Pisałem
o Hopferze i pani Stasi, co wcześniej pracowała na Mariensztacie. Michał Łukaszewicz opisał tę zaplutą knajpę na mariensztackim rynku.
Potwierdzam, historyjka jest prawdziwa; ten Teodor to Wasz korespondent.
PIWO Z NIEMYTEJ PIPY
Dawno, dawno temu, na Mariensztacie, tam gdzie mieści się dzisiaj znany pub, istniała mała knajpka jak ze złego snu. Obita cynkową blacha lada. Charcząca piwną pianą tzw. pipa ("Szpilki" zacytowały kiedyś tytuł interwencyjnego artykułu - "Piwo z niemytej pipy"), pod kontuarem drewniane beczki, a wokół tłum spragnionych. Ludzie w burego koloru jesionkach i beretach z antenką, pod nogami trociny, którymi posypywano kafle podłogi, a pod sufitem chmura kwaśnego dymu po "Sportach" albo "Mocnych". Gwar, a raczej szum, z którego dawało się czasem wyłowić chrapliwe przyśpiewki stałych bywalców. Takie miejsca nazywano przed wojną knajpami dorożkarskimi, wówczas, w roku 1965, dorożkarze już tam nie zachodzili.
Mariensztat, dziesięć lat wcześniej opiewany w piosenkach i filmach jako miejsce proletariackiej szczęśliwości, wówczas, w latach późnego Gomułki, był czymś w rodzaju zapomnianego przez Boga i propagandę prowincjonalnego miasteczka. Tak samo jak dziś zwieszała się nad nim z jednej strony estakada trasy W - Z, z drugiej masyw kościoła św. Anny przy Krakowskim Przedmieściu, a z góry zawsze okrągły i wielki księżyc. Dawno już nie było poety, który lubił opiewać takie widoki, a jednak w atmosferze ówczesnego Mariensztatu było coś z wierszy Gałczyńskiego.
Wraz z Teodorem, jak ja maturzystą, a więc kimś spragnionym odrobiny tajemniczości w szarym, biednym i wciąż zafrasowanym mieście, zachodziłem często do owej knajpki, która zwała się wówczas po prostu "Pijalnia piwa", numer taki i taki, i koniec romantyki. Widzę oto, jak Teodor popycha zmatowiałe od pary drzwi i jak wchodzimy w sam środek tego dziwnego, innego niż nasze, świata. "Panie Jurku! Pan jest zmęczony!" - drze się bufetowa do jakiegoś faceta, który halsując od lewa do prawa przepycha się do bufetu. Co za poezja! Ciekawsze to od wypracowania na temat "Polska i socjalizm z perspektywy XX-lecia PRL", albo innego, pod tytułem: "Czy słowa patriotyzm i romantyzm mogą być zbędne?". Pan Jurek ma okulary o grubych szkłach. Widać za nimi małe załzawione i wybałuszone jak śliwki oczka.
- To poeta! - szepcze nie wiadomo czemu Teodor. - Tragiczny, wyklęty poeta!
Podchodzimy do pana Jurka.
- Czy pan wypije z nami piwo?
Pan Jurek patrzy na nas nieprzytomnym spojrzeniem. Po chwili sączymy śmierdzący ścierką płyn z niemytej pipy i wdychamy ten jakże poetycki odór innego świata. Pan Jurek nie odzywa się, ale skwapliwie chłepcze z kufla. Milczenie się przedłuża. Coraz bardziej oczywiste staje się, że jest on poetą przeklętym, kimś z rodu Baudelaire'a. "Czy pan pisze?" - wyrywa się Teodorowi, który, jak i ja, marzy o druku swoich wierszy w studenckich pismach "Nowy Medyk" albo "Merkuriusz".
- Co!
- Czy pan czasem pisze?
- A nigdy, ja nigdy!...
- Dlaczego? - obaj nie kryjemy zawodu.
- Bo nigdy na kumpla nie napiszę! - mówi pan Jurek i chce odstawić nie całkiem jeszcze pusty kufel.
- Ale nie na kumpla, ale wiersze!
Pan Jurek uspakaja się, doszedł już do wniosku, że nie mamy go za kapusia.
- Ja jezdem tapicer - mówi. - Fachowiec!
Dowiadujemy się ile zarabiał i że go żona z domu wyrzuciła, że sypia gdzieś kątem, itd., ale nie to jest ważne. Pan Jurek widząc, że jego niepisanie sprawia nam ból zastanawia się chwilę, a potem mówi z triumfem:
- Ja śpiewam!
I znów słyszymy ten ochrypły głos, który słyszeliśmy otwierając drzwi do pijalni piwa: "Nie masz... cwaniaka... nad warszawiaka"... Pan Jurek uśmiecha się do nas dobrodusznie ukazując braki uzębienia i łypie porozumiewawczo pijanymi oczkami. Wokół kotłują się ludzie w burych jesionkach i jest gorzej, niż było przedtem. Jesień roku 1965 i nawet cały ten Mariensztat wydają się wyjątkowo parszywe.