to jest. Ptaszkowie niebiescy nie sieją, nie orzą, a żyją. Nam się męczyć trzeba.
Ukryła się na wysokości dwóch metrów i dwa metry od okna, w daglezji, co ją przywiozłem z Bieszczadów. To znaczy ukryła głowę. Brodzę w śniegu obok, żeby rzucić paszkotowi jabłko i udaję, że jej nie dostrzegam. Uśmiecham się, bo myślę, że udajemy oboje. Ona, że mi wierzy. Potem robię to zdjęcie z okna: tylko tyle widać. Oglądam w powiększeniu i wzruszają mnie delikatne i regularne włoski, niemal puch na piórkach. Co tam kontrakt!
Niektórzy pamiętają smutną wiosenną przygodę, kiedy napisałem:
Nic nie jest takie, jak się wydaje. Nieszczęśliwa Wilejka, bohaterka wczorajszego dnia przyniosła mi pół godziny temu upolowaną na polu sójkę. Miał być „Doktor Dolittle”, a jest „Park Jurajski.”Potem zawiozłem ją do ptasiego azylu, a po drodze nadałem imię: Kirke. Okazało się, że w zoo pracuje jedna z Czytelniczek, Joanna. Pomagała nam potem, ale wkrótce okazało się, że mimo początkowo dobrych rokowań, ptaka nie dało się uratować.
Mimo tego smutku było coś ładnego w tamtej historii. Poruszyła ona Czytelników. Nie wszystko jest bezduszne i świat nie jest taki zły.
Młody paszkot natomiast (a może kwiczoł, a może po prostu kos?) wcale nie przyleciał mnie pocieszać, lecz dziobie swoje kolejne jabłko.
Tak to jest. Ptaszkowie niebiescy nie sieją, nie orzą, a żyją. Nam się męczyć trzeba.
Etykiety:
ptaki,
Wilejka
17 komentarze
wtorek, 2 lutego 2010
Młodości stolica
Spędziłem tu dwa lata i chociaż później studiowałem na uniwersytetach Śląskim i Warszawskim, ten czas jest najpiękniejszy w moim życiu, a Cieszyn został stolicą mojej młodości.
Po maturze z wielkim hukiem porzuciłem studia w Wojskowej Akademii Technicznej, mocno popadłem w bohemę, a nawet dałem się aresztować w Marcu 1968. Zapętliło się młode życie i w ucieczce przed wojskiem wyjechałem do Cieszyna.
Pamiętam ten sierpniowy dzień, pełną książek, śmieszną zieloną walizkę i Ojca odprowadzającego mnie na dworzec (jeszcze nie było Centralnego i składy ruszały w samym centrum Warszawy z peronu w głębokim wykopie).
Pociąg z Bielska-Białej jechał zakolami i nagle ukazało się cudowne miasteczko, prawie jak z ulubionego "Salta", ale nie w dolinie, lecz na wzgórzach, z górującą nad miastem wieżą kościoła ewangelickiego.
1968 był rokiem niespokojnego słońca i wiele poruszył w świecie. Niespodziewanie też w Cieszynie, w Studium Nauczycielskim, znalazło się wiele dziwnych postaci, z bardzo odległych zakątków Polski. Byli także ludzie z okolic, z Podbeskidzia, Beskidu i Górnego Śląska. Wobec mojego warszawskiego środowiska, które było raczej artystowskie i mocno ludyczne, ujęli mnie naturalnością i bezpośredniością. To był prawie szok kulturowy, pod wpływem którego wyzbyłem się kabotyńskiej przybyszewszczyzny, że liczy się tylko sztuka i poezja i trzeba gardzić codziennością.
Tymczasem Michał pisał z Warszawy:
Samo miasto, jak na powszechną wtedy w Polsce zgrzebność, dość zadbane, miało niezwykłego ducha. Nadużywa się dziś słowa "magiczne", ale to były naprawdę czary. I dalej trwają.
Bywam w Cieszynie przynajmniej raz w roku i przywiodłem tu wiele osób. Przekazałem tę miłość Synowi, który też bywa tu często. Jego autorstwa, Mikołaja, jest to zdjęcie sprzed dwóch dni.
-------------------------
To miała być osobna strona z tekstem i śpiewaniem ale Anna B. w komentarzach uprzedziła mnie, więc dam tego Nohavicę tutaj. "Cieszyńska".
