Już dawno minął sezon na bratki, ale parę ich ciągle się trzyma. Dziwny rok 2015. sprzyja bilansom wielkiej historii i życiowym, a ja długo "widzę te oczy przyziemnie śledzące mą zadumę i wpatrzone we mnie".
Rym jest żeński, ale wiersz całkiem męski. O odjeździe na zawsze. Najbardziej zapada w pamięć łajdacko nieczułe zadziwienie smutkiem.
I dlaczego te oczy były coraz łzawsze?
Czy nie wolno nic nigdy porzucać na zawsze
I zostawiać samopas kędyś – na uboczu?
Czy nie wolno odjeżdżać znajomym gościńcem
I oddalać się zbytnio od tych złotych oczu,
Podkutych dookoła szafirowym sińcem?
Nikt z tego powodu nie jest szczęśliwy, ale niektórzy potrafią tak się dziwić, a poeci robią to z największym wdziękiem. Namawiam do przeczytania, bo nic w języku polskim nie brzmi tak szlachetnie jak trzynastozgłoskowiec.
ODJAZD
Gdym odjeżdżał na zawsze znajomym gościńcem,
Patrzyły na mnie bratków wielkie, złote oczy,
Podkute szafirowym dookoła sińcem.
Był klomb i rój motyli, i błękit przezroczy,
I rdzawienie się w słońcu dojrzałej rezedy.
A gdy byłem już w drodze, sam nie wiedząc kiedy
I czemu – przypomniałem te oczy, przyziemnie
Śledzące mą zadumę i wpatrzone we mnie
Tym wszystkim, czym się można wpatrzć w świat i dalej.
Co widziały te oczy, nim w tysiącu alej
Zginąłem, jedną chatę rzucając za sobą?
I czemu, z szafirową zawczasu żałobą
Patrzyły w ten mój odjazd poprzez zieleń rdzawą
Rezedy, co pachniała, przytłumiona trawą?
I dlaczego te oczy były coraz łzawsze?
Czy nie wolno nic nigdy porzucać na zawsze
I zostawiać samopas kędyś – na uboczu?
Czy nie wolno odjeżdżać znajomym gościńcem
I oddalać się zbytnio od tych złotych oczu,
Podkutych dookoła szafirowym sińcem? Bolesłąw Leśmian, z tomu Łąka, 1920
Dla mnie jedna z piękniejszych ulic w Warszawie, chociaż bruk ma nierówny, biegnie wzdłuż dwóch cmentarzy, a w jej ślepym zaułku wieszano złoczyńców. Nazywaliśmy ją ulicą Grabarzy, chociaż naprawdę nazywa się Spokojna. We wczesnej młodości była naszym ulubionym celem spacerów. Być może dlatego, że to jedno z nielicznych miejsc w pobliżu Muranowa, gdzie wszystko było stare.
Najspokojniejsza na Spokojnej jest jej prawa strona. Cmentarny mur. Najpierw Starych Powązek, a kiedy już skręci w lewo, czterdzieści metrów za załomem staje się murem Cmentarza Żydowskiego. Po kilkunastu metrach kończy się ulica. Jeszcze w XIX wieku wykonywano w tym miejscu wyroki śmierci. W okresie Międzywojnia znajdowała się tu miejska łaźnia sanitarna oraz miejsce izolacji umysłowo chorych, filia Szpitala Jana Bożego.
Dziś klony łączą się nad Spokojną, ale w czasie mojej matury miały przystrzyżone, sterczące gałęzie. Kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy z Michałem wielkie czerwcowe słońce zachodzące w perspektywie ulicy, obaj w tej samej chwili pomyśleliśmy o ilustracjach Daniela Mroza. Jakby za chwilę w małym jak okienko przejściu w cmentarnym murze miał się pojawić z laseczką i w meloniku sam profesor Tutka.
Gdy jednak wiele lat później przeczytałem u Rymkiewicza o pośmiertnych obyczajach Leśmiana, nie miałem wątpliwości: nastrój ulicy bardziej pasuje do autora „Napoju cienistego” i to on wymyka się furtką, zwłaszcza, że parę kroków dalej ma swój grób.
