wtorek, 25 stycznia 2011

Wróbel transferowy


Nie spodziewałem się, że słonecznik skończy się tak szybko. Kiedy pod koniec listopada kurier przywiózł spory, 30-kilogramowy worek, byłem przekonany, że pokarmu wystarczy do przyszłego grudnia. Ledwie minęły dwa miesiące, musiałem zamówić następny.

Przeliczam za pomocą wróbla transferowego, to znaczy sprowadzam ptaki do bogatki, bo stanowi ona jakieś 80 % klientów baru Spinoza. (Na zdjęciu jest akurat dzwoniec, gatunek tyleż kłótliwy co melancholijny. Przysiadł na ucukrowanym porannym mrozem czubku tarniny i wyczekuje promieni).

Sikorka zjada pokarmu o masie 30-40 % swojego ciała, czyli około 6,6 g. Skoro dziennie sypię 500 g, to mam na utrzymaniu ekwiwalent 75 sikorek.

Dopóki nie policzyłem, myślałem, że to tych samych piętnaście ptaków krąży bez wytchnienia. Muszą się jednak zmieniać, a ja ich nie rozróżniam, jak nie rozróżniam Chińczyków (Chinki owszem), albo jak młode kobiety nie widzą różnic między siwymi mężczyznami po pięćdziesiątce.

Utrzymanie baru kosztuje mnie złotówkę dziennie, ale przyjemności z ptasiego drobiazgu, z subtelnych bażancic, z przemyślnych sójek, a nawet z posępnego Wasyla mam w ciągu dnia za jakieś 50 zł. Czysty zysk.

--------------------------------------
Zgodnie z sugestią AnnyBB Mambo Spinoza

czwartek, 20 stycznia 2011

Próba trzech miejsc i drużyna ogólnoludzka

Library of Congres, akwarela, gwasz,Tanah Bali [między 1930 a 1940]
W blogu pierwsze zdanie jest najważniejsze. Miałem je w głowie od dawna:
Gdyby nie istniał, trzeba by Kowarskiego wymyślić.
Napisałem i uświadomiłem sobie - dopiero teraz, po tylu latach - że zanim go poznałem, ta postać była mi znana. Mogło być tak: Miał sylwetkę wysoką, włos dziko zwichrzony i czarną brodę. Gdy szedł ulicą z zadartą głową, nie patrzył na dorożki, ba, nawet na niewiasty nie zerknął, bo wpatrzony był w jakiś punkt odległy, którego ty nie obaczysz.

Kogoś takiego tak mógł opisać Kornel Makuszyński. Może w "Bezgrzesznych latach", może w "Perłach i wieprzach" lub w powieściach dla młodzieży.

W późnym dzieciństwie pasjami czytałem Makuszyńskiego. I chociaż już wtedy, w czasach świeżo powojennych, czuło się, że jest anachroniczna naiwność pisarza i wiedziało się, że nieograniczony optymizm oraz wiara w człowieka właśnie się nie sprawdziły, to jednak kochało się te słodkie kłamstwa o ludziach tylko z pozoru złych i o radosnym dziecięcym uśmiechu, który topił serca z lodu.

Widujemy się bardzo rzadko. On ma wiele obowiązków rodzinnych, a ja prawie nie ruszam się z mojej Dąbrówki. Już częściej rozmowy telefoniczne lub e-maile.