I po polsku, w wykonaniu Artura Andrusa
Po maturze z wielkim hukiem porzuciłem studia w Wojskowej Akademii Technicznej, mocno popadłem w bohemę, a nawet dałem się aresztować w Marcu 1968. Zapętliło się młode życie i w ucieczce przed wojskiem wyjechałem do Cieszyna.
Pamiętam ten sierpniowy dzień, pełną książek, śmieszną zieloną walizkę i Ojca odprowadzającego mnie na dworzec (jeszcze nie było Centralnego i składy ruszały w samym centrum Warszawy z peronu w głębokim wykopie).
Pociąg z Bielska-Białej jechał zakolami i nagle ukazało się cudowne miasteczko, prawie jak z ulubionego "Salta", ale nie w dolinie, lecz na wzgórzach, z górującą nad miastem wieżą kościoła ewangelickiego.
1968 był rokiem niespokojnego słońca i wiele poruszył w świecie. Niespodziewanie też w Cieszynie, w Studium Nauczycielskim, znalazło się wiele dziwnych postaci, z bardzo odległych zakątków Polski. Byli także ludzie z okolic, z Podbeskidzia, Beskidu i Górnego Śląska. Wobec mojego warszawskiego środowiska, które było raczej artystowskie i mocno ludyczne, ujęli mnie naturalnością i bezpośredniością. To był prawie szok kulturowy, pod wpływem którego wyzbyłem się kabotyńskiej przybyszewszczyzny, że liczy się tylko sztuka i poezja i trzeba gardzić codziennością.
Tymczasem Michał pisał z Warszawy:
I ze mną jest ciekawie. Byłem u pewnej swojej przyjaciółki. Gdy rano myłem sobie zęby swoja szczoteczką, którą noszę za cholewą moich butów (bo mam jak obiecywałem, buty z cholewami) jej tata zarzucił mi na głowę koc a mama wiązała ręcznikiem nogi. Potem polecieli po milicję i po księdza. Ale ja rozwiązałem więzy zębami i ugryzłem mamę w rękę, gdy chcieli mnie zatrzymać na schodach.Jeśli nie tak dokładnie, to mogło być jakoś podobnie, ale to już nie były moje sprawy. Ja byłem w Cieszynie i on mnie ocalił.
A potem ciężko bijąc skrzydłami wzleciałem szarpany za nogawki. I tak przez całe miasto, bo wyżej nie mogłem.
Ech, wszystko to marność. Żyje wśród kurdypiełków rozmaitych, dawno już przestałem być normalny, wyobraźnia mi wyrodnieje i parszywieje. Co to będzie...?
Samo miasto, jak na powszechną wtedy w Polsce zgrzebność, dość zadbane, miało niezwykłego ducha. Nadużywa się dziś słowa "magiczne", ale to były naprawdę czary. I dalej trwają.
Bywam w Cieszynie przynajmniej raz w roku i przywiodłem tu wiele osób. Przekazałem tę miłość Synowi, który też bywa tu często. Jego autorstwa, Mikołaja, jest to zdjęcie sprzed dwóch dni.
-------------------------
To miała być osobna strona z tekstem i śpiewaniem ale Anna B. w komentarzach uprzedziła mnie, więc dam tego Nohavicę tutaj. "Cieszyńska".
I po polsku, w wykonaniu Artura Andrusa
Gdybym się urodził przed stu laty
w moim grodzie
U Lariszów dla mej lubej rwałbym kwiaty
w ich ogrodzie.
Moja żona byłaby starszą córką szewca
Kamińskiego, co wcześniej we Lwowie mieszkał.
Kochałbym ją i pieścił
chyba lat dwieście.
Mieszkalibyśmy na Sachsenbergu,
w kamienicy Żyda Kohna,
najpiękniejszą z wszystkich cieszyńską perłą
byłaby ona.
Mówiąc - mieszałaby czeski i polski,
szprechałaby czasem, a śmiech by miała boski.
Raz na sto lat cud by się dokonał,
cud się dokonał.
Gdybym sto lat temu się narodził
byłby ze mnie introligator
U Prochazki bym robił po dwanaście godzin
i siedem złotych brał za to
Miałbym śliczną żonę i już trzecie dziecię,
w zdrowiu żył trzydzieści lat na tym świecie
I całe długie życie przede mną,
całe piękne dwudzieste stulecie
Gdybym się urodził przed stu laty
i z tobą spotkał
W ogrodzie u Lariszów rwałbym kwiaty
dla ciebie, słodka.
