czwartek, 31 grudnia 2009

Zapamiętam

Nie był to najlepszy dla mnie rok, ale i tak będę pamiętał tylko najlepsze. Kalina Jędrusik zaśpiewała w Kabarecie Starszych Panów:
Nie, to nie jest zła pamięć ani krótka. To jest po prostu pamięć inna.
Będę pamiętał choćby to spotkanie o poranku 7 sierpnia:

Wyróżniała się bardzo w tej wielokolorowej gromadzie, bo była wyższa i smuklejsza, a przede wszystkim w ukośnych promieniach porannego słońca zagadkowo wyglądała jej wieczorowa toaleta.

Jestem w tym wieku, że krępuje mnie bezpośrednie spotkanie z najczystszym pięknem. Na ogół odwracam wzrok, bo wiem, że nie jest ono dla mnie. Mam też swoją dumę i nie najlepiej znoszę wzgardę młodości.

Tym razem było inaczej, bo stałem przed nią w poplamionych rosą butach i gapiłem się na delikatnie pomarszczoną suknię koloru fuksji i w jej szeroko rozwarte źrenice. Sytuacja stawała się krępująca, więc po prostu padłem na kolana. I zrobiłem zdjęcie.

---------------------------------------------------------------
Wszystkim Którzy Czytają życzę w nadchodzącym roku wzruszeń i zachwytu.

Warto na koniec roku posłuchać tej piosenki o pamięci i anegdoty o garbiącym się wielbłądzie, małego brylanciku humoru lirycznego.

środa, 30 grudnia 2009

Pirotechnik


To moja klasa w szkole podstawowej. Zdjęcie wykonano chyba dokładnie pół wieku temu w miejscu oddalonym sto metrów od gruzów Pawiaka. Prawda, że niewinne i przyjemne mordki? A to szpica powojennego wyżu demograficznego.

Nigdy potem nie widziałem tak wielkiej różnicy w zachowaniu i obyczajach między płciami. Podczas przerw dziewczynki, mimo że niektóre całkiem wyrośnięte i dojrzałe, spacerowały ubrane w grzeczne fartuszki albo trzymając się za ręce chodziły w kółku śpiewając:
Mam chusteczkę haftowaną, co ma cztery rogi
Kogo lubię, kogo kocham, rzucę mu pod nogi
My, na ogół drobniejsi i fizycznie zacofani, nawalaliśmy się wtedy po kątach, a dla odsapnięcia snuliśmy plany, co by tu jeszcze wystrzelić lub wysadzić.

Wasz korespondent stoi w najwyższym rzędzie trzeci od lewej. Tak, to zagubione pacholę to ten gość, którego właśnie widzę w szklanej szybie ekranu. Philip Marlowe powiedziałby:
Wiedziałem, że nie będzie to łatwe. Facet miał jakieś sześć stóp wzrostu i ważył chyba 200 funtów.
Nie lekceważcie jednak tamtego nieboraka. On jest, jak spora część jego rówieśników, zawodowym pirotechnikiem.

Urodziliśmy się parę lat po wojnie, wokół były gruzy zburzonej Warszawy, a w powietrzu unosił się jeszcze zapach prochu. Nad miastem nisko latały wojskowe odrzutowce, w radio trwała zimna wojna (długo myślałem, że to jakaś wojna na północy) i władza straszyła knowaniem niemieckich rewanżystów. Matki co jakiś czas wykupywały ze sklepów mąkę i cukier.

Potrafiliśmy strzelać ze wszystkiego. Choćby ze zwykłego klucza do szafy. Obowiązkowo musiał mieć dziurkę i być odlany z jednego kawałka. Do tej dziurki strugaliśmy brązową masę z łebków od zapałek (mówiliśmy „siarkę”). Przywiązywało się klucz do krótkiego sznurka, a z drugiej strony odpowiedniej grubości spiłowany gwóźdź.

Potężniejszy, niemal armatni huk dawał wybuch acetylenu w puszce po mleku w proszku. Wrzucałem kawałek karbidu, plułem, zamykałem wieczko i podkładałem zapaloną zapałkę do wybitej gwoździem dziurki.

Całkiem już niewinna zabawa to palenie saletry potasowej z cukrem (kupowaliśmy ją w sklepie „Chemii” na Foksal) i tzw. kopcie robione z celuloidowych filmów. Dreszcz chodzi mi po plecach, gdy pomyślę, że puściłem z dymem kawał kinematografii.

Zupełnie inne było dzieciństwo mojego Syna. Może dlatego jesteśmy tak różni. Ja, gdyby mnie tylko chcieli, poszedłbym jak w dym na jakąś sprawiedliwą wojnę. On urodzony jest dla pokoju.

wtorek, 29 grudnia 2009

Znikąd


Naprawdę nie jest cudownie w lesie nad ranem. Zimno, śnieg chlupie pod nogami i znikąd pomocy. Jedno co dobre, to cisza mącona radosnym posapywaniem psa i bezlitosnym chichotem kosa. Kiedy jest północny wiatr, o 6.30 dochodzi odgłos fanfar. To w leśnej jednostce w Pyrach każą wojsku wstawać. Oni dopiero wkładają ciepłe bambosze, a ja już w mocno przemoczonych butach przecieram ścieżkę na wczorajszym śniegu. Bo piechota musi maszerować.

Wczoraj padł rekord odsłon na blogu. Jakoś mnie to nie cieszy, bo w większości to były osoby zwabione moimi komentarzami na forum gazety. Tacy wejdą i najczęściej uciekają jak oparzeni, bo ludzie niczym cudzych grzebieni brzydzą się blogów.

Ja też nie przepadam i dlatego chcę być mało prywatny, a wątki osobiste pokazywać jako uniwersalne. Chyba nie bardzo się udaje, skoro ci, których jak Mojżesz wyprowadził swój lud z Egiptu, ja wywiodłem z naszej klasy, rozpierzchli się, a większość przysiadła na różnobarwnej łące Facebooka.

Też próbowałem tam coś przez chwilę, ale ten styl powierzchownego muskania, życzliwego chrząkania nieledwie, za bardzo mi przypomina towarzyskie bankiety. Bankiet zresztą lepszy, bo przynajmniej można coś zjeść i pooglądać piękne kobiety, a tu wszystko umowne. Jakieś bezrefleksyjne zapożyczenia i poklepywania po ramieniu (lubi to), jakieś wirtualne farmy z grządkami i zwierzętami, jakaś sałata albo niespodziewane jajo.

To już wolę ten marsz w mokrym, ale prawdziwym śniegu i z rzeczywistą Bubą. I tę moją samotność.

Nie jest cudownie w lesie nad ranem, ale będzie wiosna. Pierwsza oznaka, to nie ciemniej niż poprzedniego dnia o tej samej godzinie. Na razie musi to wystarczyć.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Kupido


Harmony before Matrimony / Js. Gillray, des. & Ft./żródło: Biblioteka Kongresu Stanów Zjednoczonych
Rysunek sprzed ponad 200 lat (1805) pokazuje z dobrotliwą kpiną przedmałżeńską harmonię.

On, modny panek, ona ponętna harfistka zaróżowieni uczuciem wyśpiewują słodko. Wszystko wokół nawiązuje do ich przyszłego szczęścia, a jednak są elementy, które mogą zwiastować inny obrót rzeczy.

Oto na obrazku wiszącym nad zakochanymi kupido za nic ma tradycyjny łuk, porzucił kołczan i strzela do dwojga ptaszków z jakiejś armaty. Oto motyl przegląda się zauroczony swojemu odbiciu w lustrze, a dwa koty walczą ze sobą zażarcie. Wielkie pytanie to książka leżąca na stoliku. Wyraźnie widać nazwisko autora. To Owidiusz, ale nie wiemy czy przyjmiemy wersję optymistyczną i jest to "Ars amandi", czy raczej "Metamorfozy, czyli Przemiany"?

Ponad sześćdziesiąt lat później młody, ale niezwykle przenikliwy nasz Henryk Sienkiewicz pisze w swej pierwszej powieści "Na marne":
Pojęcie "narzeczona” jest niby przezroczystą zasłoną na obnażonej kobiecie. Przychodzimy do ołtarza, żeby ją zerwać; zerwawszy, tracimy część uroku.
Poczciwa natura ludzka wynagradza ową stratę pojęciem „przywiązanie”; gdy i tego zabraknie, występuje inna, jeszcze mniej powabna rzecz „przyzwyczajenie”.
Ale życie się toczy.
My jednak nie dajmy wiary 26-letniemu młokosowi i uwierzmy w nieprzemijalność miłości. Zapatrzmy się na pięknych dwudziestoletnich, Mirkę i Michała.

czwartek, 24 grudnia 2009

Anonimowy


 Gustaw Doré, Anioł karmiący Eliasza.
Ktoś napisał mi dzisiaj, żebym uważał na koty. To o wigilii sprzed roku i pierwszej mojej wigilijnej opowieści o Wilejce. Dziś opowieść druga.

Był w początek lat 2000. Ostatnia przedświąteczna niedziela. Podjechaliśmy ze znajomymi do otwartej niedawno Galerii Mokotów.

Naprawdę wielki świat. Eleganckie pachnące sklepy, czystość i blask. Z głośnika płynęły kolędy, a pośród tłumu snuły się długonogie hostessy z przyprawionymi skrzydłami. Takie anioły, choć ich kuse kiecki wiodły raczej na pokuszenie.

Byliśmy już po zakupach. Ruchome schody bezszelestnie znosiły nas niżej. Kolędy, anioły, uśmiechnięci ludzie - pomyślałem: "Jak w raju".

U wylotu schodów stał szpaler rozdających reklamowe ulotki. Niektórzy byli w czerwonych opończach świętego Mikołaja.

Utkwił we mnie wzrok, kiedy byłem jeszcze w połowie schodów. Zupełnie nie pasował do tego miejsca. Był jakiś nietutejszy i niewspółczesny. Starszy od innych i ubrany w długi zielony płaszcz, jaki się nosiło trzydzieści lat wcześniej.Ocieplony, pikowany ortalion, nazywany kiedyś kołderką.

Niemal zastąpił mi drogę. Twarz miał szeroką i mięsistą jak kotlet, patrzył niewielkimi, jasnobłękitnymi oczyma.
- Niech pan to przeczyta. To ważne. Wie pan, ja też byłem alkoholikiem. - wcisnął w rękę cienką broszurę w fioletowej okładce.
Któraś z towarzyszących mi osób zachichotała.
- Dlaczego też? - zapytałem zaczepnie.
Źle trafił. Wprawdzie nigdy nie unikałem alkoholu, ale i nigdy nie miałem z nim problemu. Wiele osób wokół tak. Dwóch moich przyjaciół zmarło.
- Przepraszam, bo my mamy klub anonimowych alkoholików. Wydrukowaliśmy i rozdajemy. Niech pan weźmie, może da pan komuś? - patrzył nieśmiało, ale prosto w oczy.
Zrobiło mi go trochę żal, ale wciąż czułem się dotknięty. Obracałem w rękach mizerną książeczkę.
- Wydajecie? No tak, kreda, nie szkoda jej na druk jednobarwny? - zdobyłem się tylko na protekcjonalizm.
Błękitne, prawie wodniste oczy spojrzały jeszcze łagodniej.
- Taki nam dali.
- No dobrze, wezmę. Może dam przyjacielowi.
Pomyślałem o Michale. Żeby tylko chciał przeczytać...

