piątek, 27 lipca 2012

Szczęśliwy dzień

Za każdym razem, kiedy na nich patrzę, myślę, że to cud podwójny.

Ileż dziś było śmiechu, radosnego pisku i szczęśliwego poszczekiwania Buby. Na koniec żegluga po akermańskim stepie.
Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi;
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu.

wtorek, 24 lipca 2012

Podwórko muranowskie


Poprawiam stare posty, uzupełniam, rozwijam. Postanowiłem niektóre z nich zamieścić jako nowy wpis, jednocześnie likwidując pierwowzór. Dziś o muranowskim podwórku. 

Okna mieszkania rodziców wychodziły na skrzyżowanie ulic Dzielnej i Karmelickiej. To była północna granica pierwszego Muranowa, budowanego do roku 1952. Dalej, jak okiem sięgnąć tylko gruzy po zburzonym getcie, a na horyzoncie czerwony mur cmentarzy: Żydowskiego, a nieco bardziej na prawo Powązek. Za odległymi drzewami cmentarzy zachodziło słońce.

Czy można mieć szczęśliwe dzieciństwo mieszkając w miejscu, gdzie całkiem niedawno pomordowano tysiące ludzi? Niby wiedzieliśmy o wszystkim, bo niedaleko był pomnik Bohaterów Getta i co jakiś czas odbywały się tam uroczystości. Kiedyś na podwórku pod „śmieciarą” zapadły się płyty chodnikowe i pokazały się jakieś piwnice. Niby wiedzieliśmy, ale to było poza nami.

Najwcześniejsze sportowe wspomnienie z podstawówki: sprawdzian na 60 m wzdłuż nieistniejącego dziś, wschodniego muru Pawiaka. Za tym murem niewiele więcej niż dziesięć lat wcześniej katowano ludzi, lecz my nie mieliśmy do tego głowy i co sił w nogach biegliśmy po ubitym gruzie.

A jednak wciąż wydawało się, że w powietrzu wraz z ceglanym pyłem unosi się zapach prochu. Pewnie za sprawą nisko latających samolotów wojskowych, radia, w którym trwała zimna wojna (długo myślałem, że to jakaś wojna na północy) i władzy, która straszyła knowaniem niemieckich rewanżystów. Nic dziwnego, że nasze doświadczone wojną matki co jakiś czas wykupywały ze sklepów mąkę oraz cukier.

Potrafiliśmy strzelać ze wszystkiego. Choćby ze zwykłego klucza do szafy. Obowiązkowo odlany z jednego kawałka musiał mieć dziurkę. Do niej strugaliśmy brązową masę z łebków od zapałek (mówiliśmy „siarkę”). Przywiązywało się klucz do krótkiego sznurka, a z drugiej strony odpowiedniej grubości spiłowany gwóźdź. W użyciu były przerdzewiałej części starej broni, czasem znalezione na gruzowisku spłonki do butelek zapalających – żółte szklane rurki z zatopionymi końcówkami (wewnątrz był tzw. kalichlorek).

Wciąż budowaliśmy schrony lub bunkry i ostrzeliwaliśmy się. Pamiętam smutek, z jakim patrzyli na nas niektórzy dorośli, gdy bawiliśmy się w rozstrzeliwanie. Kilku nas stało na krawędzi piaskownicy, jeden: ta-ta-ta-ta i bezwładnie padaliśmy na piasek.


W dni targowe jeździłem z Mamą tramwajem z ulicy Solnej (tak się mówiło, choć wtedy nazywała się Marchlewskiego, dziś Jana Pawła II) na bazar przy Pańskiej. Stało tam mnóstwo wyściełanych słomą chłopskich wozów, po brzegi wypełnionych ziemniakami, kapustą i jabłkami.

W uszach mam poranny stukot kopyt i odgłos kół wozu mleczarskiego turlających się po kocich łbach Karmelickiej. To była drewniana buda wypełniona obijającymi się metalowymi bańkami. Nalewali z nich mleko w sklepie na Dzielnej miarką, zwaną kwaterką.

Z innych niemożliwych dziś rzeczy pamiętam letnie wczesne poranki i nieprawdopodobną ciszę, która mąciło tylko zawodzenie wiejskiej baby: jagoody, jagoody, jagoooo... Kto wie, czy nie był to zamierzony efekt artystyczno-reklamowy, bo te ostatnie, niedopowiedziane jagody brzmiały w przestrzeni podwórka jak zanikające echo jagodowych lasów.
Albo ten pan z wąsikiem, w brązowym, wybłyszczonym garniturze, który ostrzył noże i nożyczki. Na plecach nosił swój warsztat: XIX-wieczny drewniany stolik z ostrzałką napędzaną nogą. Nie nawoływał, lecz stawiał go pośrodku podwórka i uderzał młoteczkiem w metalową blaszkę. Klang kowadełka, podobnie jak odgłos przelatujących nisko wojskowych migów, tworzyły wyższą warstwę dźwięków muranowskiej ulicy. Tłem powszednim był dziecięcy zgiełk (przedszkole lub żłobek były niemal na każdym muranowskim podwórku) i pisk tramwajów na trasie N-S.

