Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzeum. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzeum. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 13 marca 2016

Ławka

Największy i z tego powodu najbardziej sporny eksponat. Ławka szkolna z połowy ubiegłego wieku.

Dzięki czułej - wypracowanej przez stulecia - ergonomii, wygląda tak szlachetnie, jakby była instrumentem muzycznym.

Na takim pulpicie napisałem kiedyś pierwsze słowo. Zapewne pochodziło z elementarza Falskiego: As albo Ala. Dziś myślę, że Ala.
Mimo, że były jakieś lekcje kaligrafii, bazgrałem. Dosłownie. Może to jakieś porażenie, a może dlatego, że stalówki rozczepiały się i zamulały włóknami celulozy, atrament w kałamarzu podchodził wodą i szczerze powiedziawszy pachniał sikami (szkolna legenda pierwszoklasistów głosiła, że to sprawka drugoroczniaków). Obsadka też była paskudna, bo obgryziona, ale to już moja robota.
Tablica nigdy nie dawała się dobrze wytrzeć. Jeszcze nie było gąbek i wiecznie mokra ścierka nieładnie pachniała. Kreda, która jakoś zawsze leżała pod nią, była wilgotna i nie chciała pisać. Właściwie to dobrze, bo całkiem sucha wydawała przy pisaniu zgrzyt, na którego wspomnienie jeszcze dziś dolna partia pleców marszczy mi się z trwogi.
(...)
Tak, szkoła to było potworne skrępowanie indywidualności, nieustające obowiązki, wieczne pretensje i manipulacja. Kiedy jednak zapaliło się światełko wolnej wiedzy, kiedy można było buszować w szkolnej bibliotece, potem czytać i czytać, robić doświadczenia na lekcjach chemii i fizyki, uczestniczyć w cudownych lekcjach polskiego z Piotrem Wierzbickim, ścigać się i skakać w dal, to dało się, naprawdę dało się znieść cały ten koszmar.
Słowobraz, Cały ten koszmar, 2010

środa, 9 marca 2016

Fiord

Dostałem ten eksponat dosyć dawno, ale nie otworzę buteleczki, bo boję się, że zapach będzie tandetny. Może się zdarzyć, że podstępnie, przez zmysł węchu, dotrze do mnie prawda o siermiężnych czasach i ułudzie: runie mit młodości szczęśliwej.

Odkryję, że byłem głupcem i niegodziwcem, że często cierpiałem na ból odrzucenia, samemu raniąc często. Że ani przez chwilę nie latałem w powietrzu oraz nie miałem żadnego talentu, natomiast byłem megalomanem.

I poleją się łzy krokodyle na młodość nieczystą.

piątek, 14 marca 2014

Śpioszek

Niedawno zmarła stara Chinka o pięknym polskim nazwisku Irena Sławińska (w ojczyźnie nazywała się Hu Pei Fang). Pracowałem z nią w miesięczniku "Kontynenty". Do Polski przyjechała chyba pod koniec lat 50. i zatrudniła się w piśmie "Chiny", które po zaostrzeniu stosunków między ZSRR a ChRL zostało przekształcone w "Kontynenty" właśnie.

Była ciepła i mądra. Paliła papierosy w długiej fifce i wraz z zastępcą redaktora naczelnego tłumaczyła prastare, pieprzne chińskie bestsellery (Wyznania chińskiej kurtyzany i Kwiaty śliwy w złotym wazonie).

Opowiadała mi, że jako młoda dziewczyna wkroczyła wraz z uzbrojonym milionem swoich rodaków, do Korei, ale teraz wyczytałem w nekrologu rodzinnym, że była pilotem wojskowym.

Kiedyś podarowała mi dla małego Mikołajka chińską kukiełkę. Sam pomysł liczy zapewne tysiące lat, ale ta lalka najwyżej pół wieku. Ubożuchny Śpioszek przeczy taśmowej elegancji dzisiejszej chińszczyzny - widać, że pochodzi z jakiejś manufaktury, której jedynym wyposażeniem była maszyna do szycia poruszana nogą.