Leśmian umarł 5 listopada 1937 roku, a jego duch (jeśli wierzyć opowieści starszej córki poety), pojawił się po raz pierwszy w mieszkaniu przy ulicy Marszałkowskiej 17 kilka dni później – dokładnej daty nie da się tu oznaczyć, ale wiadomo niemal na pewno, że było to w przeddzień pogrzebu. Nie jest też całkiem jasne, czy Leśmian pojawił się wówczas w postaci niewidzialnej czy widzialnej, to znaczy, czy był ubrany właśnie tak, jak ubrano go do trumny, w smokingu i przyozdobiony gałązkami mimozy.
"Ojciec – pisała w swoich wspomnieniach Maria Ludwika – lubił mimozę. Tonął w kwiatach. Zawsze w smokingu wyglądał wytwornie. I tym razem ubrał się na tę osobistą uroczystość w smoking.” Jarosław Marek Rymkiewicz: Leśmian. Encyklopedia, 2001, Wydawnictwo Sic!
To musi być jakiś mglisty sobotni wieczór i długa październikowa noc. Stalowe drzwiczki otwierają się i drobna postać w smokingu podąża wzdłuż muru w głąb ulicy (zna mur dobrze „od marzeń strony”). Przystaje za zakrętem. Tu za jego czasów władze doprowadzały do kąpieli i strzyżenia zebranych z warszawskich cmentarzy żebraków, którzy w Dzień Zaduszny ściągali do stolicy z całej Polski.
Romans śpiewam, bo śpiewam. Bo jestem śpiewakiem!
Ona była żebraczką, a on był żebrakiem.
Pokochali się nagle na rogu ulicy
I nie było uboższej w mieście tajemnicy... B. Leśmian, Romans
Po chwili rusza dalej. Opuścił cmentarz katolicki i zmierza w stronę kirkutu. Ten który, być może był największym na świecie poetą o żydowskich korzeniach, a według wielu, w XX wieku największym poetą polskim. Musi zdążyć przed świtem. Dokąd zmierza? Jak za życia ma swoje męskie tajemnice.
Mają zmarli w niedzielę ten pośmiertny kłopot,
Że w obczyźnie cmentarza czują się - bezdomnie -
A lubią noc tę spędzać popod mgłą lub popod
Wiecznością, co się w jarach gęstwi nieprzytomnie.
(...)
Panna Anna udaje, że jest w bezżałobie
I biorąc na kolana młodą mgłę – pieszczochę –
Ukradkiem z pajęczyny tka zwiewną pończochę
Dla brzozy, co tkwi boso na kochanka grobie. B. Leśmian, W zakątku cmentarza
Najczęściej opędzamy się posprzątaniem grobu, świeczką, chryzantemą, jakbyśmy byli pewni, że tamtym najbardziej tego potrzeba.
A oni o to nie dbają. Ani czegokolwiek potrzebują, ani nie potrzebują. Tyle ich co przechowywane w pamięci strzępy prześwietlonej taśmy, pożółkłe niewyraźne fotografie.
Są nieobecni i dlatego nie mają racji. Można powiedzieć o nich co tylko się chce. Obrązowić albo pomówić. Zapisać do swojej partii, do rodziny albo nie przyznać, że byli.
Żywi myślą, że zawodzą umarłych, bo pamiętają coraz mniej, ale dla tamtych nie ma to znaczenia.
Jest w nieodwołalnej nieobecności i obojętności umarłych jakaś duma. Napisał o niej Bolesław Leśmian, który jak mało który poeta znał obyczaje pośmiertne. Ten wiersz liczy dokładnie 100 lat.
Ballada o dumnym rycerzu
Śpi owo rycerz, śpi bezrozumnie
I raz na zawsze - w dębowej trumnie.
Leży wygodnie, bo się ułożył.
Tak, aby nigdy snu nie zatrwożył...