W niedzielę cisza. Tylko szum skrzydeł i gruchanie gołębi, co jakiś czas bicie dzwonów kościelnych, a w południe niemożliwie nudna melodia hejnału z Wieży Mariackiej. Na klatce schodowej zapach rosołu.

Nadzwyczajnym jednak i prawdziwie wzruszającym wydarzeniem była orkiestra podwórkowa. Żaden tam folklor. Muzykanci różnili się bardzo od dzisiejszych grajków z Kompanii Piwnej lub ze Szwejka. Nie udawali apaszów i w ogóle nie byli szemrani. Zapamiętałem wysokiego blondyna w długim jasnym prochowcu. Patrzył w górę i śpiewał „Umówiłem się z nią na dziewiątą”. I ja potem nie mogłem umawiać się inaczej.

niedziela, 22 lipca 2012

To idzie młodość

Po dziesięciu latach szybko gaśnie we mnie entuzjazm, że skoro jesteśmy w Unii Europejskiej, to już wszystko będzie wspaniale. Teraz ona sama znalazła się na rozstajach, a i u nas sprawy nie wyglądają cudownie. Choćby ostatnie wieści o tej ludowej strefie państwowej, co wprawdzie nie jest szara, ale wystarczająco haniebna. Chyba nie taką przemianę kołodziejów miał na myśli Norwid.

A przecież wartościową mamy młodzież, tyle, że się do polityki nie garnie. Nie cała, na szczęście. Czy ktoś pamięta Studniowych Cwaniaków? Dziś już mają dni 268 i chociaż zasadniczo bardzo im się świat podoba, to nie zamierzają zgadzać się na wszystko (proszę zwrócić uwagę na tytuł książki). W nich tylko, w Jasiu i Teresce jedyna moja nadzieja: on przemyśli wszystko, a ona zrobi. Ten, kto zna Zizzi, wie, że zrobi na pewno.

Ta piosenka ma dokładnie 60 lat. Byłby czas spojrzeć na tamtych ludzi z miłością, przypomnieć sobie śliczną Lidię Korsakównę i jej wzruszające: "Maryśka, Warszawa!".
Co tak dudni, co tak grzmi?
Niebo huczy, ziemia drży.
Czy wichura groźna dmie?
Czy to burza idzie? Nie!
To idzie młodość, młodość, młodość
I śpiewa: Być murem, piosenką jak wiatr
I spadnie jak burza,
Jak w maju ulewa
Po której odradza się świat.
Dla budowy młode dłonie,
Dla budowy młoda myśl.
Potrafimy jutro bronić
Tego, co tworzymy dziś.
To idzie młodość, młodość, młodość
I śpiewa, bo ona odrodzi świat.
To idzie młodość (muz. Tadeusz Sygietyński, sł. Ludwik Starski), piosenka z filmu „Przygoda na Mariensztacie”, reż. Leonard Buczkowski.

wtorek, 10 lipca 2012

Obstalunek

zdj. Natalia lub Mikołaj, Szlinokiemie
Wiem, że stamtąd ten widok. Z arkadyjskiej krainy, o której marzył na paryskim bruku. Nie jestem tylko pewien, czy chodzi o to pole przepasane miedzą (na niej z rzadka ciche grusze siedzą), czy raczej o ten sad, co był, gdzie drzewa owocne, zasadzone w rzędy, ocieniały szerokie pole, spodem grzędy.... 
W tej części sadu rosły tu i ówdzie wiśnie,
Śród nich zboże, w gatunkach zmieszanych umyślnie:
Pszenica, kukuruza, bob, jęczmień wąsaty,
Proso, groszek, a nawet krzewiny i kwiaty.
Dzieci z dziećmi wyjechały na Suwalszczyznę, a właściwie na polską Litwę. Przesyłają stamtąd zdjęcia lub filmiki. Raduje się serce, kiedy w każdej codziennej migawce widać, jak Maleństwa rosną (Zizzi nawet już wstaje). A w tle obraz kraju. Też słodki.