Doszliśmy do kolejnych schodów ruchomych, a potem do jeszcze jednych. Z głośników płynęły kolędy, a wokół snuły się kuse anioły. Już tak bardzo nie podobało mi się. Przeprosiłem towarzystwo i pognałem na górę. Chciałem z nim rozmawiać, powiedzieć coś ciepłego, że mógłbym zapewnić im skład, że mam niekiedy możliwość wydrukować za darmo.

Szukałem chyba kwadrans. Nie było go wśród rozdających ulotki. Nie było na górze, nie było niżej. Jakby się pod ziemię zapadł. Ten jedyny, który nie chciał, żebym coś kupił, a zatroszczył się o mnie.
---------------------------------------------------------

Wszystkim Czytającym, z kraju, zza gór i zza mórz życzę Spokojnych Świąt.

środa, 23 grudnia 2009

Na początku

Na początku było słowo. Czytane. Rodzice codziennie mi czytali. Nie było tych książek wiele, ale mi to nie przeszkadzało, bo dzieci lubią ustalony rytuał i miłe powtórzenia: siadasz na kanapie i czujesz przyjemny dziecięcy dreszcz. Obok tata lub mama otwiera książkę i zaczynają to samo co wczoraj:
Opowieści różne znacie:
Więc opowieść o piracie,
O magiku-mechaniku,
O zaklętym koguciku,
O północnym, groźnym wietrze
I o chorym termometrze.
O uczonym kocie w butach
I o wyspach Bergamutach.
Niedługo trwało, a znałem "Opowiedział dzięcioł sowie" Jana Brzechwy na pamięć. Jeszcze dziś mógłbym powtórzyć niektóre wiersze Brzechwy i Tuwima.

Czytano też mi klasyków (wspominałem o Inwokacji ), Mickiewicza i Słowackiego. Pamiętam "Panią Twardowską" i "Trzech Budrysów". Największe jednak wrażenie sprawił na mnie "Ojciec zadżumionych". Odtąd już zawsze pamiętałem smutny początek:
Trzy razy księżyc odmienił się złoty,
Jak na tym piasku rozbiłem namioty.
Maleńkie dziecko karmiła mi żona,
Prócz tego dziecka, trzech synów, trzy córki,
Cała rodzina, dzisiaj pogrzebiona
Rzeczą nie mniej ważną niż słowa były ilustracje. W dzieciństwie była przede wszystkim bajeczna kreska Jana Marcina Szancera. Pamiętam ją z "Ballad" Mickiewicza, z baśni Andersena i z "Akademii Pana Kleksa".

Obraz dziewczynki z zapałkami stojącej pod oknem, za którym widać roziskrzona choinkę mam zawsze przed oczyma w dzień Wigilii.

Kiedy zacząłem czytać samodzielnie, rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo, ale o tym innym razem.
-------------------------
Ilustracja pochodzi z wydania "Ballad" Mickiewicza (1955) z ilustracjami Jana Marcina Szancera. Ta dotyczy "Trzech Budrysów".

wtorek, 22 grudnia 2009

Adwentowo


Nie należę do kręgu bliskiego Kościołowi, ale uznaję uniwersalność jego wartości i z ochotą poddaję się rytmowi kościelnych świąt.

Myślę, że to adwentowy obraz, bo sprzyja refleksji i niesie nadzieję. Nie lekceważcie jego ubóstwa i braku dekoracyjności. Autorem jest ten sam malarz, którego pokazywałem 3 grudnia (W świat), nieszczęśliwy artysta Witold Masznicz. To jego najbardziej optymistyczna praca, o ile słuszna jest moja interpretacja.

Kolor tła gdzieś pomiędzy zielenią a błękitem sygnalizuje pozytywny i uniwersalny, ziemskokosmiczny wymiar. Na nim sylwetka Marii z Dzieciątkiem oraz księżyc i gwiazdy znaczone pojedynczym pociągnięciem pędzla maczanego w złotej sekwencji barw.

W ikonografii chrześcijańskiej znana jest figuratywna kompozycja przedstawiającą Matkę Boską z Dzieciątkiem Jezus w otoczeniu świętych: Święta rozmowa. Tu rolę świętych przejmują księżyc i planety.

Kosmiczne obiektów obcowanie z tak przedstawionym Bogiem niesie Kosmosowi i nam Dobrą Nowinę - nadejście tego, który ogłosi porządek świata oparty na miłości.

Mniejsza o Kosmos, niechby to była tylko Ziemia, albo przynajmniej Polska.
Podnieś rękę, Boże Dziecię,
Błogosław Ojczyznę miłą

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Ptasia wizyta


Źle musi być ptakom w lesie, skoro przylatują do ogrodów. Na co dzień bywają tu bogatki, mazurki, dzwońce, a z większych ptaków sroki i sójki. Wczoraj około południa zaszczyciły nas obecnością inne gatunki.

Najpierw przybyło kilka kwiczołów, które usiadły na tarninie. Zlatywały z niej do owoców ognika i do cisów. Po raz pierwszy widziałem, jak ptak je osnówkę cisa. To miły widok, bo jest szansa, że gdzieś wykiełkuje cis (podobno warunkiem aktywności nasiona jest przejście przez przewód pokarmowy ptaka).


Z ptakami jak z ludźmi. Jak które zaczną rejwach, robi się zbiegowisko. No i zaraz pojawiły się dwa kosy, jakiś drozdowaty jednobarwny (może stary kos lub też kwiczoł), czyż (czyż to był czyż?) oraz modraszka.


Drozdowaty, wyglądał trochę myszowato. Mimo że dość spory, nie liczył się w tym towarzystwie. Napuszony (to ochrona przed mrozem) przysiadł na gałęzi ognika i huśtał się melancholijnie.


Czyż nie miał specjalnie co jeść (niestety nie kupiłem jeszcze słonecznika). Był tu raczej gapiem.


Modraszka skubała słoninę powieszoną na tarninie. To bardzo piękna sikorka, ale dość kłótliwa i, jak twierdzą ornitolodzy, mocno niewierna partnerowi. No cóż, uroda ma swoją cenę.

Miła jest taka ptasia wizyta. Radość z niej można by porównać tylko do niespodziewanej wizyty dzieci.
--------------------------------------------------------
Przepraszam za jakość zdjęć. Leśne ptaki są bardzo płochliwe i dlatego fotografowałem zza szyby pokoju.
--------------------------------------------------------

A to już dzisiejszy dodatek, z 13.15. Kos na śniegu. Długo go podchodziłem, żeby zdjąć z otwartego okna, ale w końcu się udało. Pisałem tu kiedyś, że czarne ptaki bardzo trudno jest fotografować, bo prawie wcale nie odbijają światła poza dziobem i oczami. Oczy u ptaka zawsze są bardzo ważne, bo właściwie jedynie one nadają mu wyraz. Z czarnych najlepsze oczy mają młode kawki (tęczówka błękitna) oraz pomarańczowodziobe kosy (oczy też mają odcień pomarańczy).

Zanim skończyłem pisać, naliczyłem kosów trzy. Dzwoniłem do Żony, żeby kupiła dużo jabłek.

piątek, 18 grudnia 2009

Konkret


Zdjęcie powstało w 1909 r. a więc dokładnie 100 lat temu. Ma trochę znaczenie symboliczne: górą leci samolot, bardziej pasowałoby słowo aeroplan (R.P. Warner) - latający rower - cudowny twór ludzkiego geniuszu. Niżej, za wodą, trwają prace żniwne i dymi młockarnia napędzana maszyną parową - symbolem wieku XIX. Stary wiek dołem, nowy płynie górą.

Jest coś niesprawiedliwego w tym, że w literackich przekazach z przeszłości znakomicie opisane są stany emocjonalne, natomiast bardzo marnie rzeczywistość materialna. Mechanizm zmemłania osobowości i opis nieprzystosowania jednostki są w gruncie rzeczy zawsze takie same. To, co nie wróci, to opis zmagań z problemami technicznymi i przełamywanie stereotypów technologicznych.

Lubię stare filmy. Wielką radość sprawia mi w nich konkret materialny: lampa, mebel, samochód czy widok ulicy. Blednie zupełnie intryga i psychologia, wzruszam ramionami na dylematy bohatera, lecz jak złodziej interesuję się jego papierośnicą, płaszczem i teczką. Z tego punktu widzenia zupełnie nie do oglądania są stare filmy historyczne.

Polecam fragment "Prawa i pięści" z genialną balladą Komedy i ujmującą rolą Gustawa Holoubka jako egzystencjalnego supermena wezwanego do akcji jednym spojrzeniem pięknej dziewczyny. I ten romantyczny klimat Ziem Zachodnich.

czwartek, 17 grudnia 2009

Latarnik

Codziennie wspinam się schodami. Podnoszę szybę, przecieram soczewki, sięgam po zapałki i zgrabiałymi palcami zapalam latarnię.

Właściwie to codziennie siadam przed rozświetlonym ekranem i zgrabiałymi palcami wystukuję nowy post.

Niekiedy myślę sobie, że po bardzo wielu latach wróciłem do pisania dzięki Michałowi. Kiedy się poznaliśmy, byliśmy uczniami i pisaliśmy szalone wiersze. On poważnie potraktował chłopięce deklaracje i został pisarzem. Długie lata namawiał mnie do pisania, ale ja wolałem realność. Wreszcie zwątpił.
Michał Łukaszewicz (po prawej) i korespondent. Halloween 2002 r.
Przecież jednak zmusił, bo kiedy umierał w Szpitalu Wolskim, ja przez 50 dni w codziennych e-mailach relacjonowałem przyjaciołom stan jego zdrowia. Czterdziestego dnia napisałem:
Przyszedł Janusz. Usadzony na honorowym krześle z oparciem i kocem, wstępnie został przesłuchany.

– No to powiedz Janusz, co robiłeś i dlaczego pachniesz kompotem?

Potem lekcja poetyki.

– Pamiętaj, pisz zwy-czaj-nie. Bez patosu i nie po to, żeby się komuś podobać. Powinieneś pisać. Jerzy już nie będzie, bo za daleko zaszedł w swoich sprawach, ale ty na emeryturze możesz. Podobały mi się Twoje dzienniki sprzed 30 lat. Pisz.

Janusz, niemłody, brodaty mężczyzna skruszony kiwał siwą głową.
Siedziałem nieco dalej, opierając się o ścianę pomalowaną olejną farbą. "A może się mylisz Chudzielcu? - Powiedziałem w myślach. - Może jeszcze coś skrobnę."

Michał nie doczekał upowszechnienia się blogów, choć całe życie pisał dzienniki. Co jakiś czas czytała je garstka trzech - czterech osób. To nie to samo, co codzienna ekscytująca świadomość, że jest kilkadziesiąt osób, które specjalnie łączą się ze mną, żeby czytać.

Michał nie doczekał, choć to on zasłużył. Nie doczekały pokolenia prawdziwych pisarzy, a dopiero ja, prosty latarnik, doznaję tej technologiczno-metafizycznej łaski.

Dziękuję wam, że jesteście. Wścibski licznik mówi mi, że blisko połowa Czytelników mieszka poza granicami Polski. Przypuszczam, że przywiodła ich nostalgiczna nuta.

Dziś jak każdego dnia wspiąłem się schodami. Zapaliłem latarnię, ale jeszcze nie gaszę zapałki, bo w oknach poustawiałem świeczki. Za tydzień Wigilia.

Chyba będzie białe Boże Narodzenie, bo w nocy posypało i dalej sypie.