W czerwcu napisałem Kowarskiemu o Michała znajomej i Michała przyjacielu, którzy niespodziewanie okazali się zwolennikami szaleńczej dla mnie opcji politycznej. Przytoczyłem jej miły list i jakieś smutne przekonanie, że "jesteś w innej drużynie". Także moją odpowiedź:
... dziękuję za miłe słowa, ale w jakiej ja drużynie? Samotny żeglarz jestem. Łódź moja nazywa się oświecenie i racjonalizm, a w żaglu złota nić poezji.
Kiedy czytam co piszesz i kiedy myślę o Ł., odczuwam jeszcze większy brak Michała, bo chyba tylko on - kochaliście Go przecież - mógłby przemówić Wam do rozumu.
Jakbym widział Kowarskiego, pokiwał siwą, kudłatą głową i odpisał:
Jerzy,
chociaż kobieta śle Ci pocałunki ponad podziałami, Tobie nie wolno uwierzyć, że "jesteś w innej drużynie", poza ogólnoludzką.
Poeci nie dzielą się na labourzystów, torysów i liberałów.
To młodzieńcza przypadłość naszej demokracji, że nie umiemy na siebie spojrzeć bez politycznych okularów.
W głębokim Peerelu mogłeś istnieć nawet jako poeta przeklęty. Jeśli nie byłeś nawalony jak stodoła, w zasadzie akceptowano ten wybór.
Dzisiaj jakiś kryzys polskiej tożsamości powoduje, że odbierają Ci indywidualne właściwości i na podstawie próby trzech miejsc: powiedzmy Jedwabnego, Magdalenki oraz lotniska pod Smoleńskiem - określają czy jesteś człowiekiem godnym i przydzielają do swojej albo wrażej drużyny.
Dlatego przygotuj się bo będzie więcej tych zaskoczeń - ceniłeś Karola dotąd i nie spodziewałeś się tego po nim - trudno, skreśl go drżącą ręką. A i Karol , przełykając łzy, będzie musiał to przeboleć - uważał Cię za przyzwoitego człowieka, kochał prawie, skąd mógł przypuszczać, że na końcu zdradzisz.
Minęło siedem miesięcy. Oglądałem wczoraj posiedzenie sejmu. Pełne szaleństwo. Tamta drużyna przystąpiła do ataku na bagnety.

Ja już od dawna na forum gazety walczę piórem o mój racjonalizm, któremu odmawiają prawa do barw biało-czerwonych. I się spalam.

Kowarskiemu łatwiej, bo jest z Makuszyńskiego. Wierzy w człowieka, w uśmiech i w drużynę ogólnoludzką.

wtorek, 11 stycznia 2011

Duma umarłych

Najczęściej opędzamy się posprzątaniem grobu, świeczką, chryzantemą, jakbyśmy byli pewni, że tamtym najbardziej tego potrzeba.

A oni o to nie dbają. Ani czegokolwiek potrzebują, ani nie potrzebują. Tyle ich co przechowywane w pamięci strzępy prześwietlonej taśmy, pożółkłe niewyraźne fotografie.

Są nieobecni i dlatego nie mają racji. Można powiedzieć o nich co tylko się chce. Obrązowić albo pomówić. Zapisać do swojej partii, do rodziny albo nie przyznać, że byli.

Żywi myślą, że zawodzą umarłych, bo pamiętają coraz mniej, ale dla tamtych nie ma to znaczenia.

Jest w nieodwołalnej nieobecności i obojętności umarłych jakaś duma. Napisał o niej Bolesław Leśmian, który jak mało który poeta znał obyczaje pośmiertne. Ten wiersz liczy dokładnie 100 lat.