Miły skośnooki gość ma szlafmycę z dzianiny, długą lnianą koszulę oraz ceratowe dłonie, które obejmują główkę, gdy całymi tygodniami przesypia wewnątrz tekturowego rożka (Człowiek całe życie prześpi, jeśli wierzy w swoje sny. - mówi chińskie przysłowie).

Wypychany patyczkiem do góry wychyla łepek,  przeciera oczy, rozgląda się i prostując się rozpościera ręce w szerokim geście. Musi być w tej szczodrości marzyciela tajemnicza moc, bo dzieci milkną zauroczone.

środa, 30 października 2013

Miseczka


Miseczka do rozrabiania piany przy goleniu. Właściciel umarł 20 lat temu. To jedyna pamiątka osobista jaką mam po Ojcu. Była jeszcze raportówka i rogatywka z orzełkiem bez korony, ale dałem je Synowi.

Znów to samo długie pożegnanie. Buba odchodzi. Niby w poniedziałek ma być jeszcze operacja, ale wyniki histopatologiczne nie dają wielkiej nadziei. 

Co jakiś czas chce mnie rozbawić - biega i skacze jak szalona (nadal jest sprawna) - nagle zastyga i patrzy głęboko w oczy, czy się udało. Nie udało się, wtedy jest najgorzej. 


sobota, 6 kwietnia 2013

Trzepak


Mimo że bardzo starzy oboje, razem z kruszącym się śmietnikiem już nie byli stąd. Nie pasowali do odnowionych elewacji, plastikowych okien i drogi wyłożonej kostką Bauma. I ten śmieszny bluszcz.
Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory,
Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory,
I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty
B. Leśmian, (W malinowym chruśniaku
Żuk to ja, może nie tak już kosmaty, ale wstecz szedłem, do tyłu się cofałem, w przeszłość.

Tych parę metrów kwadratowych to było najważniejsze miejsce na podwórku. Agora, rynek, klub czy jak to nazwać. W każdym razie miejsce spotkań, ćwiczeń i kontemplacji. Jakże miło było zawisnąć jak nietoperz i na skutek wzmożonego ukrwienia po raz pierwszy doznać przypływu samoświadomości: „Więc mam pięć lat, pięć lat! Co to będzie?"
Na trzepaku się siedziało, na trzepaku się gadało, na trzepaku się wisiało, na trzepaku się robilo fikołki, koło trzepaka się robiło "widoczki" i "sekrety" (zakopywane w ziemi obrazki przykryte kawałkiem szkiełka).
To dziewczęta, ale i mój sekret musiał znać trzepak, kiedy przyszło mu wykonywać właściwą pracę i brać na grzbiet przetarty czarodziejski dywanik. W domu siadałem na nim (koniecznie po turecku), zamykałem oczy i unosił mnie w górę. Naprawdę! Wystarczyło zamknąć oczy.

Jakby zamieszkał tu inny gatunek ludzi. Nikt nie trzepie dywanów i nie widać dzieci. Niepotrzebny trzepak bezpowrotnie linieje i pochyla się.
- Żegnaj, Spierzchły. Już cię nie zobaczę.
- Żegnaj, Jureczku. Powinieneś poprawić wymyk.
- Wiesz, daruję już sobie.

środa, 20 lutego 2013

Śnieżynka

Nauczyciele to wiedzą. Tego dnia ostatnie lekcje są daremne. Uczniowie dziwnie pobudzeni spoglądają w okno. Zwłaszcza chłopaki, bo pierwszy śnieg wyzwala w młodej płci męskiej niezrozumiałą euforię. Demonstrują ją w sposób niegodny, atakując swoje szkolne koleżanki. Oto stoi ich przed szkołą kilkudziesięciu i obrzuca wychodzące ze szkoły dziewczęta śnieżnymi kulami (nie „śnieżkami”, lecz „pigułami”). Być może biorą grupowy odwet za ich pilność, lepsze wyniki w nauce i dojrzałość. Pogranicze przemocy, ale wybaczcie im – to jedyny dzień w roku - obietnica radości.