środa, 16 grudnia 2009

Taka sama


Musi być coś szczególnego  w tej kobiecie, skoro doceniają ją przede wszystkim mężczyźni i dzieci (są nawet przedszkola jej imienia). Ja sam myślałem, że pisała tylko książeczki dziecięce, póki dwadzieścia lat po jej śmierci nie przeczytałem o niej u Miłosza w "Piesku przydrożnym" i tam wiersz o tym jak prasuje koszulę po zmarłym ojcu.

Zachwyciłem się. Jeszcze mocniej po lekturze erotyków. Nie jest zwiewna i subtelna jak ulubiona przez kobiety Poświatowska lub wytworna jak Jasnorzewska. Mówi językiem oszczędnym i odartym z metafor, w sposób bardzo konkretny, można powiedzieć męski.

Taka sama w środku

Idąc na ucztę miłosną do ciebie
zobaczyłam na rogu
starą żebraczkę.

Wzięłam ją za rękę,
pocałowałam w delikatny policzek,
rozmawiałyśmy, ona była
taka sama w środku jak ja,
z tego samego gatunku,
poczułam to od razu,
jak pies poczuje węchem
psa drugiego.

Dałam jej pieniądze
nie mogłam się z nią rozstać.
Człowiekowi potrzebny przecież
ktoś bliski.

I potem już nie wiedziałam,
po co ja idę do ciebie.

Czesław Miłosz, który tłumaczył jej wiersze oraz napisał o niej książkę ("Jakiegoż to gościa mieliśmy") uważał Annę Świrszczyńską za najwybitniejszą poetkę polską XX wieku.

Zabawnie brzmi to określenie wobec wiersza, który jest najczystszym wyznaniem skromności:

Wdzięczność dla butów

Jestem nieważna.
Nie zapominam o tym nigdy.
Chodzę jak człowiek nieważny,
Siedzę jak człowiek nieważny,
myję się, śpię i jem najzupełniej nieważnie.
To podobno dlatego, że w dzieciństwie
miałam zawsze podarte buty.
Dzięki tym butom powitam bez zaskoczenia
w pewnej nieważnej chwili
nieważny fakt oficjalnego przejścia
do stanu zbiorowej nieważności.

wtorek, 15 grudnia 2009

Tapicer

Pisałem o Hopferze i pani Stasi, co wcześniej pracowała na Mariensztacie. Michał Łukaszewicz opisał tę zaplutą knajpę na mariensztackim rynku.

Potwierdzam, historyjka jest prawdziwa; ten Teodor to Wasz korespondent.

PIWO Z NIEMYTEJ PIPY

Dawno, dawno temu, na Mariensztacie, tam gdzie mieści się dzisiaj znany pub, istniała mała knajpka jak ze złego snu. Obita cynkową blacha lada. Charcząca piwną pianą tzw. pipa ("Szpilki" zacytowały kiedyś tytuł interwencyjnego artykułu - "Piwo z niemytej pipy"), pod kontuarem drewniane beczki, a wokół tłum spragnionych. Ludzie w burego koloru jesionkach i beretach z antenką, pod nogami trociny, którymi posypywano kafle podłogi, a pod sufitem chmura kwaśnego dymu po "Sportach" albo "Mocnych". Gwar, a raczej szum, z którego dawało się czasem wyłowić chrapliwe przyśpiewki stałych bywalców. Takie miejsca nazywano przed wojną knajpami dorożkarskimi, wówczas, w roku 1965, dorożkarze już tam nie zachodzili.

Mariensztat, dziesięć lat wcześniej opiewany w piosenkach i filmach jako miejsce proletariackiej szczęśliwości, wówczas, w latach późnego Gomułki, był czymś w rodzaju zapomnianego przez Boga i propagandę prowincjonalnego miasteczka. Tak samo jak dziś zwieszała się nad nim z jednej strony estakada trasy W - Z, z drugiej masyw kościoła św. Anny przy Krakowskim Przedmieściu, a z góry zawsze okrągły i wielki księżyc. Dawno już nie było poety, który lubił opiewać takie widoki, a jednak w atmosferze ówczesnego Mariensztatu było coś z wierszy Gałczyńskiego.

Wraz z Teodorem, jak ja maturzystą, a więc kimś spragnionym odrobiny tajemniczości w szarym, biednym i wciąż zafrasowanym mieście, zachodziłem często do owej knajpki, która zwała się wówczas po prostu "Pijalnia piwa", numer taki i taki, i koniec romantyki. Widzę oto, jak Teodor popycha zmatowiałe od pary drzwi i jak wchodzimy w sam środek tego dziwnego, innego niż nasze, świata. "Panie Jurku! Pan jest zmęczony!" - drze się bufetowa do jakiegoś faceta, który halsując od lewa do prawa przepycha się do bufetu. Co za poezja! Ciekawsze to od wypracowania na temat "Polska i socjalizm z perspektywy XX-lecia PRL", albo innego, pod tytułem: "Czy słowa patriotyzm i romantyzm mogą być zbędne?". Pan Jurek ma okulary o grubych szkłach. Widać za nimi małe załzawione i wybałuszone jak śliwki oczka.
- To poeta! - szepcze nie wiadomo czemu Teodor. - Tragiczny, wyklęty poeta!
Podchodzimy do pana Jurka.
- Czy pan wypije z nami piwo?
Pan Jurek patrzy na nas nieprzytomnym spojrzeniem. Po chwili sączymy śmierdzący ścierką płyn z niemytej pipy i wdychamy ten jakże poetycki odór innego świata. Pan Jurek nie odzywa się, ale skwapliwie chłepcze z kufla. Milczenie się przedłuża. Coraz bardziej oczywiste staje się, że jest on poetą przeklętym, kimś z rodu Baudelaire'a. "Czy pan pisze?" - wyrywa się Teodorowi, który, jak i ja, marzy o druku swoich wierszy w studenckich pismach "Nowy Medyk" albo "Merkuriusz".
- Co!
- Czy pan czasem pisze?
- A nigdy, ja nigdy!...
- Dlaczego? - obaj nie kryjemy zawodu.
- Bo nigdy na kumpla nie napiszę! - mówi pan Jurek i chce odstawić nie całkiem jeszcze pusty kufel.
- Ale nie na kumpla, ale wiersze!
Pan Jurek uspakaja się, doszedł już do wniosku, że nie mamy go za kapusia.
- Ja jezdem tapicer - mówi. - Fachowiec!
Dowiadujemy się ile zarabiał i że go żona z domu wyrzuciła, że sypia gdzieś kątem, itd., ale nie to jest ważne. Pan Jurek widząc, że jego niepisanie sprawia nam ból zastanawia się chwilę, a potem mówi z triumfem:
- Ja śpiewam!
I znów słyszymy ten ochrypły głos, który słyszeliśmy otwierając drzwi do pijalni piwa: "Nie masz... cwaniaka... nad warszawiaka"... Pan Jurek uśmiecha się do nas dobrodusznie ukazując braki uzębienia i łypie porozumiewawczo pijanymi oczkami. Wokół kotłują się ludzie w burych jesionkach i jest gorzej, niż było przedtem. Jesień roku 1965 i nawet cały ten Mariensztat wydają się wyjątkowo parszywe.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Megamenel


Dokładnie przed rokiem napisałem pod wpływem wieści o kryzysie:
Z odleglejszej perspektywy, ludzkość to jeden organizm. Taki młody megamenel. Właśnie ma kaca, bo mocno popił i stracił na jakiś czas samokontrolę. Wczoraj wydał wszystkie pieniądze, wykrzykiwał, że może kupić wszystko, a dziś mu we łbie dudni tupot białych mew. To mu się niestety zdarza co jakiś czas. Bywało, że leżał całkiem w rynsztoku. Teraz przechodzi to lżej. Trochę jest biedny, bo nie ma żadnych pozytywnych wzorców i musi uczyć się na własnych błędach. Zawsze jednak podnosi się i idzie dalej. Wbrew temu co mówią niektórzy, wyrośnie chyba na ludzi.
Witałem kryzys z pewną nadzieją. Nie, nie pragnąłem, żeby wszystko się zawaliło, ale liczyłem na refleksję, na zatrzymanie szalonego pędu konsumeryzmu, na przeciwstawienie się wszechwładzy korporacji. Czuło się, że neoliberalny sen wariata nie może dłużej trwać, że ustawiczny imperatyw wzrostu jest bez sensu.

Minął rok. Megamenel podniósł się. Poobijany, z nieświeżym jeszcze oddechem chwiejnie stawia pierwsze kroki. W którą pójdzie stronę?

Nie mam dla niego już tyle czułości, co przed rokiem. Wcale nie jestem pewien, czy wszystko przemyślał, to znaczy czy przemyśleliśmy wszyscy (mam wrażenie, że szczególnie w Polsce mało kto).

A może to sprawa wieku? Po latach człowiek przestaje nadążać. Wiele rzeczy wydaje mu się za głośnych, za łapczywych, za pustych. Wydaje mu się, bo ich już nie rozumie.

Co mi tam. Nie muszę się tak martwić. Podsuszę się jeszcze trochę, zwinę w cygaro i zaciągnę dymem. I popiszę jeszcze trochę.

piątek, 11 grudnia 2009

Piękna matematyka



Po raz pierwszy od ćwierćwiecza maturzyści zdawać będą obowiązkowo matematykę. Podniesiono wreszcie rangę logicznego myślenia, precyzji i jasności wywodu. Może za jakiś czas dostrzeżemy jakieś zmiany wokół.

Podobno próbna matura poszła nie najgorzej. Znajomi matematycy powiedzieli mi jednak, że poziom trudności tych zadań to mniej więcej połowa tego, czego wymagano w naszych czasach. Cóż, wtedy licea były jednak trochę elitarne.

To nie były czasy szkoły bezstresowej. Odwieczną tradycją było uświadamianie świeżym rocznikom, że właśnie trafiły do piekła. Nam opowiedziano, że nasze marne życie jest w rękach jednego człowieka, matematyka Roberta Hajłasza.

Nie, nie musieliśmy go przezywać, bo od początku jego nazwisko brzmiało w naszych uszach jak Tuchaj-bej.

Ubierał się z angielska: jasna flauszowa bluza, luźne, czarne wełniane spodnie i buty na grubej słoninie. Ta swobodna elegancja w czasach gomułkowskiej szarzyzny była jednak ekstrawagancją.

Wymagania miał też szczególne: wszystko powinno być na swoim miejscu. Dyżurny musiał zadbać, żeby tablica była czysta, kreda sucha, a krzesło nie kulawe. Z krzesłami zawsze był problem, bo te marne wyroby jakiejś spółdzielni inwalidów służyły nam do codziennej zabawy. Z tego powodu chwiały się, a siedziska z cienkiej sklejki często wypadały i woźny przybijał je gwoździkami.

Tego dnia wpadając do klasy jak zwykle wyrwał niemal klamkę. Usiadł i niespodziewanie skulił się. Cienki jak szpilka gwoździk przebił szlachetną tkaninę i ugodził w czułe miejsce.
- Zakpiliście sobie ze mnie? - wycedził.
Cisza byłaby absolutna, gdyby nie narastający odgłos kroków plutonu egzekucyjnego.
- Dyżurny!!! - zaryczał.
Za nic nie mogę sobie przypomnieć, kto był dyżurnym. Chyba nikt go nie pamięta, bo wyrok wykonano natychmiast, a prochy rozrzucono po szkolnym boisku jeszcze przed dużą przerwą.