Jego kochanka z różańcem w ręku
Zawodzi, pełna skargi i jęku:
»Przyszłam ci wyznać moje niemoce,
Że nie wiem, jak tam spędzasz swe noce?...
Bo odkąd w ciemnym nocujesz grobie -
Ani ty przy mnie - ni ja przy tobie!
Kochałam oczy i usta twoje,
Wczoraj kochałam, dzisiaj się boję!
Boję się szatą w mrok zaszeleścić,
Boję się w myśli ciebie popieścić!...
Trzy dni się w myśli twój czar promienił,
Dziś nie wiem, ile grób cię odmienił...
Ani mi z tobą łoża podzielić,
Ani urodą swoją weselić -
Darmo przymuszam uparte ciało,
By się twym oczom podobać chciało!
Przy tobie martwym - ja nieszczęśliwa
Wstydzę się jeno, żem jeszcze żywa!...«
Rozważył rycerz, że w słowach - zdrada,
I po dawnemu leżąc, powiada:
»Choć mi robaki oczy wyżarły -
Nie wstyd mi tego, żem już - umarły!...
Chociaż podziemiec jestem nikczemny -
Nie wstyd mi tego, żem już podziemny!...
Taką mam sytość i przepych w próżni,
Że mnie od króla Bóg nie odróżni!
Taka noc błysła nad życia zbiegiem,
Że mi świat cały - jednym noclegiem!
Ani mi słońca, ani mi nieba,
Ani miłości twojej potrzeba!
Ani mi zemsty w onej ustroni,
Gdzie krew nie szemrze i miecz nie dzwoni!
Nie znasz ty dumy, nie znasz pogardy
Tych, którzy w ziemi posnęli twardej...
W piersi ich - wielka ciszy potęga
I żaden zawód ich nie dosięga!
I nawet z resztek zsiniałej wargi
Nie wydobędziesz jęku ni skargi!
Oto w pobliżu mam ja sąsiada,
Co już od serca w proch się rozpada.
Ten ci jest śmiercią ode mnie starszy -
I śpi, na żmijach głowę oparłszy.
Lecz co przecierpiał i co zobaczył -
Nawet półszeptem wyrzec nie raczył!
Nie ulżył jękiem niemej żałobie,
Nie wyznał nigdy, co przeżył w grobie!...
A wszak ci w trupach taka moc bywa,
Że trup i w grobie wiele przeżywa!
Lecz Bogu chyba w dzień zmartwychwstania
W twarz rzuci wzgardę swego wyznania!«
I zamilkł rycerz - dumnie i godnie
I po dawnemu leżał wygodnie.
Jego kochanka z różańcem w ręku
Odeszła, pełna wstydu i lęku...
Gdy miałem trzynaście lat rodzice kupili telewizor. Wcześniej żywiłem się książkami. Były ich tony, bez żadnej myśli i sensownego wyboru, dosłownie wybierane na węch i według grubości. Jak dla Zagłoby największym smutkiem był widok dna butelki, tak dla mnie gwałtowny koniec powieści i przebudzenie w świecie, który jest sielski, tylko z perspektywy dziesiątków lat.
Ten telewizor był produkcji rosyjskiej i psuł się tak często, że wreszcie zwrócili pieniądze. Nazywał się Temp. Niespodziewanie po latach powrócił do mnie koszmar tej nazwy, bo tymczasowe pliki o takim rozszerzeniu (od temporary) są dla mnie potwornym utrapieniem. Zamulają komputer i co jakiś czas muszę je tępić jak jakieś insekty.
Zmieniło się niemal wszystko. Kolorowy telewizor, który kupiliśmy pod koniec lat osiemdziesiątych nie chce się popsuć ani na chwilę i od dwudziestu kilku lat dręczy nas nasyconym barwami i ostrym obrazem. Jednak oddałbym wszystkie te kolorowe obrazki za tamten drgający, albo zjeżdżający jak winda, szary obraz, ale przede wszystkim za zapatrzonego siebie.