Klimat był sroższy i miasto chłodniejsze (kilkadziesiąt razy mniej samochodów), więc naprawdę w mieście bywała zima. Na Muranowie, z powodu sztucznego ukształtowania terenu, tych skarp, górek i pagórków, były szczególne warunki do małej zimy małych dzieci – ubożuchnych łyżew i sanek i ślizgania się na butach.

Bo zimą także ciągnęliśmy korzyści z minionej wojny. Muranowskie podwórka są położone po parę metrów wyżej niż ulica, ponieważ przy odbudowie nie wywożono gruzów po zburzonym getcie. Rozepchano je tylko z ulic. Nieświadomi mrocznego pochodzenia górek, beztrosko zjeżdżaliśmy "na śledzia", "na koguta" i jeszcze jakoś, w zależności od ułożenia ciała. Wydawało się, że się jedzie i jedzie...

Byłem niedawno koło mojej pierwszej górki. Nie mogłem pojąć, że ta mikroskopijna skarpa wydawała mi się tak wielka. (Coraz bardziej upewniam się, że z biegiem czasu przestrzeń kurczy się jak winogrono w rodzynek i jak on staje się słodka.)

Ślizgawka? Najdziwniejszą widziałem koło kościoła ewangelickiego, którego podziemia wynajmowały Centralne Piwnice Win Importowanych. To było chyba w grudniu. Od strony Nowolipia podjechała pod kościół olbrzymia cysterna i coś się popsuło przy przetaczaniu wina, bo wzdłuż całego spadku, aż do okrągłego placyku z olbrzymią, socrealistyczną bramą, wyciekła i zamarzła wermutowa struga. Zdawaliśmy sobie sprawę z jedyności tej okazji i chichocząc jak złośliwe duszki zjeżdżaliśmy na złamanie karku pośród delikatnego zapachu piołunu i goździków.

Nieprawdopodobne, jak szybko można było współdziałaniem dziesiątków małych podeszew wypolerować ślizgawkę na zwyczajnym śniegu. Potem rozpędzałeś się i jechałeś kilkanaście metrów. Dziś to niemożliwe, bo dzieci nie chodzą już w butach na skórzanych zelówkach, ale wtedy nie była to żadna elegancja, lecz zwyczajność. Za to buty kupowało się rzadziej i często naprawiało („dawało się do podzelowania”).

Do dzisiejszych podeszew z tworzyw sztucznych lub gumowych nie dałoby się przymocować łyżew. Jak chociażby tej na zdjęciu – to łyżwa mojego brata, Снегурочка, czyli Śnieżynka, wyprodukowana przez moskiewski Артель „Мехштамп” (первый сорт) w drugiej połowie lat 50. Prawda, że ma w sobie XIX wieczny bajeczny, ale i imperialny urok?

W tego typu łyżwach tył mocowało się za pomocą trzpienia, osadzanego w bucie (szewc wydrążał w obcasie otwór i przybijał blaszkę). Przód łyżwy miał szczęki, które przykręcane specjalnym kluczykiem lub korbką ściskały zelówkę. Z butem wiązał też łyżwę rzemienny pasek. Łyżwy z butami (figurowe i hokejowe) były bardzo drogie.

Lodowiska? Na naszym podwórku dozorca wylewał szlauchem wodę, lecz były też w ogródkach jordanowskich przy Nowolipkach – jedno koło kościoła św. Augustyna, a drugie w bezpośrednim sąsiedztwie Pałacu Mostowskich (ten ogródek w roku 1981 bohatersko i na zawsze odebrały muranowskim dzieciom milicja oraz SB). W ogródkach organizowano zawody. Mimo, że w innych sportach całkiem dobry, nie miałem wielkiego talentu do łyżwiarstwa, bo do dziś pamiętam hańbiąca klęskę, jaką poniosłem podczas takiego wyścigu z młodszym bratem, który biegł w tych śnieżynkach. Dużo później rodzice kupili Tadeuszowi tzw. hokeje i spod Pałacu Krasińskich jeździł z nimi trolejbusem nr 53 zadawać szyku na Torwarze, jedynym sztucznym lodowisku w Warszawie.