Jednak nie zawsze było źle. Kiedy był w dobrym nastroju, dzielił się z nami perełkami humoru w mrożkowskim stylu.

Nagle milknie, zapatrzony w okno chichocze i odgrywa scenę.
- Czy to pan uratował moje dziecko spod samochodu.
- Tak, ale nie ma o czym mówić.
- Jest o czym! A gdzie berecik?
Kiedy mówił o bardziej zawiłej kwestii matematycznej jego twarz jaśniała jakby mówił jakiś wiersz. Zupełnie inaczej było podczas lekcji języka polskiego, kiedy polonistka kazała nam wpisywać do zeszytów, jako wynik analizy wiersza Konopnickej, spostrzeżenie:
Wulgaryzmy językowe wywołane ciężkimi warunkami życia.
Cierpliwie niósł przed maluczkimi kaganiec oświaty, ale kochał pracować z najzdolniejszymi.
Stoją w parę osób na przerwie przed tablicą i mażą wykres funkcji.
- Tak - mówi. - Tak może być, ale zobacz, tak jest eleganciej.
Dowiedziałem się, że w naukach ścisłych istnieją kryteria estetyczne, że można tak stopniować, i że można tak uczyć.

Profesor Robert Hajłasz to legenda pokoleń XLV Liceum im. Romualda Traugutta w Warszawie. Na szkolnym forum w portalu N-K wdzięczni absolwenci poświęcili mu wiele ciepłych słów.
-------------------------------------------------
Na obrazku alegoria arytmetyki, ilustracja z "Margarita philosophica" - 1503 r.  (po lewej Boecjusz piszący cyfry arabskie, po prawej Pitagoras z liczydłem).

czwartek, 10 grudnia 2009

Aby wyjść ogrodem

On nadał jej imię i dzięki temu zaczęła istnieć. Jest mu wdzięczna i gotowa dać siebie. Dba o kondycję kochanka i przestrzega:
Idzie miłość po kwiatach - wadzi o twe ciało,
Zważaj, by ci przed czasem w słońcu nie zemdlało
On oczekuje jej w napięciu. Omiótł chatę, upiekł chleb.
Będę czekał na ciebie z dłonią na zasuwie,
Zasłyszawszy twój szelest, z nóg zdejmę obuwie
Ona waha się, nie wie czy może, czy będzie dość miejsca.
Jeszczem ja w żadnej chacie dotąd nie bywała,
Wiem tylko, że przez szyby widnieję - niecała.
Jakże cała poprzez drogę
Do twej chaty wbiegnąć mogę?
Od naporu zieleni runie ściana biała!
Tak, to Leśmianowska "Łąka". Jeden z najbardziej niezwykłych poematów erotycznych. Metafizyka, mitologia i zmysłowość.

Ukazała się 90 lat temu. Zachwyciła wtedy krytyków i do dziś zachwyca. Warto ją teraz przeczytać, bo w tej całej słusznej dyskusji o ochronie przyrody nie mówi się już wcale o jej bezwarunkowym pięknie.

Na koniec poematu są słowa, które można zadedykować politykom, którzy właśnie radzą w Kopenhadze nad klimatem.
A opaszcie świat cały ścisłym korowodem,
Aby wam się nie wymknął, schwytany niewodem...
Zapląsajcie, zaśpiewajcie,
Pieśnią siebie wspomagajcie,
Toć wejdziemy w świat - próżnią, aby wyjść - ogrodem!
--------------------------------------------------------------------------
Jestem dość dumny z tego zdjęcia. Przeczytawszy na nowo "Łąkę", wiem dlaczego się udało. Pochylałem się, klęczałem, aż wreszcie padłem przed nią i leżałem. I wtedy się uśmiechnęła.

środa, 9 grudnia 2009

Dwie


Szympansica z warszawskiego ogrodu zoologicznego i ta, która była niegdyś piękną Heaulmiere (rzeźba Augusta Rodin).

wtorek, 8 grudnia 2009

Nieustraszony


Ten Rycerz, „choćby szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknie”. Podąża za nim Śmierć - bezwargi trup w żelaznej, owiniętej wężami koronie i okryty skrzydłem nietoperza trójrogi Diabeł ze szczurzym ogonem.

Miedzioryt Albrechta Dürera ma szereg interpretacji, łącznie ze spiskową (przypomina ponoć o dwusetnej rocznicy upadku Templariuszy). Na ogół uważa się go za ilustrację 23 Psalmu, a jednak - co może dziwić 500 lat później w Polsce - nie ma w nim oczywistych symboli religijnych. Nawet miasto na górze, które Rycerz obojętnie mija, pozbawione jest kościelnych wież z krzyżami.

Jest więc może Rycerz uosobieniem dzielności i godności? Cnót, które uznają „zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł”?

Gdybym był młodszy, nająłbym się u Nieustraszonego za giermka. A jednak mam coś z Nim wspólnego. Pies, który wiernie towarzyszy rycerzowi to ponoć pierwsze w sztuce przedstawienie hovawarta.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Wielki Zderzacz Hadronów

Fot. Maximilien Brice © COPYRIGHT CERN
Słyszę, że przysmucam i poetyzuję zanadto. Ale ja naprawdę nie chcę. Ilekroć zdejmuję ze ściany gitarę ze wstążkami i chcę uderzyć jakiś akord wesoły, ot choćby ulubione disco polo "Daj mi tę noc", instrument sam wygrywa tęskną dumkę lub balladę o nocy owszem, ale i śmierci. 

Rankiem radosny idę na spacer z psem, kiedy mroczno i wilgotno. Nieraz zawołam, że pięknie późną jesienią jest. Potem powiadają, że c o ś c h o d z i ł o w e m g l e i k r z y c z a ł o.

Cóż, minął mój czas wesołkowatości.

Przed paroma dniami pan Peatero napisał w komentarzach do blogu:
A tymczasem, jak donosi prasa, Wielki Zderzacz Hadronów pobił rekord mocy. To taka moja nieśmiała sugestia. Większość komentujących wie o co chodzi :)
To jest myśl. Wyjaśniam:
Pisałem tu kiedyś, że to moje pisanie zaczęło się od rozmów z przyjaciółmi na forum szkolnym (XLV Liceum im. Romualda Traugutta w Warszawie), a potem w mojej galerii zdjęć portalu Nasza-Klasa. Żywy był tam wątek zjawisk paranormalnych.

A powstał niespodzianie, z nielegalnej reklamy portalu ezoterycznego, jaka  pojawiła się na forum. Administratorzy naszej klasy wnet skasowali konto założyciela, natomiast wątek pozostał i żył już własnym życiem. Pojawiały się w nim wpisy zarówno dotyczące zjawisk nadprzyrodzonych, ale też tematy inne. Z biegiem czasu stał się czymś w rodzaju Hyde Parku.

Ważne stało się też hasło Wielkiego Zderzacza Hadronów. Wtedy głośna była sprawa uruchomienia tego urządzenia, a potem nagłej awarii. Zderzacz stał się hasłem-wytrychem, którym żartobliwie tłumaczyliśmy wszystkie zjawiska począwszy od sobotniego bólu głowy na skutek wydarzeń piątkowego wieczoru po dziwne zachowania polityków.

Rzeczywiście, skoro powtórnie ruszył Large Hadron Collider, spróbujmy odnowić tradycję tamtych rozmów. Oczywiście ostrożnie, nie wywołując za bardzo wilka z lasu, z całym szacunkiem dla osiągnięć fizyki kwantowej, ale i estymą wobec zjawisk nadprzyrodzonych oraz całego życia pozaumysłowego. Może za mądrze nie będzie, ale na pewno weselej.

piątek, 4 grudnia 2009

Poczciwa Muza

Henry O. Walker, Poezja liryczna (malowidło na ścianie w Bibliotece Kongresu)
W Muzie zakochałem się, kiedy miałem 7 lat i chorowałem na szkarlatynę. To była kiedyś poważna choroba, a Rodzice byli przewrażliwieni, bo zmarł na nią jako dziecko jedyny brat Ojca. Miałem gorączkę, a Mama czytała mi Inwokację.
Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę
Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę
Czytała to chyba wzruszona i to wzruszenie ja poczułem, i paralelę pojąłem. I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu iść. I zostać poetą.

W szkole podstawowej uczył mnie Piotr Wierzbicki. Wiele mu zawdzięczam, a przede wszystkim Gałczyńskiego. Czytaliśmy na kółku polonistycznym o lecie co ma złote nogi. Kiedyś przyszły do nas z występem dziewczyny z liceum teatralnego przy PWST. Uczyły się tam wprawdzie charakteryzacji i szycia kostiumów, ale chyba każda marzyła, żeby zostać aktorką. Pamiętam taką dużą dorodną z czarnymi włosami.
I wszystko stało się jak na scenie:
siedziałem z Ingą w Tiergartenie,
a jesień w Berlinie, w Tiergartenie,
to są, proszę państwa, takie struny...
Z drzew mgłą kurzyło,
wiatr niski jak bas -
i nagle Inge: - Wiffen Sie waf?
(Ona miała coś takiego w głosie czy w zębach.)
Wissen Sie was? Życie
mi się znudziło.
To Inge Bartsch, chyba jedyny wiersz Gałczyńskiego (rocznica jego śmierci w niedzielę), który nic się nie zestarzał.

W liceum był Tuwim i Leśmian. Jeszcze Demarczyk nie śpiewała "Tomaszowa" i wiersz "Przy okrągłym stole" brzmiał inną, męską frazą.
Jeszcze mi tylko z oczu jasnych
Spływa do warg kropelka słona,
A ty mi nic nie odpowiadasz
I jesz zielone winogrona.
W "Dziewczynie" słyszałem rytm, ale przede wszystkim balladę o honorze trzech straconych pokoleń.
Lecz dzielne młoty --- Boże mój! --- mdłej nie poddały się żałobie!
I same przez się biły w mur, huczały spiżem same w sobie!
Niedługo potem Grochowiak. I bardzo długo tylko on.
He, he, trumienko, gdzieś jest cmentarzyk,
Gdzie przykucniemy z wielką ochotą,
Żeby przykryci spierzchłą kapotą
Bardzo intymnie sobie pogwarzyć.
"Menuet" stał się dla nas z Michałem poetyckim zawołaniem, hejnałem z dziurawej trąbki. Ruszaliśmy potem w straceńczy tan. Strach jest o tym dziś czytać w jego dziennikach, ale myśmy odurzeni młodością nie bali się niczego.

Potem Burns pozbierał wiosła i śniła się zima. Na długie lata oddaliłem się od poezji czytanej, choć od tego sposobu przeżywania świata nigdy.

Wróciłem dopiero po roku 2003, kiedy zaczęliśmy wydawać "Rękopis". Dziś pociąga mnie prostota i zwięzłość Różewicza, zmysłowość Świrszczyńskiej (napiszę o nich niedługo) i zapatrzenie Harasymowicza.

Wiem, poczciwa ta moja Muza, ale znamy się tyle lat, że chyba już jej nie opuszczę.

czwartek, 3 grudnia 2009

W świat


Kiedyś życie było prostsze. Na przykład łatwiej było sobie pójść - mówiło się - "w świat". Łatwiej było rzucić wszystko, zwłaszcza kiedy wszystko to nie było wiele.

Dla Norwida wędrówka to był "ponad stanów stan".
Przecież ja aż w nieba łonie trwam,
Gdy ono duszę mą porywa
Jak piramidę!