Z komputerem radzę sobie nie najgorzej, ale słoma to już zawsze będzie mi wystawała z butów. Z podziwem patrzę, jak Miki muska leciutko klawiaturę, gdy ja walę w klawisze jakbym grał Etiudę Rewolucyjną. To się zaczęło rzeczywiście od daremnej nauki gry na pianinie, a utrwaliło pisaniem na maszynie marki Łucznik. Oni tam w Radomiu produkowali głównie karabiny Kałasznikowa i te maszyny do pisania to był kamuflaż. Nosiły piętno techniki militarnej i grzmociło się w te klawisze wystrzeliwując pociski liter.
Pierwszą pracę magisterską (z wersologii, nie ukończyłem) pisałem nocą. Wynajmowałem wtedy kawalerkę przy Żytniej. Znałem wszystkie nocne odgłosy bloku. Już nikt na schodach, coraz rzadszy szum spływającej wody i wreszcie absolutna cisza. Nad ranem zaczyna się od brzęczących butelek roznoszonego mleka, znowu szum wody i szybkie kroki po schodach. Nie mogłem znieść odgłosu blaszanych kubłów, którymi śmieciarze rzucali za ścianą i wychodziłem do sklepu. Przed nim skulone, drżące z zimna i udręki sylwetki chudych postaci o nabrzmiałych twarzach. Fioletowych jak napój, na który tak czekali.
W analizie wersyfikacyjnej wiersza nie wystarczy policzyć sylaby, ale trzeba jeszcze nanieść akcenty. Pomiędzy ostatnim spuszczeniem wody a mleczarzem wystukiwałem klawiszem myślnika leśmianowskie zgłoski. Aż trafiła się pośrodku nocy ta ballada.
"Dąb" jest bardzo dynamiczną opowieścią o koncercie, jaki niespodziewanie daje w kościele "krzepki upiór dębowy". Gdyby szukać muzycznego odpowiednika tego opisu mogłaby to być VI Symfonia Pastoralna Beethovena, a zwłaszcza jej cześć zatytułowana "Wesoła zabawa wieśniaków" (słuchaj Youtube poniżej). W balladzie powtarza się podobny refren z przytupem:
Grajże, graju, graj,
Dopomóż ci Maj,
Dopomóż ci miech, duda
I wszelaka ułuda!
Stukam, stukam, jestem znużony, ale przecież dociera do mnie, że tam, w tym kościele, dębowej grze przysłuchuje się Bóg. "niebywały w tej porze, niebywały, lecz cały zasłuchany! O Boże!"
Dla dębu to w to mi graj, więc gra szeroko:
I rozwiawszy tłum dźwięków po pieśniowym rozłogu,
Wygrzmiał z miechów to wszystko, co las myśli o Bogu.
Ja tu stukam, a tam organy udają basetle i Bóg słucha wzruszony.
I coś jeszcze miarkował i coś dumał na stronie
I biegł żywcem do grajka i wyciągał swe dłonie
Święci, wiedząc, co czynią, w nagłej cudom podzięce
Poklękali radośnie, wziąwszy siebie za ręce,
Bo od kiedy świat światem, a śmierć jego obrębem,
Po raz pierwszy Bóg, płacząc, obejmował się z dębem!
Tego już było za dużo. Tej ciemnej nocy płakało nas trzech.
---------
Rok 1920 to nie tylko zwycięstwo nad bolszewikami. To również rok wydania zbioru "Łąka", z którego pochodzi ta ballada. Kiedy opadnie kurz bitewny, pomyślmy o łąkach.
---------
Ten obraz na górze to landszaft mojego dzieciństwa. Wisiał na honorowym miejscu w tzw. dużym pokoju. Ja z tego lasu jestem.
Wilhelm Pister, Childhood's happy hours (1873-74) Dzieciństwo jest najważniejsze. Świat poznawany i samouczony w pełnym zachwycie i wszystkimi zmysłami.