Ballada o dumnym rycerzu
Śpi owo rycerz, śpi bezrozumnie
I raz na zawsze - w dębowej trumnie.
Leży wygodnie, bo się ułożył.
Tak, aby nigdy snu nie zatrwożył...
Jego kochanka z różańcem w ręku
Zawodzi, pełna skargi i jęku:
»Przyszłam ci wyznać moje niemoce,
Że nie wiem, jak tam spędzasz swe noce?...
Bo odkąd w ciemnym nocujesz grobie -
Ani ty przy mnie - ni ja przy tobie!
Kochałam oczy i usta twoje,
Wczoraj kochałam, dzisiaj się boję!
Boję się szatą w mrok zaszeleścić,
Boję się w myśli ciebie popieścić!...
Trzy dni się w myśli twój czar promienił,
Dziś nie wiem, ile grób cię odmienił...
Ani mi z tobą łoża podzielić,
Ani urodą swoją weselić -
Darmo przymuszam uparte ciało,
By się twym oczom podobać chciało!
Przy tobie martwym - ja nieszczęśliwa
Wstydzę się jeno, żem jeszcze żywa!...«
Rozważył rycerz, że w słowach - zdrada,
I po dawnemu leżąc, powiada:
»Choć mi robaki oczy wyżarły -
Nie wstyd mi tego, żem już - umarły!...
Chociaż podziemiec jestem nikczemny -
Nie wstyd mi tego, żem już podziemny!...
Taką mam sytość i przepych w próżni,
Że mnie od króla Bóg nie odróżni!
Taka noc błysła nad życia zbiegiem,
Że mi świat cały - jednym noclegiem!
Ani mi słońca, ani mi nieba,
Ani miłości twojej potrzeba!
Ani mi zemsty w onej ustroni,
Gdzie krew nie szemrze i miecz nie dzwoni!
Nie znasz ty dumy, nie znasz pogardy
Tych, którzy w ziemi posnęli twardej...
W piersi ich - wielka ciszy potęga
I żaden zawód ich nie dosięga!
I nawet z resztek zsiniałej wargi
Nie wydobędziesz jęku ni skargi!
Oto w pobliżu mam ja sąsiada,
Co już od serca w proch się rozpada.
Ten ci jest śmiercią ode mnie starszy -
I śpi, na żmijach głowę oparłszy.
Lecz co przecierpiał i co zobaczył -
Nawet półszeptem wyrzec nie raczył!
Nie ulżył jękiem niemej żałobie,
Nie wyznał nigdy, co przeżył w grobie!...
A wszak ci w trupach taka moc bywa,
Że trup i w grobie wiele przeżywa!
Lecz Bogu chyba w dzień zmartwychwstania
W twarz rzuci wzgardę swego wyznania!«
I zamilkł rycerz - dumnie i godnie
I po dawnemu leżał wygodnie.
Jego kochanka z różańcem w ręku
Odeszła, pełna wstydu i lęku...

niedziela, 9 stycznia 2011

Wiersz słodko-gorzki

To pierwsza, wewnętrzna strona eleganckiego tomiku poezji z roku 1897. Jest tam dwadzieścia parę wierszy napisanych przez różnych poetów w latach 1840-1897.*

Po drugiej stronie okładki drukowana grażdanką inskrypcja o pozwoleniu carskiej cenzury, a potem starannie wykaligrafowana dedykacja:
Szanownej Pannie
Jadwidze M.
w dniu Jej imienin
ofiaruje Waleryan K.
15/X 97 r.
Ciekawe czy lektura wzruszyła Jadwigę do tego stopnia, że została żoną Waleriana? Może było tak, jak w jednym z wierszy?
Kocham - rzekła w głos,
Płonąc jako świt. -
z ócz jej krople ros -
Biegły gasić wstyd.
"El...y" (Adam Asnyk)
Wydaje mi się, że niepotrzebnie płakała po męsku, o wiele bardziej przekonujący byłby płacz żeński (chodzi o rymy: męski jednosylabowy, typowy dla poezji anglosaskiej, w polskim śpiewnym języku brzmi sztucznie).

Choć w tamtym czasie poezja znaczyła bardzo wiele, jak nigdy przedtem i potem, to dziś nie byłoby z nią łatwo. Za dużo tam duszy, wód, słońca, promieni, kwiatów łez i mar. Ponadto katuszy, kryształów, rosy, pieśni, chat, uścisków i tchnień. No i oczywiście mgnień. Ufff!

Jeden, jedyny wiersz, choć starszy od pozostałych, nie pachnie naftaliną i brzmi szlachetnie. To ten na stronie tytułowej, Mistrza Adama liryk lozański. Dzięki lakonicznej formie jego słodko-gorzkie przesłanie trwać będzie zawsze.
Polały się łzy me czyste, rzęsiste
Na me dzieciństwo sielskie, anielskie,
Na moją młodość górną i durną,
Na mój wiek męski, wiek klęski;
Polały się łzy me czyste, rzęsiste...