Najbardziej malowniczo było w Ogrodzie Saskim. Stoję na górce, gdzie świątynia Westy, u stóp pagórka ośnieżony ogród i łza zmarzłego stawu. Bliżej brzegu otoczona drewnianymi kozłami przerębel, a po środku ślizgają się szczęśliwi. Wiele lat później zobaczyłem taki pejzaż u Bruegela i zapłakałem za dzieciństwem, które nie wróci.

czwartek, 7 lutego 2013

Romantyczna trauma


Ciemny pokój, w rogu niewielki stół, na nim radio. Ja pod tym stołem, zamknięty w podwójnej ciemności.

Nie uwierzycie, z jakim wzruszeniem przyjąłem ten radioodbiornik (Pionier U2), dar dla muzeum od Krzysztofa z Poznania. Tak jak w dzieciństwie gładziłem bakelitową skrzynkę, niespotykany dziś kształt - grę kantów i zaokrągleń. Zapamiętały palce, bo takie radio mieli moi Rodzice. Ach, ileż to razy podróżowałem samolotem wskaźnika po całej Europie, ostro wychylając skrzydła od Kaunas po Athinai (nie wiedziałem, że to Kowno i Ateny) i wsłuchiwałem się w dziwną mowę.

Telewizor pojawił się w domu dopiero około roku 1962, wcześnie królowało radio. Myli się ten, kto myśli, że Polskie Radio w tamtych czasach było propagandową szczekaczką. Oczywiście były nudne wiadomości i transmisje z manifestacji oraz nieznośny dla mnie surowy folklor. Przede wszystkim jednak było radio ostoją kultury wysokiej. Lata 50. - więc głównie w jej tradycyjnym wydaniu, zatem muzyka poważna i literatura romantyczna, w tym bardzo radiowy, bo świetnie zrytmizowany, Mickiewicz.

Więc siedziałem w tym ciemnym pokoju pod stołem i byłem przerażony, bo chór mocno zatroskanych kobiet zapowiadał rzeczy straszne. Potem starzec o chrapliwym i bardzo ponurym głosie kazał zamknąć drzwi, pogasić świece i stanąć wokół trumny. To było jeszcze gorsze od niedawnej audycji o kobiecie, która zabiła męża i zakopała ciało i nad nim posadziła lilie. I mało jej było, więc zwiodła na pokuszenie oraz zatratę braci denata.

Myślę, że moje jąkanie się i nieśmiałość wobec kobiet bierze swe źródło w romantycznej radiowej traumie. I wrażliwość pewnie stamtąd. Nie wiem, co by się ze mną stało, gdybym zamiast mistrza Adama, słuchał hip-hopu albo disco polo. Na nieszczęście – szczęście urodziłem się odpowiednio wcześnie.

Trzy dni temu odnalazłem tamte „Dziady”. Okazały się poczciwą ramotą dość nudno i bardzo tradycyjnie zrealizowaną, ale z perełkami aktorstwa. Kto wie, czy nie najlepszego Guślarza gra mało dziś pamiętany Józef Maliszewski. Udostępniam ten 5-minutowy kapliczny kawałek. Posłuchajcie, ale, na miłość boską, chrońcie dzieci!
https://www.dropbox.com/s/g114ivs5klnxaam/dziady.ogv?dl=0


Jeśli ktoś nie widzi odtwarzacza powyżej, lub on nie działa (zwłaszcza w przeglądarkach Explorer), proszę odtworzyć plik na swoim komputerze, naciskając tutaj.

niedziela, 27 stycznia 2013

Popielniczka


Jeszcze jeden z eksponatów muzeum rzeczy kiedyś użytecznych - kolejowa popielniczka. Lata temu kupiłem ją na Allegro. Sprzedawca starannie artefakt wytrawił i wyszlifował, aż całkowicie zatracił się niezapomniany zapach i znikła lepka patyna.