Jest się dorosłym i się nie pamięta, czym było. Chce się uszczęśliwić swoje dziecko obsypując je prezentami. A ono do szczęścia potrzebuje natury, zapachu lasu, małej wędrówki i pluskania w kałuży.
Nie było klocków lego i telewizji. Było radio, były książki, ale najlepsze były opowiadania. Moja ukochana ciocia Ela opowiadała nam (a było nas w wakacje rodzeństwa ciotecznego chyba sześcioro) cudowne bajki. Być może dzięki Niej tu piszę.
Smak? Kwaśnych wiśni. Zapach? Mokry tataraku. Dotyk? Gorące ciało złapanej kury z rozedrganym sercem. Nie, raczej szorstki, ciepły język krowy. Nie, smak i zapach świeżego mleka i podpłomyków.
Wieczorem umyte w miednicy nogi, kiedy schną, bardzo, bardzo pieką, bo za dnia były mocno podrapane. Każdego szczęśliwego dnia.
Z lat dziecięcych
Przypominam wszystkiego przypomnieć nie zdołam:
Trawa... Za trawą wszechświat... A ja kogoś wołam.
Podoba mi się własne w powietrzu wołanie
I pachnie macierzanka i słońce śpi w sianie.
A jeszcze? Co mi jeszcze z lat dawnych się marzy?
Ogród, gdzie dużo liści znajomych i twarzy
Same liście i twarze!... Liściasto i ludno!
Śmiech mój w końcu alei. Śmiech stłumić tak trudno!
Biegnę, głowę gmatwając w szumach, w podobłoczach!
Oddech nieba mam w piersi! Drzew wierzchołki w oczach!
Kroki moje już dudnią po grobli nad rzeką.
Słychać je tak daleko! Tak cudnie daleko!
A teraz bieg z powrotem do domu przez trawę
I po schodach, co lubią biegnących stóp wrzawę...
I pokój, przepełniony wiosną i upałem,
I tym moim po kątach rozwłóczonym ciałem
Dotyk szyby ustami... Podróż w nic, w oszklenie
I to czujne, bezbrzeżne z całych sił - istnienie!
Ilustr. Ilonka Karasz, okładka The Masses, grudzień 1915
Irlandzki twórca powieści gotyckich, Joseph Sheridan Le Fanu pisał w swej słynnej „Carmilli”:
Śmiertelna bladość przypisywana upiorom to tylko melodramatyczne zmyślenie. Zarówno w grobie, jak i wśród ludzi mają one wszelkie pozory zdrowia i życia. (...) Nie wyjaśnioną dotąd zagadką pozostaje, w jaki sposób opuszczają one swe groby i powracają do nich co dzień na kilka godzin, nie poruszając ziemi i nie pozostawiając żadnych śladów na trumnie czy na obmurowaniu mogiły. Dwoista egzystencja wampira jest możliwa dzięki codziennej drzemce w grobie. Sił do życia wśród ludzi dostarcza mu straszliwa żądza ludzkiej krwi. Wampir potrafi czuć do kogoś gwałtowny pociąg przypominający miłosną namiętność. Jeśli dostęp do takiej osoby ma utrudniony, zdobywa się na niezwykłą cierpliwość i najbardziej wyszukane fortele. Nie spocznie, zanim nie zaspokoi swej żądzy i nie wyssie całego życia ze swej ofiary. Zdolny jest wtedy przedłużać swą morderczą rozkosz i delektować się nią niczym epikurejczyk, potęgując ją nadto wyszukanymi zalotami. W takich przypadkach zdaje się pożądać objawów sympatii i wzajemności. Zazwyczaj jednak zmierza wprost do celu, często natychmiast obezwładnia swą ofiarę, dusi ją i w jedną noc odbiera jej życie.
Tak, to potworne uświadomić sobie, że mocniejszy objaw sympatii, nie wspominając o namiętności może zwiastować śmiertelne niebezpieczeństwo. Dziś mogę mówić o tym w miarę spokojnie, bo co ze mnie za zdobycz, ale wcześniej, co tu kryć, ryzykowało się.