Przecież i ja ziemi tyle mam,
Ile jej stopa ma pokrywa,
Dopókąd idę!
Cyprian Norwid, Pielgrzym
W wierzeniach, mitach, bajkach wyruszenie w drogę miało podstawowe znaczenie. Jedna z najwcześniejszych i najbardziej znanych prac strukturalizmu literaturoznawczego, Włodzimierza Proppa „Morfologia bajki”, jako pierwszą funkcję postaci, czyli zasadnicze posunięcie bohatera wymienia odejście.

Obraz Witolda Masznicza pokazuje odejście w scenerii właśnie bajkowej. Niepotrzebnie oprawiono go w ramy, bo artysta już je namalował; być może nie było go stać na prawdziwe, a być może po to, by zamknąć opowieść w cudzysłów: biedny, trochę groteskowy, ale bardzo dzielny bohater idzie samotnie w świat. To opowieść o odrzuceniu, cierpieniu i wolności.

Dodam jeszcze na stronie, że to czuła opowieść o bardzo skrytym, wielkim marzeniu mężczyzn.

środa, 2 grudnia 2009

U Hopfera


Czas łagodzi kontury, a delikatna mgiełka sentymentu maskuje liszaje. Tamta rzeczywistość była brzydka jak ta sfotografowana fasada, a my byliśmy młodymi głupcami, ale kto dziś może o tym pamiętać?

Kiedy piszę o tamtych czasach, pomijam rzeczy podłe i niegodne, których było mnóstwo. Miała jednak wraża rzeczywistość jedną wspaniałą zaletę, dla której wybaczam jej wszystko: to był czas mojej młodości.

Socjalizm miewał swoje cudowne nisze niepraktyczności. Dziś, kiedy zarabia się na wszystkim, trudno jest zrozumieć, że na przykład były winiarnie, gdzie wino sprzedawano w cenach takich jak w sklepie. To był szlachetny gest "Centralnych Piwnic Win Importowanych", które prowadziły dużego Fukiera i malutkiego Hopfera.

Mirek Sznajder napisał w Rękopisorium o Hopferze:
Ktoś, kto dzisiaj zajrzy w cichutki i skromniutki zaułek między Dziekanką a posępną prokaterdrą, w żaden sposób nie zdoła odnaleźć tamtego klimatu. Już z dala widać było, ale jeszcze lepiej słychać, kiwające się sylwetki dyskutujących klientów zacnego lokalu. Im bliżej, tym bardziej gwar narastał i wreszcie zza roku wychodząc miałeś całą sytuację jak na dłoni. Przez otwarte okno z lewej dochodził chóralny śpiew:
Siedzę na dupie i ciągle wyglądam przez window*
co stanowiło słowiańską parafrazę ówczesnego światowego przeboju Delilah** Toma Jonesa, a śpiewowi towarzyszyło niezbyt rytmiczne ale za to głośne walenie pięścią. Do tego pomieszane głosy niewieście i męskie, śmiech, krzyki, brzęk szkła, a ponad tym wszystkim co jakiś czas wybitny głos pani Stasi:
- Panie docencie, pan już jest zmęczony, zapraszam do baru Marcinek na Podwale.
Dobrze pamiętam tę panią Stasię. Kobieta w nieokreślonym wieku, z załzawionymi od dymu papierosowego niebieskimi oczyma i wydatnym, zaczerwienionym nosem. Wcześniej była jedyną barmanką w maleńkiej dziupli na Mariensztacie, gdzie wyłącznie było kwaśne piwo i papierosy "Sport" oraz "Mazur". Potem lokal przerobiono na placówkę ORMO, a pani Stasia w drodze awansu powędrowała Bednarską w górę, do Hopfera.

Być może to był ten dzień, o którym napisał w dzienniku Michał:
1 IX 66
Długo dziś siedzieliśmy "U Hopfera”. Ja siedziałem, ponieważ jestem nieszczęśliwy, Jacek bez powodu, J[erzy] Bogu na chwałę, a Wojtek, nowo poznany, z powodu jakiejś miłości. Deszcz cały czas padał i gdy po kolei biegaliśmy do babci, tj. do ubikacji albo pod mur, chłodził przyjemnie. Zacząłem więc rok szkolny 1966/67. U „Hopfera” mówi się o budowie wszechświata, o dziewczynach, o tragicznym życiu.
I na pewno tego dnia w środku panował jak zwykle rembrandtowski mrok. Jedyne odsłonięte okno to widoczne na zdjęciu po lewej. Snop światła padał na kontuar, oświetlał butelki, załzawioną Stasię, a tego dnia jeszcze senatorską głowę i piękny profil aktora Stanisława Jasiukiewicza. Pewno wracał ze szkoły teatralnej do Teatru Polskiego. Zwyczajni goście mogli szampana tylko zamawiać na butelki, ale on, Mickiewiczowski Gustaw - Konrad zwrócony w stronę światła, pił w kryształowym kielichu. Wypił jeden i wyszedł.
-----------------------------------------------
* - W oryginale piosenki jest: I saw the light on the night that I passed by her window.
** - piosenkę śpiewano na cześć wina Gellala, które pieszczotliwie nazywaliśmy Delilah. Niedawno Dorota M. opublikowała w galerii N-K zdjęcie swojego dziadka, który zaprojektował etykietę do tego wina (35 zł, Algieria, słony smak Morza Śródziemnego). Tę niezwykle udaną etykietę można obejrzeć w portalu winka.
Na zdjęciu po lewej jest Michał i chyba jego krewny z Wilna. Aparat prawdopodobnie w ręku Waszego korespondenta.

wtorek, 1 grudnia 2009

Ekspres "Polonia"


Myślicie, że komin? Nie, to ujście kanałów wentylacyjnych. Ale rzeczywiście, wbrew przepisom niektórzy zrobili z nich komin. Pół biedy, jeśli, jak w drugim od prawej, metalowa rura odprowadza spaliny z pieca gazowego. Ale już ten trzeci od lewej jest bezpośrednio podłączony do węglowego pieca i co chwila wyrzuca kłąb sadzy. W pozostałych prawidłowo, pachnie bigosem lub markowymi perfumami okazyjnie kupionymi na ulicznym straganie.

Zauważyliście, że kształtem przypomina kolejowy wagon? Tak, bo to ekspres "Polonia". Różnie bywało z tym pociągiem. Na ogół jeździł jak chciał.

I pełno ludzi w takim wagonie. Podróżny bywał niekiedy spokojny, ale częściej awanturny. Zajrzyjmy do tego przedziału: obok wytwornej hrabiny spekulant, dalej porządny stary księgowy, tłusty czerwony wieprz i dwoje okularników po studiach.

Swojsko było, nie ma co, ale chyba już dalej tak nie mogło być. Tych dwoje okularników ma już dorosłe dzieci.

Właśnie przed chwilą, o północy, ruszył kontynentalny Interekspres "Europa". Podłączono tam naszą "Polonię". Nie za bardzo się nadaje do takiej drogi, ale powoli będzie się zmieniało wszystko. Te dorosłe dzieci już o tym myślą.

Przeżegnajmy się na drogę, niech się nam szczęści.
-----------------------------------------------

I jeszcze wspomnienie o innym pociągu sprzed lat. O podmiejskim z Warszawy do Łowicza w 1967 roku. Wiersz kolejnego Umarłego Poety, Jerzego Tomaszkiewicza:
Polonez

właśnie podnieśli ceny mięsa
więc w krąg o kancie
o kolejkach
odważnie szemrał
tłoczny wagon
w mrok tocząc okien ślepia mdławe
lecz jakby diabeł ciągnął śladem
każdy Baryka na Belweder
a ledwie zmilkną zgodnie drzemią
w kieszeniach kryjąc lepkie dłonie

gna w polską noc weselny pociąg
gorzko znajomy trwa polonez

poniedziałek, 30 listopada 2009

Co się zdarzyło na stawie

Mam niemal pełną sekwencję zdjęć z wydarzenia 25 czerwca tego roku. Tu pokazuję tylko parę. Mimo tej dokumentacji do końca nie wiem czy to była tragedia, czy tylko epizod.



To był łagodny letni poranek. Górą krążyły mewy, a po jeziorze pływały łyski i krzyżówki. Łyski są rzadsze od krzyżówek, a jako młodziutkie aż piękne w brzydocie: czarno-czerwone wyliniałe straszydła.

Z prawej strony wypłynęła dorosła łyska z wielką rybą w dziobie. Za nią podążało jedna z tych brzydactw, ale już ładniejsze i podrośnięte. Matka zdawała się uciekać przed dzieckiem przepływając w poprzek stawu.



Dwie minuty później: gdy dopłynęła do lewego brzegu i zawróciła, z zarośli wyłoniły się jeszcze trzy młode i wszystkie, jedno przez drugie goniły matkę.



5 sekund później: na środku stawu odbyła się szarpanina czterech młodych z dorosłą. Ze strony matki chyba była pozorowana, bo jedno z młodych triumfalnie odpływa z rybą.



3 sekundy później: to na pewno była lekcja. Pozostałe godzą się z przegraną, a matka podaje do dzióbka, pewno najsłabszemu, jakiś kąsek.



5 sekund później: zwycięskie łysiątko niespodzianie upuszcza rybę, a matka zrywa się do lotu po wodzie.



2 sekundy później: młoda łyska odzyskała rybę, ale tuż obok niej spada mewa białogłowa.



W tej samej sekundzie: mewa z przerażającym krzykiem atakuje młode, ono nurkuje, a matka szaleńczo pędzi po wodzie w tę stronę.



Sekundę później: mewie nie udaje się odebrać ryby i natychmiast odlatuje.





Tu zawiódł mnie instynkt fotografa, bo śledziłem aparatem lot mewy, myśląc, że unosi rybę. Rzeczywiście, ma w dziobie chyba jakiś niewielki kęs, ale całkiem bezkrwawy.

Była między nami znaczna odległość, zdjęcia robiłem na ślepo i dopiero ich analiza na komputerze pozwoliła mi odtworzyć wydarzenie. Nie wiem, czy młode wypłynęło. Chyba jednak przeżyło, bo pamiętam, że później matka karciła na środku stawu jakieś małe.  Mam nadzieję, że za zgubienie ryby.

Potem napisałem:
Po dzieciach widać jak szybko biegnie czas. Wiosenne łyski nam podrosły. Mamy lato.
A teraz głęboka jesień. Na stawie pusto. Najmniejszego nawet dramatu.

piątek, 27 listopada 2009

Maja Desnuda

To plakat autorstwa Boba Reisnera (1921 - 1974), desingnera, speca od graffiti, jazzu i frywolności. Oryginalny tytuł pracy brzmi: Maja Desnude with a gentle assist from Bob Reisner.

Na pierwszym planie "Maja naga" Francisco Goy'i, leżąca w półmroku, "ubrana w dwie piersi, jak w dwie snu godziny" *. Głębiej siedzi w psychoanalitycznym fotelu zdystansowany, ale uważny Zygmunt Freud.

On jej nie towarzyszy, lecz jakby zza lustra weneckiego obserwuje naszą reakcję, chętny dopisać czwartą rozprawę "zur Sexualtheorie".
- Herr Doctor, proszę się nie trudzić. Moja reakcja jest jak najbardziej pozytywna. Pozwoli Pan, że usiądę, gdyż przyszła do mnie refleksja.
Trochę jest chyba racji w twierdzeniu, że staliśmy się ofiarami, nieświadomej mam nadzieję, intrygi środowiska dyktatorów mody. Podobno większość z nich jest gejami i dlatego narzucili wzorzec kobiecego piękna oparty na de facto chłopięcej budowie ciała, z niewielką modyfikacją tu i tam. Maja, przez wieki uosobienie piękna, nie miałaby obecnie szans znaleźć się na wybiegu nawet w Gminnej Spółdzielni, gdzie trwa właśnie promocja filcowych bamboszy.