Zaliczała się do tych przedmiotów, które z powodu braku zaufania do społeczeństwa przytwierdzało się do podłoża (podobnie jak w automatach sprzedających wodę sodową szklanki na łańcuchach lub oprawione w stalowy grzbiet książki w budkach telefonicznych).

Oczyszczanie popielniczki polegało na uwolnieniu z uchwytów. Zawisała wtedy dnem do góry. Zdarzało się, że podczas długiej podróży trącona popielniczka wielokrotnie wypróżniała się na spodnie. Z tego powodu nigdy ich nie lubiłem. Ale to było kiedyś, a dziś wszystko jest mi drogie.

Na przykład ówczesne tekturowe bilety kolejowe. Na małych stacjach przechowywano je w szafie zamykanej drewnianą żaluzją. Stały na sztorc w metalowych przegródkach, a każda dla innej miejscowości. Kartoniki były zielone (1 klasa) i bure, a te na pociągi pośpieszne miały podłużny, chyba czerwony pasek. Zawsze było dla mnie tajemnicą, dlaczego po opuszczeniu stacji należało bilet zwrócić kolejarzowi siedzącemu w budce przy wąskim przejściu.

Teraz zastanawiam się, jakie rzeczy nieużyteczne za lat sześćdziesiąt będzie wspominał, za czym będzie tęsknił, Jasio (raczej nie Zizzi, bo zapatrzenie się w czas przeszły to męska sprawa). Może zatęskni za bilonem, który jego dziadkowi ciągle wysypywał się z kieszeni, albo za zapachem benzyny? A może wspomni papierowe książki, zwłaszcza te cienkie, z paroma linijkami tekstu na niemal pustej stronie?

Po zmroku przytulasz policzek do chłodnej szyby i widzisz swoją kometę -  w kłębach pary snop iskier z parowozu. Ten ekspres nazywa się Nostalgia, a pędzący w przeciwną stronę – Marzenie.

Mam pomysł:  jeśli po ostatecznym zakończeniu podróży staruszek w budce zażąda zwrotu burego kartonika, skłam, że go zgubiłeś. Może święty biurokrata każe ci zawrócić i będziesz mógł podróżować dalej. W którą stronę zechcesz.

czwartek, 27 września 2012

Deska prawdy

Niektóre stare narzędzia potrafiły się tak zżyć z użytkownikiem, że przez spracowany dotyk nabrały z biegiem lat cech człowieczych. Oto drewniana wasserwaga, zwana też poetycko deską prawdy, a najpoprawniej poziomicą. Urzeczony jestem jej staroświecką naturalnością i prostotą. Wyobrażam sobie, że jest taka, bo chropowatą powierzchnię codziennie wygładzały dłonie rzetelnego przedwojennego stolarza, o którym w dziecięcym wierszyku napisał Julian Tuwim:
Na tym tartaku warczące piły
Tak drzewo cięły, że się stępiły.
Kupił te szorstkie listwy i deski
Stolarz warszawski, Adam Wiśniewski.
Adam Wiśniewski, nie lada majster.
Wziął piłę, młotek, hebel i klajster
Mierzył, heblował, kleił, sposobił,
Zbijał, malował, wreszcie stół zrobił.
Dziś prawnuk Wiśniewskiego używa poziomicy laserowej. Jest precyzyjniejsza, ale nigdy nie będzie między nimi bliskości.

Drewniana natomiast, w uznaniu zasług i najpiękniejszych cech ludzkich, sprawiedliwie bada poziom mojej muzealnej półki.
------------------------------------------

Poziomica tak naprawdę pochodzi ze spolegliwej Wielkopolski i jest darem dla Muzeum od Krzysztofa (tego, który zaopiekował się Wilejką).