A miałem ja nieszczęście spotykać demony o charakterze szczególnym i niepewnego pochodzenia, takie jak boginki, mamuny, wieszczyce oraz południce.
Mamuny rozpoznawałem z daleka i uciekałem co sił w nogach. Nie było to trudne, bo przeważnie są niemłodymi kobietami, porośniętymi włosami na całym ciele.
Z boginkami tak łatwo nie było, bo przybierają postać pięknych i młodych dziewczyn. Naprawdę nie wiedziałem, że napadały poza tym na położnice, podmieniały dzieci, płoszyły konie przy wodopoju i bydło na polu.
Wieszczycy nie spotkałem chyba żadnej, ale to dlatego, że one głównie wysysały kobiety i w dowód swojej bytności, wydłużały im po śmierci zęby.
Południcę spotkałem natomiast nieraz (ot choćby taką jak na ilustracji). Z południcą to osobliwie niebezpieczna historia, bo zachłanna jest i nienasycona. Czy ktoś pamięta z Leśmiana ponurą historię dwóch opojów, Świdrygi i Midrygi?
Zaskoczyła ich na słońcu Południca blada
I Świdrydze i Midrydze i tańcowi rada.
Zaglądała im do oczu chciwie, jak do żłobu.
"Który w tańcu mię wyhula, bom jedna dla obu?" - ?
Co tam, co było, to było i choć mógłbym o tych zmaganiach ze złem pisać słowobrazy do wakacji, będę milczał jak grób, okiennice zawrę i świeczkę zapalę. A i przeżegnać przez lewe ramię mi nie zaszkodzi.
Jeśli nawet znalazłeś się tu przypadkiem, proszę, zatrzymaj się Internetowy Przechodniu i przeczytaj ten wiersz Leśmiana. Żeby zachęcić, żeby było prościej, podzieliłem go na strofy (w oryginale to jeden blok).
Wiersz opowiada o dobrych sprawach w ludziach: o współczuciu i dumie. I o niemożliwości porozumienia się.
Wystarczy czytać go dosłownie, ale powoli. Codzienne spotkania po drodze z kimś ubogim, doświadczonym mocno przez życie ale dumnym, wobec kogo czuje się rozpaczliwie daremną chęć pocieszenia.
To dobry, najlepszy wiersz na Wielki Piątek.
Spotykam go codziennie. Twarz wklęta w ramiona,
Jak mgła, męczarnią oczu ledwo obgłębiona.
Wyciąga błędnej ręki widemko niemrawe,
By nim zgłaskać surduta połataną jawę.
Patrzy we mnie, jak w pustkę, lecz głowy nie zniża.
Te same zawsze gwoździe tłoczą go do krzyża.
Życie nowych mu skąpi, a starych nie kruszy.
Gdzie mu tam w myśli teraz nowy gwóźdź dla duszy!
Już niezgrabny od nędzy, zły i niedorzeczny,
Chce coś mówić, lecz wstyd go przeraża odwieczny –
Ten wstyd, co w swój niebieski wpatrzony rodowód,
Pielęgnując cierpienie, boczy się na powód.
Wstydu jego przede mną zawczasu się wstydzę –
Więc udaję, że w tłumie już go niedowidzę.
A chcę mu coś powiedzieć - coś na wieczność całą –
Rozpłakać się... rozśmieszyć to zgłodniałe ciało –
Nakarmić i przyodziać nadmiernie, odświętnie.-
Ale on mię już minął i znikł obojętnie.
I tak zawsze i nigdy nie będzie inaczej...
Nikt nie zmieni mgły jego i mojej rozpaczy,
I nikt nas – choć się rozpacz do mgły czasem zbliża –
Nie wbije nowym gwoździem do wspólnego krzyża.
Bolesław Leśmian [Spotykam go codziennie...], Dziejba leśna (pośm. 1938)
Na stawie, gdzie jeszcze przed tygodniem był lód, życie tętni. Najpierw z oddali przypłynęła łyska - czarno-biały zwiastun leśmianowskich światów równoległych.