* Lećcie Pieśni! POEZYE wybrane przez Or-Ota z 26 ilustracjami, Nakładem Michała Arcta w Warszawie.

piątek, 7 stycznia 2011

Interpretator

To olbrzymia strata dla poezji. Zmarł Krzysztof Kolberger, niezrównany Interpretator.

Aktorzy często niedobrze czytają wiersze. Udają namysł, stawiają fałszywe akcenty logiczne i epatują głosem. Kolbergera słuchałbym zawsze. Jako jedyny potrafił czytać jakby wiersz napisał. Naturalnie, bez emfazy, mądrze.

Andrzej Wajda docenił Jego kunszt, powierzając Mu narrację i rolę Mickiewicza w "Panu Tadeuszu". Zobaczmy ostatni, bodaj najlepszy, akt filmu i posłuchajmy Aktora: koncertu Jankiela, poloneza (muzyka Kilara to najdoskonalszy polonez w dziejach) i fragmentu Inwokacji, która tu jest smutnym wygnańczym epilogiem.

wtorek, 4 stycznia 2011

Bar pod Posępnym Wasylem

Być może przyjdzie mi zmienić nazwę wyszynku Spinoza na "Bar pod Posępnym Wasylem", bo krogulec przybywa już kilka razy dziennie i na przyciętym konarze tarniny wyczekuje na naiwny ptasi drobiazg. Przeczytałem u Kruszewicza, że te zimowe krogulce przybywają ze Wschodu i Północy, a ten mi coś wygląda na takiego spod Pskowa. Kliknijcie w niego, zobaczcie, że ma koszulkę matrosa i jest jakiś imperialny.

Przybyły też dwie bażancice, które wyjadają pokarm rozrzucony dla ptaków żerujących na ziemi oraz upuszczony przez sikorki.
Dobrze, że po manewrach bezdusznej gawiedzi powróciło to miłe bydełko, choć nie policzy się, ile naprawdę zginęło. Czytam dziś, że w Stanach Zjednoczonych, w jednej tylko miejscowości w stanie Arkansas doliczono się trzech tysięcy ptaków padłych z paniki w następstwie sylwestrowych fajerwerków.

A może jest ślad sprawiedliwości na świecie i radośni prześladowcy przez rok cały będą się w środku nocy budzić zlani zimnym potem?
Niech się stanie.

Leeloo


Library of Congress, Service Bendix products, poster, 194-(?)
Rok 2000. wydawał się nieprawdopodobnie odległy. W szkole podstawowej pisaliśmy u wspaniałego Piotra Wierzbickiego jak będzie wyglądał. Ja dałem banalny opis pnących się do chmur szklanych wieżowców i motyli - helikopterów, które miały nas dostarczać do mieszkań.

Takie już chyba są te dziecięce wyobrażenia o przyszłości, bo Luc Besson według własnych chłopięcych marzeń nakręcił genialny "Piąty element". Dzięki niemu zobaczyłem nareszcie te niebotyczne wieżowce i powietrzne ulice. Ale w filmie tylko, bo choć od roku 2000 minęła dekada, przelatujące nade mną samoloty niewiele się różnią od tych sprzed lat, a już okoliczna zabudowa to podróż w czasie na wstecznym biegu: gdzie nie spojrzeć budują dworek szlachecki z kolumnowym gankiem.

Ten film jest zabawą z marzeniami i mitami. Korbenowi Dallasowi (Bruce Willis) nie wiedzie się. Mieszka wprawdzie na jakimś dwusetnym piętrze wieżowca, ale w ergonomicznej kapsule podobnej do dzisiejszych samospłukujących się plastikowych toalet. Wchodzi do niej prosto z latającej taksówki, bo jest taksówkarzem. I oto w jego smutnym życiu następuje cud. Prosto z nieba spada mu odwieczne marzenie mężnych: istota nieziemska bezradna i piękna.