Cały wiersz Tuwima „Stół” jest tutaj.


poniedziałek, 27 lutego 2012

Romantyczne medium

Kolejny eksponat muzeum rzeczy kiedyś użytecznych. Żadnej tandety: najszlachetniejsze tworzywo sztuczne, którego nazwa bierze się od hebanu - ebonit, przewody w osnowie z połyskliwej, czarnej tkaniny, a przede wszystkim odgłos dzwonka, co nie pochodzi z pliku, lecz z uderzania młoteczka o prawdziwy metal.

Wzór z lat 60. łączy urzędową powagę z marzeniami (posiadanie telefonu było w PRL marzeniem milionów), bo pryncypialną kanciastość łagodzą przyjazne zaokrąglenia.

Żadnej tandety i żadnego pośpiechu – wolno powracająca tarcza numerowa i wiecznie zajęty numer dziewczęcego akademika na Karolkowej. Było to bardzo romantyczne medium.

środa, 1 lutego 2012

Czarodziejski gwizdek

Od początku roku Słowobraz ma skromny odpowiednik materialny. Założyłem prywatne muzeum rzeczy kiedyś użytecznych (MRKU). To nie są zwyczajne starocie – każdy z przedmiotów ma własną historię lub cechę osobliwą. Żeliwne żelazko z duszą prawie nieużywaną (można powiedzieć czystą), maszyna do pisania samobójczej marki „Progress”, butelka po piwie z porcelitowym kapslem - krzywa jak wieża w Pizie (zapewne z powodu swojej wady ocalała), paczka papierosów „Klubowe”, która uchroniła od śmierci co najmniej dwie osoby, ponieważ nie została rozpieczętowana, syfon z wodą sodową –  niezły rocznik 1959.

Najnowszy nabytek to depozyt od szlachetnego Jula B., milicyjny gwizdek. Solidne wzornictwo późno modernistyczne: dynamiczna, opływowa sylwetka ścigacza i tłoczony motyw greckiej litery omega (jej symbolika oznacza definitywny koniec). Wewnątrz podkowy krótki i dosadny - jak meldunek o wykonaniu zadania – skrót MO, Milicja Obywatelska.

Eksponaty przywraca do dawnej świetności Włodek Fruczek, ale ten pozostawiłem w stanie nietkniętym, z zaschniętymi śladami używalności, a nawet delikatną pleśnią w kącikach. Zaniedbałem celowo, aby nikt nie zechciał wziąć go do ust i zagwizdać. Pomyślałem, że to czarodziejski gwizdek (Antonio Salieri, Die Zauberpfeife), na dźwięk którego wróci stare.

*  *  *

Rok 1988. Czuło się, że coś się kończy, choć jeszcze nic się na dobre nie zaczyna. W styczniu przestano zagłuszać „Wolną Europę”, w początkach maja słynny strajk w Stoczni Gdańskiej zakończony pokojową manifestacją na ulicach, a we wrześniu pierwsze spotkania w Magdalence i Rakowski na premiera. Jeszcze nie powiew wolności, ale powietrze świeższe.

Jednakże tu i ówdzie, w placówkach, nie ustawała praca polityczno-wychowawcza. 7 października, w Święto Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa, dzieci z warszawskiego przedszkola przy ul. Niekłańskiej udały się z przyjacielską wizytą do pobliskiego komisariatu na ul. Londyńską. Musiało być tam naprawdę miło, bo 5 -letni Miki, kiedy go odbierałem, był bardzo zadowolony.

Wcale nie chciałem tej konfrontacji, ale od paru dni planowałem, że tego dnia pojedziemy na plac Dzierżyńskiego, gdzie po raz pierwszy w Warszawie miała się pokazać Pomarańczowa Alternatywa.  To miał być „Happening w Obronie Komunistycznej Ojczyzny”.