Łódź się odbija w fali na wznak —
Tak właśnie trzeba i tylko tak!
Dwoistą łodzią i tu i tam
Płyń jednocześnie, po dwakroć sam!
Dwoistą łodzią w bezmiary płyń,
Podwójnie kochaj, podwójnie giń!
(...)
Jakbyś wypłynął z dwu różnych snów,
Aby w tym jednym spotkać się znów!...*
Na pomoście, który jeszcze bardziej pogrążył się w wodzie, witała mnie młoda mewa srebrzysta. Chyba ona. Kruszewicz w swym dwutomowym atlasie "Ptaki Polski"** pisze, że wraz z innymi mewami gniazdującymi w Stanach Zjednoczonych przyczyniła sie do zmiany zamknięcia puszek aluminiowych z napojami. Teraz się to wciska, ale kiedyś odrywało się ostrą blaszkę. Mewy połykały ją myśląc, że rybka.
Śmieszki mają białą obwódkę wokół oczu i dlatego wyglądają jakby wiecznie się dziwiły. Teraz we dwie (we dwoje?) tak sprawiedliwie, że naprawdę śmiesznie, jedzą śniętą rybę (sądząc z ości to chyba leszcz).
Hovawart Buba
Nie mogę jej oduczyć. Hovawarty z definicji są złodziejską rasą psów, które często musiały się same wyżywić w zagrodzie lub we dworze i dlatego dziś okradają innych. Na przykład Buba przepada za małymi dziećmi, bo zgrabnie i bezpiecznie wyrywa im wafelka i jeszcze zdąży liznąć wdzięcznie po gębusi. Tu ma mokry, urażony pysk, bo wyciągnąłem ją właśnie z wody, gdzie zabrała bułkę krzyżówce.
Pokrzywdzona kaczka zgłasza pretensje do właściciela. Być może ta sama, którą pokazywałem w poprzednim raporcie, jak z lodowej tafli obserwowała popisy samców. Teraz chyba spodziewa się potomstwa, bo gotowa pozować z bliska, choćby za okruszek.
Jej partner, owszem towarzyszy jej, ale nie zniża się do żebractwa, lecz pielęgnuje urodę.
Spoglądam na wodę u stóp i widzę swoje odbicie. Jestem w tym towarzystwie najbrzydszy. Nic dziwnego, że pod olbrzymią jemiołą stoję na tej grobli sam.
* Bolesław Leśmian Szmer wioseł, ze zbioru Sad rozstajny (1912)
** Andrzej G. Kruszewicz "Ptaki Polski" (2006)
On nadał jej imię i dzięki temu zaczęła istnieć. Jest mu wdzięczna i gotowa dać siebie. Dba o kondycję kochanka i przestrzega:
Idzie miłość po kwiatach - wadzi o twe ciało,
Zważaj, by ci przed czasem w słońcu nie zemdlało
On oczekuje jej w napięciu. Omiótł chatę, upiekł chleb.
Będę czekał na ciebie z dłonią na zasuwie,
Zasłyszawszy twój szelest, z nóg zdejmę obuwie
Ona waha się, nie wie czy może, czy będzie dość miejsca.
Jeszczem ja w żadnej chacie dotąd nie bywała,
Wiem tylko, że przez szyby widnieję - niecała.
Jakże cała poprzez drogę
Do twej chaty wbiegnąć mogę?
Od naporu zieleni runie ściana biała!
Tak, to Leśmianowska "Łąka". Jeden z najbardziej niezwykłych poematów erotycznych. Metafizyka, mitologia i zmysłowość.
Ukazała się 90 lat temu. Zachwyciła wtedy krytyków i do dziś zachwyca. Warto ją teraz przeczytać, bo w tej całej słusznej dyskusji o ochronie przyrody nie mówi się już wcale o jej bezwarunkowym pięknie.
Na koniec poematu są słowa, które można zadedykować politykom, którzy właśnie radzą w Kopenhadze nad klimatem.