Dziś czytam w Onecie, iż angielscy naukowcy dowiedli, że stroje odsłaniające 40% ciała kobiety przyciągają dwukrotnie więcej adoratorów:
Eksperyment przeprowadzony przez psychologów z Leeds wykazał, że największe szanse na wzbudzenie zainteresowania mężczyzny podczas wieczoru w pubie lub na dyskotece ma odsłonięcie 40% nagiego ciała w połączeniu z obcisłym ubraniem oraz seksownymi ruchami podczas tańca.
To prawda, w niedomówieniu, w nader chętnym domyśle tkwi olbrzymia siła. Oczyma wyobraźni przesłaniam obciśle 40% Mai i imaginuję sobie pląsającą po parkiecie.
- Ich denke: besser, wenn sie liegen bleibt. - mruczy dyskretnie doktor Freud.
------------------------------------------
* - ze Stanisław Grochowiak , Na trzęsienie ziemi w Chile i gdzie indziej.

(...) A tak cie kochałem, ironiczna Majo,
ubrana w dwie piersi, jak w dwie snu godziny

czwartek, 26 listopada 2009

Rodzynkowa przestrzeń

Podwórka na starym Muranowie, tym budowanym w początkach lat 50., były położone wyżej niż ulice. To dlatego, że nie dało się wywieźć wszystkich gruzów po zburzonym getcie. Z mojego podwórka (pisałem tu o nim) schodziło się po schodach z jednej strony na ulicę Dzielną, a z drugiej na Nowolipki.

Zimą (w miastach bywała wtedy zima) zjeżdżaliśmy z tej maleńkiej górki na sankach. W zależności kto jak się siedziało styl był nazywany "na śledzia", "na koguta" i jeszcze jakoś. Wydawało się, że się jedzie i jedzie.

Byłem tam niedawno. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ta mikroskopijna skarpa wydawała mi się górą. Coraz bardziej upewniam się w przekonaniu, że z biegiem czasu przestrzeń kurczy się jak winogrono w rodzynek i jak on jest słodka.

Patrzę na zdjęcie i uświadamiam sobie, że dla dziecka małe wydaje się normalne, nieco większe - gigantyczne. Leżąc z głową przytuloną do podłogi budowałem z drewnianych klocków miasta i były one dla mnie wielkie.

Kiedyś wyciąłem ze „Świerszczyka” rysunek żaglowca i puściłem na wodę w misce. Gdzieś zgubiłem trzeci wymiar i płaski strzępek papieru poszedł na dno.

Dziecko ma mikrokosmos, w którym zabawki są tak duże jak ich pierwowzory, kanapa jest okrętem, dom i podwórko - wielkim światem. Cała reszta to coś, gdzieś tam, dalej, o czym się nawet nie myśli.

Dorosłość to utrata perspektywy mikrokosmosu. Wracam po latach do miejsc dzieciństwa, a ten wielki dom jest jak domek z piernika. Ta studnia, do której trzeba było iść i iść, oddalona jest zaledwie o trzy metry. Ten wielki staw to dziś bajorko, które mógłbym bezdusznie przekroczyć. Jestem wtedy rozczarowany i mam poczucie, że coś mi zabrano.

Nikt nie jest winien, bo przecież to ja sam wygnałem z siebie dziecko.
---------------------------------------------
Zdjęcie pochodzi z realizacji filmu o kolejkach dziecięcych "Toccata for Toy Trains" (1957) autorstwa Charlesa i Ray Eames. Warto zobaczyć fragment tego filmu, bo jest w nim urok starych, zupełnie niechińskich zabawek.

środa, 25 listopada 2009

Rzecz mniej wielka


Jest wiersz Norwida [Daj mi wstążkę błękitną], który, jak to u niego, można interpretować w różny sposób. Ja go rozumiem, że istnieje piękno, które jest ponad wdzięk i płochość kobiet, że niespodziewanie można zostać obdarowanym takim zwyczajnym pięknem natury. Wiersz kończy się strofą:
Bywałem ja - od Boga nagrodzonym,
Rzeczą - mniej wielką:
Spadłym listkiem, do szyby przyklejonym,
Deszczu kropelką...
I właśnie 10 września, podczas porannego spaceru z psem po Lesie Kabackim niespodziewanie zostałem nagrodzony taką rzeczą. Co mogło mnie lepszego spotkać niż to ukośne światło?

W tym miejscu inny jeszcze poeta - Jerzy Harasymowicz - i jego wiersz, który jest pochwałą zwyczajności i harmonii.

Przychodzi kiedyś wiek, gdy mija nienasycenie życiem i nieposkromiony apetyt nowych doznań. Zauważa się, że można poprzestać na tym co wokół, bo to jest wystarczająco piękne. Zapewne tak było z Mistrzem Jerzym w roku 1983.

Fotografia niezwykle pasuje do wiersza, bo widać promień z chmur i nawet różowego serafina. Takie widywał chyba Chagall, bo w jego obrazach anioły są też lekko wychylone, choć w drugą stronę. Może malował z tamtej strony lasu?
TEGO ROKU (1983) W BORTNEM POWIEDZIAŁEM

Po co większe Beskidy niż te
pod potrójną tęczą nad Mareszką

Po co większy dom niż ten
harasymiaty — strzechaty

Po co piękniejsza cerkiew niż ta
na zielonym pagórku wiary
Kosmy i Damiana

Po co większy ikonostas — niż ten
każdy święty to znajomy
rozmawiamy na drodze

Po co inny pejzaż niż ten
który sam układa się pod palcami

Po co bardziej skrzydlaty sad niż ten
w różowych i śnieżnych sukniach
chodzą serafiny

Po co inne pisanie niż to
na które pada
promień
z chmur

poniedziałek, 23 listopada 2009

Utracona elegancja


Łódź, dn. 27. XII 1931
Do W[ielce] W[ielmożny] P.[an] Rzeszowski (w miejscu)
Na podstawie i mocą umowy z dnia 26 maja r[oku] b.[ieżącego] winien był Pan wnieść ostatnią ratę w sumie zł 1000 w dniu 15 listopada r.b. z % % od dnia 26 maja r.b.

Wobec nieuiszczenia kwoty tej w całkowitości do dnia dzisiejszego, niniejszym uprzejmie proszę o wystaranie się, załatwić sprawę tę najpóźniej do 2 stycznia 1932. Po tym terminie będę ewentualnie zmuszony, resztującą należność, zainkasować drogą prawną, lecz jestem w nadziei, że WP. nie dopuści tak dalece i zechce do wyżej podanego terminu w całkowitości mnie załatwić.

Z poważaniem
Józef Zalcman
Łódź, Limanowskiego 88
List jest dokumentem z archiwum rodzinnego mojej żony. Adresatem jest jej pradziad - Antoni Rzeszowski, który rozbudowywał kamienicę i w tym celu zakupił drewno u kupca drzewnego Józefa Zalcmana.

Rok 1931 to środek wielkiego kryzysu gospodarczego, który w Polsce w niektórych dziedzinach miał najdotkliwszy w świecie przebieg (np. produkcja przemysłowa spadła o 40%). Zapewne z tego powodu problemy ze spłatą.

Czasy były bardzo dramatyczne, ale nawet w takim ostatecznym wezwaniu do zapłaty udawało się zachować kulturę i elegancję. Pomyślałem, że warto pokazać ten list w kontekście głośnej w ostatnim tygodniu sprawy stylu windykacji stosowanego przez Eurobank (czytaj w blogu Samcika).
* * *
Wszystko przemija, ale najbardziej żal porcelany:
Równina do brzegu słońca
Miazgą skorupek pokryta.
Ich warstwa rześko chrupiąca
Pod mymi butami zgrzyta.
O świecidełka wy płone
Co radowałyście barwą
Teraz ach zaplamione
Brzydką zakrzepłą farbą.
Leżą na świeżych kurhanach
Uszka i denka i dzbany.
Niczego mi proszę pana
Tak nie żal jak porcelany.
Czesław Miłosz, Piosenka o porcelanie

piątek, 20 listopada 2009

Mimozy


Obraz (chyba tempera) sfotografowałem z ukosa, bo jest za szybą i zdejmowany centralnie daje refleks. To mimozy. Żaden znany malarz, ale obraz pochodzi sprzed wojny i z tuwimowskiej Łodzi. Mnie kojarzy się ze „Wspomnieniem” Niemena. Ta piosenka jest z 1967 r. Tamtego roku we wrześniu, jechałem na spotkanie do łódzkiej filmówki, gdzie miałem zdawać za rok. Z radia słychać było "Wspomnienie" wlaśnie:
Mimozami jesień się zaczyna
Złotawa, krucha i miła
Następny rok to był 1968 i wszystko się zmieniło.

Technika malarza chyba nie jest zła, skoro były dziekan wydziału malarstwa ASP (znany zresztą z ostrego maźnięcia pędzlem, także ławkowym) nie zwracał uwagi na cenniejsze płótna, lecz długo przyglądał się mimozom.

A oto opis obrazu wykonany przez Mikiego, gdy był w VII klasie. Cały opis jest samodzielny, ja jedynie zasugerowałem, żeby zacytował fragment wiersza Gałczyńskiego „Rozmowa z aktorem”, bo i z nim ten obraz się kojarzy. Obraz i opis art déco, można powiedzieć:
Mimozy

Przed okiem przechodnia chroni je zasłona. Z ciężkiego płótna - starannie nie całkiem naciągnięta. Pozwoliło jej to przybrać harmoniczne pofałdowanie. Zdobi ją. jedynie wąski ornament o jaskrawej barwie, dumny iż wśród przodków ma wielkiego meandra. Za podstawę służy im stolik. Złote okucie pilnuje by nie stracił formy szklanej sztabki odwracającej cokolwiek nad nią się znajdzie. Na gładkiej jego powierzchni stoi wazon - brat jego, a one w nim tkwią. Cienie ich wychudłych łodyg niewyraźnie przebijają powłokę stożka. Nie dane mu było urodzić się z głową, lecz wynagrodzoną mu to nie lada czupryną. Tryska z jego wnętrza fontanna - strumienie małych księżyców, z których każdy pełny. Chcą być majestatyczne, chcą wyglądać dumnie. Kto by przypuszczał, że w duszy swej drżą przed najdelikatniejszym intruzem? Towarzyszy im gliniana popielniczka. Widać, iż przywykła już do dźwigania popiołów. Opiera się na niej porzucona w pośpiechu cygaretka. Subtelną wonią karmi spragnione mimozy.

Właśnie wyszedł przed chwilą - jeszcze jego papieros
pokój dymem napełnia
[…]
Z głośnika płynie Bach.
Chmurami pełnia

środa, 18 listopada 2009

Zatroskany pan O.