Miejsce znakomite, bo pod pomnikiem rodaka zasłużonego w dziele wewnętrznego bezpieczeństwa. Niestety, dostępu do swojego patrona broniły zwarte oddziały (choć trzeba przyznać nie w hełmach), więc akcja miała miejsce na chodniku, przed księgarnią "Warszawianka".

Happenerzy nie mogli zrealizować pierwotnego scenariusza i dlatego skończyło się na pojedynczych, przepojonych absurdem scenkach. Zapamiętałem jak milicjant legitymował chwiejącego się na wrotkach wysokiego brodatego jegomościa w długim szynelu wojskowym, z czerwonym szalikiem i w czapce pilotce. Olbrzym był przygotowany na tę okazję, bo zza pazuchy wysupływał harmonijkę, w jakiej dziś niektórzy noszą karty płatnicze. Z przepraszającym uśmiechem pochylał się nad milicjantem i wyciągał, i wyciągał, niczym iluzjonista związane chustki, niekończące się leporello  dokumentów, zerkając na każdą stronę, czy to właśnie ten. Miki siedział mi na ramionach i był urzeczony.

Beztroski nastrój nie trwał jednak długo. Nagle się zachmurzyło i ktoś z kolorowego tłumu rzucił pojemnikiem z kefirem. Absurdalna biała maź ściekała po masce milicyjnego gazika. To już był casus belli, czyli koniec zabawy. Krótka komenda, a może gwizdek i ruszyli chłopcy od Feliksa. Wycofałem się przesmykiem koło apteki na ulicę Corazziego, a potem do Bielańskiej, gdzie zostawiłem samochód.

O dach uderzały grube krople deszczu, wycieraczki piszczały, a z tylnego siedzenia słychać było przejmujący lament.
- Nie, to nieprawda. Milicjant wcale nie jest taki. On się nie zaopiekuje, on nie pomoże. Milicjant pobije  –  szlochał.
Nie pierwszy on był, ale kto wie, czy nie ostatni, opłakujący stracone złudzenia socjalistycznej młodości.

środa, 14 grudnia 2011

Parowiec "Husserl"


Zaciągnąłem się na ten parowiec. Wyrychtował mi go Fruczek, który ma talent przywracania przedmiotom starym dawnej urody.  W ładowni, gdzie kiedyś przechowywano gorącą duszę, Włodek odkrył na wewnętrznej stronie kadłuba liczbę. Przerdzewiałą i niewyraźną.
- To data. - powiada. Odbiłem ją w plastelinie.- rok 1842.
- Trzeba wracać - pomyślałem. - Późno już.
Kupiłem butelkę taniego wina musującego i rozbiłem o żeliwny, dumny kadłub.
- Chrzczę cię S/S "Husserl".
Te literki na początku określają typ napędu (steam ship - parowiec). Husserl? Właściwie to dlatego wracam. Odkryłem, że blog polecany jest w pewnym portalu fenomenologicznym Byłbym-że przykładem świadomości intencjonalnej? Tak, czy owak trzeba wracać, skoro przyśniłem się filozofom...
Na kraniec siedmiu mórz,
na kraniec siedmiu zórz
przypłynął raz kapitan,
z księżycem się przywitał
i zapadł w sen,
i śnił...
Od ostatniego wpisu w rodzinie przybyli Teresa (zdrobniale Zizzi) i Jaś. I chociaż maleńcy oboje, ona piękna jest jak Afrodyta, a on męski i przemyślny jak Odys.
Mija młodość jak woda,
czoło chmurzy się częściej,
a tu nagle pogoda,
taka dobra pogoda na szczęście.
A na wyspie stoczyłem w obronie życia kochanej Buby krwawy bój z buldogiem amerykańskim.
- Pokonałeś kolejnego smoka i ocaliłeś Księżniczkę von Hovawart! - napisał ktoś miło.
No to wróciłem.

"Pogoda na szczęście". Słowa: Agnieszka Osiecka, muzyka: Seweryn Krajewski, śpiewa Maryla Rodowicz i Seweryn Krajewski (1975)
 
blogi