A opaszcie świat cały ścisłym korowodem,
Aby wam się nie wymknął, schwytany niewodem...
Zapląsajcie, zaśpiewajcie,
Pieśnią siebie wspomagajcie,
Toć wejdziemy w świat - próżnią, aby wyjść - ogrodem!
--------------------------------------------------------------------------
Jestem dość dumny z tego zdjęcia. Przeczytawszy na nowo "Łąkę", wiem dlaczego się udało. Pochylałem się, klęczałem, aż wreszcie padłem przed nią i leżałem. I wtedy się uśmiechnęła.
Henry O. Walker, Poezja liryczna (malowidło na ścianie w Bibliotece Kongresu)
W Muzie zakochałem się, kiedy miałem 7 lat i chorowałem na szkarlatynę. To była kiedyś poważna choroba, a Rodzice byli przewrażliwieni, bo zmarł na nią jako dziecko jedyny brat Ojca. Miałem gorączkę, a Mama czytała mi Inwokację.
Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę
Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę
Czytała to chyba wzruszona i to wzruszenie ja poczułem, i paralelę pojąłem. I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu iść. I zostać poetą.
W szkole podstawowej uczył mnie Piotr Wierzbicki. Wiele mu zawdzięczam, a przede wszystkim Gałczyńskiego. Czytaliśmy na kółku polonistycznym o lecie co ma złote nogi. Kiedyś przyszły do nas z występem dziewczyny z liceum teatralnego przy PWST. Uczyły się tam wprawdzie charakteryzacji i szycia kostiumów, ale chyba każda marzyła, żeby zostać aktorką. Pamiętam taką dużą dorodną z czarnymi włosami.
I wszystko stało się jak na scenie:
siedziałem z Ingą w Tiergartenie,
a jesień w Berlinie, w Tiergartenie,
to są, proszę państwa, takie struny...
Z drzew mgłą kurzyło,
wiatr niski jak bas -
i nagle Inge: - Wiffen Sie waf?
(Ona miała coś takiego w głosie czy w zębach.)
Wissen Sie was? Życie
mi się znudziło.
To Inge Bartsch, chyba jedyny wiersz Gałczyńskiego (rocznica jego śmierci w niedzielę), który nic się nie zestarzał.
W liceum był Tuwim i Leśmian. Jeszcze Demarczyk nie śpiewała "Tomaszowa" i wiersz "Przy okrągłym stole" brzmiał inną, męską frazą.
Jeszcze mi tylko z oczu jasnych
Spływa do warg kropelka słona,
A ty mi nic nie odpowiadasz
I jesz zielone winogrona.
W "Dziewczynie" słyszałem rytm, ale przede wszystkim balladę o honorze trzech straconych pokoleń.
Lecz dzielne młoty --- Boże mój! --- mdłej nie poddały się żałobie!
I same przez się biły w mur, huczały spiżem same w sobie!
Niedługo potem Grochowiak. I bardzo długo tylko on.
He, he, trumienko, gdzieś jest cmentarzyk,
Gdzie przykucniemy z wielką ochotą,
Żeby przykryci spierzchłą kapotą
Bardzo intymnie sobie pogwarzyć.
"Menuet" stał się dla nas z Michałem poetyckim zawołaniem, hejnałem z dziurawej trąbki. Ruszaliśmy potem w straceńczy tan. Strach jest o tym dziś czytać w jego dziennikach, ale myśmy odurzeni młodością nie bali się niczego.
Potem Burns pozbierał wiosła i śniła się zima. Na długie lata oddaliłem się od poezji czytanej, choć od tego sposobu przeżywania świata nigdy.
Wróciłem dopiero po roku 2003, kiedy zaczęliśmy wydawać "Rękopis". Dziś pociąga mnie prostota i zwięzłość Różewicza, zmysłowość Świrszczyńskiej (napiszę o nich niedługo) i zapatrzenie Harasymowicza.
Wiem, poczciwa ta moja Muza, ale znamy się tyle lat, że chyba już jej nie opuszczę.