W czasach mojego dzieciństwa Muranów wolny był od zewnętrznej propagandy. Nie było tu wielkich zakładów przemysłowych, które na swoich ścianach podejmowały zobowiązania produkcyjne. Nie biegła też tędy trasa pochodów z czerwonymi planszami zamalowanymi prostymi, robotniczymi słowami:
UMACNIAJMY ZWARTOŚĆ WSZYSTKICH SIŁ REWOLUCYJNYCH ŚWIATA WE WSPÓLNEJ WALCE PRZECIW AGRESYWNYM SIŁOM IMPERIALIZMU
Nie było też haseł opozycyjnych (te pojawiły się masowo w Polsce dopiero po roku 80) ani pacyfek (lata 70.). Jedyne napisy na murach, to niecenzuralne nazwy narządów płciowych i ich naiwne rysunki. Zdarzała się też indywidualne wyznania (Kocham Elę) lub publiczny donos na kolegę (Zbyszek kocha Elę). Były też pomówienia o odmienną orientację seksualną z użyciem nazwy części rowerowej lub nazwanie wroga po imieniu, nieortograficznie, ale za to krótko.

Zapamiętałem jeden nietypowy napis. Znalazł się którejś zimy początku lat 60. na szczytowej ścianie budynku przy ul. Dzielnej 7, opodal Pawiaka, znakomicie widoczny z tramwajów przejeżdżających ulicą Marchlewskiego. Napisano go niezgrabnymi, wielkimi literami, w trzech rzędach; wszystkie wznosiły się lekko w górę. Psychografolog zinterpretowałby tę tendencję jako optymistyczną, jednak treść nie była porywająca:
ONANIZM ZBAWI ŚWIAT.
To z pozoru obsceniczne hasło wynikało chyba z silnych w latach 50. i 60. przekonań neomaltuzjanskich, że tylko ograniczenie przyrostu ludności zapobiegnie powszechnemu głodowi. Zwłaszcza w państwach słabo rozwiniętych. Zielona rewolucja dopiero miała nadejść.

Komunizm jednak potrzebował nowych wyznawców i nie zgadzał się z tą teorią, o której Lenin pisał wcześniej:
Kładziemy już fundamenty pod nowy gmach, a dzieci nasze dokończą jego budowę. Oto dlaczego - i tylko dlatego - jesteśmy bezwzględnymi wrogami neomaltuzjanizmu, tego prądu dla mieszczańskiej parki, zaskorupiałej i samolubnej, która mamrocze z przerażeniem: daj boże, żebyśmy sami jakoś przetrzymali, a dzieci to już lepiej nie trzeba.
Komunizm się nie zgadzał, ale był zbiurokratyzowany, więc dopiero po pół roku napis zamalowano. Potem przez długie lata widać było tylko ślad jaśniejszej farby - pamięć po onaniscie, bojowniku o nowy lepszy świat.

Dziś w miejscu, gdzie było hasło przebito okna i wejście, a wokół nich szpeci ścianę pozbawiona pomysłu i talentu grafficiarska sztampa.

Współcześni grafficiarze ujmują światu urody, podczas gdy zatroskany pan O. na swój obrzydliwy sposób chciał go jednak zbawić.

wtorek, 17 listopada 2009

Registered trademark


Napis we wnętrzu obskurnej, zbudowanej z pustaków wiaty, kiedyś przystanku PKS w jakiejś mazowieckiej wsi.

Nie zwróciłbym na tę bazgraninę uwagi, gdyby nie dowcipna literka R w kółeczku, oznaczająca zastrzeżony znak towarowy.

Istotnie, zamaszysty Bartek, zapewne inicjator wpisu, jak i skromna, metodyczna oraz konsekwentna Kasia, są, jak każdy z nas, niepowtarzalnym i zastrzeżonym fenomenem prawniczym - intelektualną samowłasnością.

Zdają sobie z tego sprawę, a jednoczesność i bliskość ich podpisów oznacza, że to rodzaj listu intencyjnego i kiedyś dojdzie do fuzji. Efektem będzie zapewne nowy registered trademark.
Niech im się poszczęści.

poniedziałek, 16 listopada 2009

Ale co z mgłą?


Lubię mgłę, choć okrada z przestrzeni. Widać tylko na parę metrów, a wszystko się zagęszcza i przybliża. Idziesz po ulicy i jakbyś szedł wśród teatralnych dekoracji. Stąpasz wtedy rozważnie, z duszą na ramieniu, bo postaci z naprzeciwka wydają się wyższe.

Tak, mgła przybliża, wydłuża i przestrasza.

Kiedyś w gęstej mgle po zmroku zagubiliśmy się z Małgorzatą w Cieszynie. Byliśmy tam od niedawna i nie znaliśmy ulic. Te miasta położone na wzgórzach mają swoją nielogiczną topografię. Łatwo w nich zabłądzić, a podczas mgły to pewne. Błąkaliśmy się jak te pijane dzieci, chociaż pijani byliśmy dopiero później, bo gdy znaleźliśmy stancję Wiewióra, właśnie płukał gardło spirytusem. On był trochę maminsynek, a mama mu mówiła, żeby chore gardło płukać spirytusem z miodem. No to zostawiliśmy mu ten miód.

Tak, mgła to poetyczna poniekąd sprawa, choć dla Stachury nie była miła. W "Siekierezadzie" (to powieść mojego pokolenia) poświęca jej bardzo długi i mroczny opis. Dopiero po jego śmierci zrozumiałem, że chodzi o obłęd.
Ale co z mgłą? Co robić z mgłą i jakie są do niej narzędzia? Siekiera przecież nie, bo w tej mgle zawisa. I wisi siekiera we mgle. O, mgła stawała mi przed oczami często, często-gęsto jak sześć razy sześć trzydzieści sześć. Wystarczyło mi na chwilę zapomnieć się, zawieruszyć się, a już mgła opadała mnie z góry, ale przeważnie z dołu wyrastała (...)
Edward Stachura, Siekierezada
A gałązka? Co to za gałązka we mgle za oknem? Ja wiem, że to brzoza, ale Wam skłamię, że Gałązka Jabłoni. To o Niej Jego cudowne opowiadanie. Jeśli nie znacie, przeczytajcie, jeśli znacie, przeczytajcie jeszcze raz. Mnie wzrusza za każdym razem.

www.literka.com.pl/slowobraz/Pokocham_ja_sila_woli.pdf

piątek, 13 listopada 2009

Feralny piątek

W najbardziej ponurym miesiącu,  z fatalnym numerem, w feralnym dniu tygodnia, piątek 13 listopada to najgorszy dzień, jaki można sobie wyobrazić. Zła opinia o 13 dniu miesiąca, który przypada w piątek wywodzi się ponoć z XIV wieku, kiedy 13 października 1307 roku Filip IV zaatakował zakon templariuszy. No tak, ale to był złoty październik. Co powiedzieć o mrocznym polskim listopadzie?

Takiego dnia lepiej nie kusić losu, nie podkpiwać ani się nie wymądrzać. Pomyślałem, że to dobry dzień na pokorę.

Kiedy żona Waszego korespondenta przeczytała jego posty, powiedziała z autentycznym zdziwieniem:
- Przecież ty nie jesteś taki.
Mieliśmy w szkole polonistkę, dla której cytat był podstawą. To z jej powodu po tylu latach tłuką mi się po głowie różne sentencje. Między innymi ta z "Granicy" Zofii Nałkowskiej:
Jest się takim, jak myślą ludzie, nie jak myślimy o sobie my, jest się takim, jak miejsce, w którym się jest.
Zadałem sobie pytanie, czy zanadto nie kreuję się na osobę wrażliwą i łagodną?, bo przecież wiem, że wariat jestem, gwałtownik i niecnota.

Tak, nie jestem świętym Franciszkiem. Ani w życiu osobistym, ani nawet w pisanym, nie tak łagodny jak moje posty. W tym pisanym prowadzę ponadto drugie życie. Mr. Hyde grasuje na forum Gazety Wyborczej.

Wprawdzie nie używa tam bejsbolowej pały wulgarności ani pomówienia, ale nie szczędzi jadu złośliwości, a najchętniej posługuje się mizerykordią ironii. Tematyka? Oczywiście polityczna. Ofiary? Powiedziałem sobie, że tu nie ma miejsca na politykę, więc za nic nie wymienię nazwisk. Nie znacie ich zresztą. Na ogół to dwaj bracia, którym mało było skraść księżyc i umyślili sobie podwędzić nam przyszłość. Nie tylko oni jednak. Także pewien młody polityk, przywódca partii nominalnie przeciwnej. Rządzący też czasem.

O jednym z braci pisałem, kiedy jego ugrupowanie inspirowało pracę młodocianego historyka, który opierając się na anonimowych źródłach kwestionował postawę moralną zasłużonego polityka z wąsem:
Jako anonimowe źródło chciałbym udostępnić historykom UJ taką oto relację o obalaniu PRL-u przez Jarosława K.:
Kino „Muranów” w Warszawie było przy ulicy Nowotki, tuż obok Pałacu Mostowskich, w którym mieściła się Komenda Stołeczna MO i było także SB. W 1979 r. Jarosław K. udał się tam na seans filmu „Amator” Kieślowskiego. I dostał od mamy banana. Przed komendą wyrzucił całą skórkę i bardzo szybko wbiegł do kina, bo już był spóźniony. Bardzo mu się to spodobało i postanowił, że już będzie tak zawsze.
Kiedy jednak wspomniany polityk z wąsem i ze znaczkiem w klapie poparł protest przeciw występowi pewnej piosenkarki w dniu 15 sierpnia, napisałem:
Skąd to lekceważenie Boga i poczucie, że jest słaby i wciąż potrzebuje wsparcia poprzez pouczanie innych i zakazy? Jeśli istnieje, to Madonna dla niego jest kolejną owieczką, a jeśli już bardzo mu się nie podoba, to jej przecież głos odejmie.
Gdy Grzegorz N. z partii przeciwnej domagał się powołania kolejnej komisji śledczej w sprawie hazardu i kiedy mówił, że oni z hazardem nie mieli nic wspólnego, oczy uciekały mu w lewo i w górę, co według poważnych psychologów jest oznaką kłamstwa, zacytowałem Tuwima:
Wrzuciłeś, Grzesiu, list do skrzynki, jak prosiłam?
- List, proszę Cioci? List? Wrzuciłem, Ciociu miła!
- Nie kłamiesz Grzesiu? Lepiej przyznaj się kochanie!
- Jak Ciocię kocham, proszę Cioci, że nie kłamię!
To wszystko jednak pikuś. Prawdziwa maczetę wydobywam, gdy ścinam łby rodzimym antysemitom. Myślę jednak, że nie są oni godni wspominania w dniu tak pięknym jak piątek, trzynasty dzień listopada.
---------------------------
13 października, równo miesiąc temu, wystartowałem, tzn. ujawniłem tego bloga. Przez ten czas licznik zanotował 10 000 odsłon. To nie jest zły wynik. Nie opuszczajcie mnie tylko, proszę!

czwartek, 12 listopada 2009

Nieodżałowana


Przechowuję jakąś część księgozbioru po Michale. W tomie wspomnień o Gałczyńskim znalazłem kartkę z wypisanym ręcznie cytatem z "Dzienników" Żeromskiego:
Nikogo nie kocham. Ciebie jedną kocham, cudowna rodzinna ziemio. Bądź błogosławiona, stworzona dla Nas, abyś wspierała dusz naszych słabość, abyś powiększała uczuć małość, piękna, dobra, umiłowana karmicielko Ziemio.
Niżej Michał już od siebie:
Ciebie jedną kocham cudowna nieodżałowana przeszłości.
Pomyślałem: rzeczywiście, ona była siermiężna, twarda, daremna, ale dziś pasuje jedno słowo - nieodżałowana.