Śliczna Milla Jovovich to uosobieniem piątego żywiołu. Obok ziemi, wody, powietrza i ognia jest nim zdaniem Bessona miłość.

Spójrzmy na cudowną scenę poznawania imion. Ona nazywa się Leeloominai Lekatariba Desabat Ekbat Laminatchai. Mówcie jej po prostu Leeloo.

niedziela, 2 stycznia 2011

Barani skok

Już, już każdego dnia przybywa go na barani skok. I słońce coraz bardziej z prawej, i od śniegu idą weselsze skry.

Bieda tylko, że trzydniowa prostacka kanonada przegnała ptaki. W Nowy Rok w karmniku nic nie ubyło.

Dobrze, że nie słychać, co mówię po każdym kolejnym wybuchu, bobym stracił sympatię delikatnych kobiet, na której tak bardzo mi zależy. Sens jest mniej więcej taki, że bardzo się martwię silną ostatnio w Polsce mentalną kulturą buraka pastewnego. Napiszę kiedyś o tym.

Hovawart Buba
Dla Buby to pierwszy Sylwester, kiedy była sama w domu. Biedaczka ukryła się w malutkim pomieszczeniu pod schodami, które służy za szatnię. Najwyraźniej chciała się zaszyć w najciemniejszym kącie, bo zwaliła pudełka z butami, ustawione na półkach pod płaszczami. Jeszcze dzień później chodziła markotna. To widać.

Nie tylko słońce. Myślę, że wszystko będzie szło ku lepszemu. Być może miniony rok w dłuższej perspektywie będzie uznany w historii Polski za kulturową i cywilizacyjną cezurę. Nie będę rozwijał, bo złamałbym konwencję względnej apolityczności blogu. Powiem tylko, że chciałoby się, żeby wraz z nieuchronnym odejściem niektórych formacji nie zanikły ich wartości.

Właśnie. Nieoceniony i kochany pan Kowarski przysłał mi poetyckie życzenia wraz z pięknym wierszem.  Egzystencjalnym, ale dumnym. Nie byłby jednak sobą, gdyby w liściku nie użył terminu wziętego z gwary więziennej (urkes to inaczej kozak, człowiek gotowy na wszystko, nie cofający się przed niczym). Oto co pisze subtelnie grypsujący pan Kowarski:
Wiersz Romana Śliwonika, przypomina, że w naszej młodości, poeta to był urkes, że wiersz nie chciał być tylko słupkiem pięknych słów, a poezja szła na całość.
Nie zamykaj Bracie drzwi, gdyby chciała Cię odwiedzić w roku 2011


* * *
Nie czyń tego
człowieku
nie poniżaj się przed wiecznością
nie jesteś jej początkiem
ani końcem
wieczność twoja zawarta jest tylko w tobie
w innej wieczności
wiecznej
jesteś tylko
niepojętą nawet dla siebie samego obecnością
tropiącą ślady
i ślad po sobie przekazującą
więc nie poniżaj się przed innym
odzianym w inny strzęp
lecz też ukrywającym nagość
i wieczność nikłą jak i twoja
żyjesz przeciętnie sześćdziesiąt kilka lat
w tym czasie zdążysz tylko
nauczyć się słów
zbudować dom
spłodzić następne ogniwo
pobyć w jakiejś świątyni
i wrócić tam
skąd nie wyszedłeś
więc nie poniżaj się
wyprostowany idziesz ulicą Polem Stepem
dumny
i taki nagi Tak bezbronny
że cichnie milknie zimny gwar
głupich i przemądrzałych
gwiazd wszechświata
i nawet z jakiejś litości
z podziwu dla siebie
I z ciebie
w przestrzeni rodzi się
Bóg
by towarzyszyć Twoim krokom
jedynej roślinie która potrafi
zamknąć na krótko w sobie wieczność
i nawet nią oddychać

Roman Śliwonik Listopady Grudnie Stycznie PIW, Warszawa 1987
 
blogi