Tramwaj by jeździł pod górę za rzekę,
słońce wznosiło szlabanu powiekę
A z okien snułby się zapach
świątecznych potraw.
Wiatr wieczorami niósłby po mieście
pieśni grane w dawnych wiekach.
Byłoby lato tysiąc dziewięćset dziesięć,
za domem by szumiała rzeka.
Widzę tam wszystkich nas - idących brzegiem,
mnie, żonę, dzieci pod cieszyńskim niebem.
Może i dobrze, że człowiek nie wie,
co go czeka.
Etykiety:
Cieszyn,
nostalgia
7 komentarze
poniedziałek, 1 lutego 2010
3 kg mrówek faraona
Kiedy władza ludowa ostatecznie wygrała w 1949 r. bitwę o handel, niewidzialną rękę rynku zastąpiła „Książka życzeń i zażaleń”. Polegało to na tym, że personel sklepu miał obowiązek na żądanie klienta wydać książkę, a ten wpisywał tam swoje uwagi w dwóch egzemplarzach (przez kalkę). Pod tym wpisem kierowniczka zamieszczała swoje wyjaśnienie i kopię wysyłała do władzy wyższej. Władza ustosunkowywała się do sprawy w piśmie do klienta, dołączając wyjaśnienia kierownictwa sklepu.
Ośrodek Karta i GW opublikowały co smaczniejsze fragmenty wyjęte z tej olbrzymiej korespondencji. Przytaczam trzy wpisy, z lat 1983-84. Poruszająca jest zwłaszcza historia druga, w której odpowiedź kierowniczki z talentem oddaje tragizm i komizm tamtych czasów. Właściwie to "Miś" niewiele przesadził.
Ośrodek Karta i GW opublikowały co smaczniejsze fragmenty wyjęte z tej olbrzymiej korespondencji. Przytaczam trzy wpisy, z lat 1983-84. Poruszająca jest zwłaszcza historia druga, w której odpowiedź kierowniczki z talentem oddaje tragizm i komizm tamtych czasów. Właściwie to "Miś" niewiele przesadził.
Klient: Zamiast 3 kg cukru ekspedientka sprzedała mi 3 kg mrówek faraona. - (podpis nieczytelny)
Kierowniczka: Klient był w stanie nietrzeźwym.
-----------------------
Klientka: Nie chciano mi sprzedać szampana, choć pijanemu jegomościowi sprzedano w tym czasie wino. Dlaczego? Bożena.Z.
Kierowniczka: Zacznę od początku. O godzinie 14 przywieziono do naszego sklepu cukier, który miał być sprzedawany bez kartek. Wieść szybko rozeszła się po mieście i spowodowała szturm. Do godziny 18 sprzedaliśmy 4 tony. Na moich oczach rozgrywała się prawdziwa bitwa. Jednocześnie musiałam policzyć utarg. W tym kotle wywiesiłam kartkę jakąkolwiek, nie patrząc nawet, co tam napisane, że przerwa albo remanent, i uciekłam na tyły na zaplecze. Była godzina 18:50, kiedy do mojego pokoju wszedł pijany olbrzym. Domagał się wina. Nie targowałam się, bo na biurku miałam rozłożone 13 milionów. Podałam mu butelkę. Zobaczyła to klientka, której obsłużyć już nie mogłam, i wpisała się.
-----------------------
Klient: Zakupiłem napój Orsi i w smaku poczułem, że był sfermentowany. Data produkcji na etykiecie wskazywała wrzesień, a więc trzy miesiące temu! Przy trwałości 8 dni! Jednak kierowniczka i ekspedientka stwierdziły, że jeśli napój mi nie smakuje, to widocznie nie chciało mi się pić. Uprzejmie proszę o pilną odpowiedź, abym mógł ją umieścić w najbliższym numerze prasy konsumenckiej. - Stanisław Sz.
Kierowniczka: Wydaje mi się, że klientowi po prostu nie odpowiada smakowo napój Orsi. a co do daty ważności - producent nie etykietuje butelek na bieżąco, gdyż ma trudności z etykietami, i daje stare, ze starą datą, choć napój jest świeży. Klient nie pozwolił sobie tego wytłumaczyć, zaczynając od słów "pani psi obowiązek", i złośliwie się wpisał.
Etykiety:
historia,
tabloid,
żart liryczny
5 komentarze
Subskrybuj:
Posty (Atom)