W dni targowe jeździłem z Mamą tramwajem z ulicy Solnej (tak się mówiło, choć faktycznie to była już Marchlewskiego, dziś Jana Pawła II) na bazar przy Pańskiej. Stało tam mnóstwo chłopskich wozów wyściełanych słomą, pełnych ziemniaków, kapusty i jabłek.

Pamiętam stukot kopyt i odgłos turlających się po kocich łbach Karmelickiej kół wozu mleczarskiego. To była drewniana buda wypełniona obijającymi się metalowymi bańkami. Nalewali to mleko w sklepie na Dzielnej miarką, zwaną kwaterką.

Z innych niemożliwych dziś rzeczy pamiętam letnie poranki i nieprawdopodobną ciszę, która mąciło tylko zawodzenie wiejskiej baby, snującej się po tym podwórku: jagoody, jagoody, jagoooo... Dokładnie w takim rytmie. I zawsze trzy razy.

Albo ten pan z wąsikiem, w brązowym wytłuszczonym garniturze, który ostrzył noże i nożyczki. Nosił swój warsztat na plecach, XIX-wieczny stolik z ostrzałką napędzaną nogą. Nie nawoływał klientów, lecz stawiał stolik pośrodku podwórka i młoteczkiem uderzał w metalową blaszkę. Tamten dźwięk kowadełka, podobnie jak i odgłos przelatujących nisko wojskowych migów tworzyły wyższą warstwę dźwięków muranowskiej ulicy. Tłem był dziecięcy zgiełk (przedszkole lub żłobek były niemal na każdym muranowskim podwórku) i pisk tramwajów na trasie N-S *.

W niedzielę cisza, tylko szum skrzydeł i gruchanie gołębi, czasem bicie dzwonów kościelnych, a w południe odgłos hejnału z Wieży Mariackiej.

Nadzwyczajnym jednak i rzeczywiście wzruszającym wydarzeniem była orkiestra podwórkowa. Współczesne przekazy przesadzają, to nie był wcale uliczny folklor. Różnili się bardzo od dzisiejszych grajków z Kompanii Piwnej lub ze Szwejka. Nie udawali i w ogóle nie byli szemrani. Pamiętam wysokiego blondyna w długim jasnym prochowcu. Patrzył w górę i śpiewał „Umówiłem się z nią na dziewiąta”. A ja potem nie mogłem umawiać się inaczej.
--------------------------------
Fotografia pochodzi ze zbiorów Biblioteki Kongresu USA. Napisane jest, że rok 1956, myślę, że jakiś jesienny poranek na Bazarze Różyckiego.

* - kolejna potoczna peryfraza, w celu ominięcia nazwiska Marchlewskiego

wtorek, 10 listopada 2009

Черный ворон


To było pod koniec września. Zobaczyłem na polu bandę lotnych rzezimieszków, cały ten czarny jesienny drób: gawrony, kawki i parę srok. Spadło ich ze trzydzieści na ściernisko po zebranym owsie i sumiennie szukało pozostawionych ziaren.

Nie obsiadły całego pola, ale dla bezpieczeństwa trzymały się w gromadzie. Gdy zbliżyliśmy się z Bubą, jedna z kawek poderwała się, poleciała w naszą stronę i siadła na słupku od ogrodzenia. Była chyba zwiadowcą, który miał za zadanie ostrzec stado, gdybyśmy okazali się niebezpieczni.

Nie okazaliśmy się, a czarna jak kruk Buba została chyba uznana za krewną bandy, bo gdy niespiesznie podchodziła bliżej, nie odlatywały, lecz przenosiły się na odleglejszy kawałek pola.

Szedłem w ich stronę i robiłem jedno zdjęcie po drugim. Czarne obiekty najtrudniej się fotografuje, bo pochłaniają całe światło. Z krukowatymi bywa jednak tak, że gdy pada ono pod kątem, rozszczepia się w piórach i na chwilę zapala się mroczna tęcza.

Udało się uchwycić ten moment, gdy zaniepokojone uniosły się na chwilę. Tylko dwa stare gawrony stały niewzruszone i ponuro spozierały w moją stronę. Poczułem zimno na plecach. Wiadomo co znaczy czarny ptak. Wyszeptałem:
- Черный ворон, я не твой!
----------------------------
Podobno ten klip był zakazany w rosyjskiej telewizji państwowej. Kto się nie boi scen drastycznych, niech zobaczy. Ja się wzruszyłem, bo bliski jest moim wyobrażeniom o magicznej roli sztuki, które jak biały gołąb krążą pomiędzy katharsis a odkupieniem.

piątek, 6 listopada 2009

Wilejka


Przeglądając dziś prasę spostrzegłem pierwsze reklamy świąteczne. Skoro tak, to pierwsza wigilijna opowieść. Przepraszam, trochę długa, ale takie są te opowieści:

Zdjęcie ma walor prawdziwie dokumentalny. Wykonała je moja Żona w ostatnią wigilię. Siedzieliśmy w parę osób przy stole. Marysia, teściowa Mikego, krzyknęła: patrzcie, kot! I wtedy zobaczyliśmy ją.

Była jak z kołysanki: szarobura i nieduża. Siedziała na parapecie i wpatrywała się w nas zielonymi oczami. Wynieśliśmy jej przed dom gotowaną rybę. Zjadła grzecznie, a potem jeszcze jedną. Wtedy chyba postanowiła, że pobędzie tu trochę.

Dziwne, że z siedemnastu domów na osiedlu wybrała jedyny, gdzie jest duży pies, w dodatku zachęcany do gonienia w lesie polujących na ptaki kotów. Nie mogliśmy jej wziąć do domu, ale nie opuszczała nas. Koło drzwi wejściowych postawiliśmy wymoszczony ręcznikiem Buby karton, a na dnie umieściliśmy słabą energooszczędną żarówkę, która nie parzyła, a dawała ciepło.

Po trzech dniach trzeba ją było zaprosić, bo robiło się coraz chłodniej, a sąsiad zwrócił nam uwagę, że kot załatwia się mu w ogródku. Buba okazała się niespodziewanie uprzejma, a Wilejka (od Wigilii, Wilii i czułości do Kresów) oswojona już z zapachem psa nie bała się.

Potem pojechaliśmy na Sylwestra pod Warszawę i zabraliśmy je obie. Bałem się, że się zgubi w lesie i trzymałem ją zamkniętą w małym drewnianym domku, gdzie nocowaliśmy. W dużym domu przyjaciół było nas ośmioro. Siadywaliśmy przy kominku, popijaliśmy wódeczkę, ale ja pod byle pozorem wymykałem się do domku, brałem spod poduszki tę małą znajdę na kolana i śpiewałem (a nie umiem śpiewać) piosenkę o szaroburych kotkach dwóch.

Pomyślałem: Kiedyś Papkin, Lew Północy, a dziś... szkoda gadać.

Potem było kilka długich tygodni z jej rują. Upokarzające tańce na nodze krzesła, zaloty do puszystego ogona Buby, wreszcie sterylizacja.

Nadeszła wiosna. Chyba jest we mnie archetyp jakiegoś pasterza, bo kiedy kiedy rano wychodziłem z oboma bydlątkami do ogrodu, czułem się szczęśliwy jak nigdy.

Pisałem:
Teraz mam poważny kłopot, bo wczoraj ostatecznie okazało się, że Syn jest uczulony na kota, do tego stopnia, że lekarz odradza mu nas odwiedzać. Muszę ją oddać i serce mi krwawi, a biedactwo nie wie i w środku nocy przychodzi się przytulać.

Ranem jest najpiękniej, bo to obietnica spokoju i harmonii. Jeszcze przede mną telefony, pisma, codzienna walka o byt. Jeszcze siódma, mogę szepnąć słówko pięknej kalinie i obiecać oliwnikowi, że jeżeli zakwitnie, już tak bardzo go nie przytnę jesienią. Jeszcze westchnę, jak dobrze i jak niedługo jest tu Wilejce. Potem nakarmię zwierzęta, zjem śniadanie i gazetę. Potem praca.

Pewna znajoma z daleka obiecała ją wziąć, ale to delikatna sprawa, bo czekają aż się wypełnią dni starego i wiernego psa. Takie to kocie i psie ludzkie smutki.

W czwartek było na tzw. śledziu parę osób. Nie ma małych dzieci, więc tkliwość gości koncentruje się na zwierzętach. Dotąd w roli głównej występowała Buba, ale tym razem show skradła jej Wilejka.

Nic nie jest takie, jak się wydaje. Nieszczęśliwa Wilejka, bohaterka wczorajszego dnia przyniosła mi pół godziny temu upolowaną na polu sójkę. Miał być „Doktor Dolittle”, a jest „Park Jurajski.”

Właśnie zechciała przez chwilę popozować do portretu Kota. Niedługo już będzie z nami i bardzo się martwię, bo pokochałem bardzo tę niesforną istotkę.

To już ostatnie ze zdjęć malutkiej. Dogadałem się już z jej nowymi opiekunami i wywożę ją za tydzień. Oczywiście zauważyła jakąś smutną zmianę, bo chodzi za mną jak pies i jak on patrzy pytająco w oczy.

Wilejka już od piątku ma nowy dom. Duży i z ogrodem. Na początku musiała zostać trochę sama i się ukryła w kominku. Jednak jeszcze tej samej nocy wskoczyła do łóżka pani, która specjalnie przyszła się nią opiekować i spała w nogach. Następnego dnia bawiła się końskim ogonem dwudziestoletniej córki gospodarzy. Jednym słowem jest jej dobrze.

Gorzej ze mną, bo bardzo brak mi jej niefrasobliwego wdzięku i uroczego egocentryzmu. I tej wyciągniętej łapki, kiedy leżała mi na piersi i wymruczywała swoje opowieści kocie. Tylko wtedy pozwalała tę łapkę głaskać.
Kilka tygodni potem pojechaliśmy do przyjaciół ją odwiedzić. Napisałem:
Kiedy przyjechaliśmy, była mocno zdezorientowana, bo przecież ułożyła już sobie życie, a tu nagle zjawiam się z całym jej dawnym stadem, z Żoną i z Bubą. Na pewno nie była skłonna do tej zażyłości co kiedyś, ale musiało w niej coś tkwić, bo kiedy pierwszego wieczoru zmęczony padłem na posłanie i obudziłem się rano, Buba spała u moich nóg a do pleców przytulona Wilejka. Zmieszana uciekła, ja wyszedłem na taras. Tam z głową opartą na kolanach siedziała jej nowa pani, Krystyna, z którą przyjaźnimy się od ponad trzydziestu lat.

- Teraz między nami już wszystko będzie inaczej - powiedziała smutno.
- To nie jest tak jak myślisz - odpowiedziałem po męsku.

Potem z całą stanowczością przyjmowała jedzenie od nowych państwa, a chodziła spać do starych, przy czym częściej sypiała na łóżku Żony.
Kiedy odjeżdżaliśmy nie przyszła się pożegnać, bo bardzo zajęta była w pobliżu łapaniem jakiejś muchy.

A mnie już minęła ta rzewna tęsknota, kiedy na własne oczy zobaczyłem ją w nowym, kochającym otoczeniu. Skończyło się jak w prawdziwszym książkowym, a nie filmowym finale „Śniadania u Tiffany'ego”. Wigilijna Holly ma swój stały dom.
----------------------------------
Z miłości powstają niekiedy wielkie dzieła. Z mojej małej tkliwości zmontowałem ze zdjęć Wilejki i Buby mały film. Przedwojenny, a jakże!



www.youtube.com/watch?v=HS19LfIHtqI
 
blogi