Posłałem, jak obstalunek do rzemieślnika, fragment Inwokacji, z prośbą o zdjęcie krajobrazu do obrazu Słowa. 

Dostałem z dziesięć, a każde piękniejsze. Wybrałem esencję polskiej sielanki. Ileż cytatów, od Kochanowskiego po Miłosza, można by się tu przytoczyć, ale zostawmy literaturę, skoro mamy własne oczy.

Dodam: jest wtorek 3 lipca 2012, godz. 21. Słońce już skryło się z tyłu za domem, dlatego nie ma cienia, za to różowa poświata opada na Ojczyznę miłą.

Powiększ ten obraz i przyklej pod powieką. W stosownej chwili będziesz mógł/mogła powiedzieć najspokojniej: 
I ja w Arkadii.

środa, 4 lipca 2012

Zagadkowy gęsiarek

Lipiec
Na świadectwach, wzbici w radość, odlecieli uczniowie,
drży powietrze po ich śmigłym zniku.
Wakacje, panie profesorze! Pora
trzepać wesoło słowa jak futra na wiosnę
oraz
czasowniki przez dni lata odmieniać!
— —
Wóz przetoczył się z nagła — i w łozinie zzieleniał.
Tylko pustki rozpryśniętej w słońcu — udar.
Skacząc z bryczki, zaoczę:
Bosonogi gęsiarek biegł, zaczerpnął ze źródła,
znikł, jak gdyby on wybiegał
potoczek.
— —
Okolicę, serce wyniosłe, przeszywa na przestrzał
strumień!
Lecz z połogich pagórków — wahającą się odpowiedź —
inne wzgórze — dalszą górę kołysze.
Jak ten skryty poryw widoku i ciszę zatuloną w szumie
szeptanymi pytaniami — wydać?
Jakże w cieniu, pod lipą — przysłowieć? 
Julian Przyboś 
Każdego roku, gdy zaczynają się wakacje, czytam sobie i wysyłam znajomym ten wiersz Juliana Przybosia. Głównie powodu pierwszego wersu - genialnej metafory, w której uczniowie na cenzurkach, niby na czarodziejskich dywanach, odlatują wzbici w radość.

Dalsza część wiersza nie jest tak jasna. Bądź co bądź to Awangarda i nikt tu niczego za darmo nie daje. Ten wiersz jest jak wymyślny fajerwerk, w którym z pierwszej roziskrzonej kuli wybucha następna, a z tej jeszcze jedna. 

W brulionie autora kolejny fragment, o bosonogim gęsiarku, zanim przybrał formę ostateczną, miał aż dwanaście wersji i jest w tym wierszu kluczowy. Co oznacza? Artur Sandauer pisze:
Przyboś traktuje świat jako projekcję własnej osobowości, tak że wydaje się, jakoby – zamiast go wiernie przyjmować – tworzył go samym spojrzeniem.
Idźmy tym tropem: jeden z tamtych uczniów, bosonogi gęsiarek to sam Julek Przyboś – syn chłopski ("na przyboś" w gwarze znaczy „boso”), który w dziecięcym zachwycie podbiega do źródełka i ono/on wypływa potoczkiem.

Do zrozumienia następnego obrazu-fajerwerku pomocna jest wskazówka samego autora, gdyż w liście do Karola Irzykowskiego objaśnia dwuwiersz o okolicy, sercu wyniosłym:
Nie nazywam strumienia sercem okolicy. To okolicę mianuję sercem wyniosłym (...) zatraca się poczucie odrębności między okolicą a zachwytem dla niej, strumieniem a strzałą aż do bolesnego zachwytu uczuciem.
No, nie jest łatwo, ale pamiętajmy, że ta poetyka na trwałe zmieniała polską poezję.
Julian Przyboś jako wychowawca ze swoją klasą. Cieszyn ok. roku 1928.
Zdj. z: Julian Przyboś, Utwory Poetyckie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1984.

Przyboś napisał wiersz około roku 1933. Uczył wtedy języka polskiego w Państwowym Gimnazjum Matematyczno-Przyrodniczym im. Mikołaja Kopernika w Cieszynie. Zapewne stąd ta belferska tkliwość wobec uczniów (rozmowa wzgórz i pagórków) i być może w wymiarze geograficznym „okolica serca” to  okolice Cieszyna właśnie. Tym bliższy jest mi ten wiersz.

A tak go widzę: odlatują uczniowie → on wraca do dzieciństwa, do źródeł swojej wrażliwości → tamten potoczek, dziś strumień, płynie w okolicy serdecznej, gdzie uczy zachwytu innych.

Chciał Przyboś pod lipą przysłowieć. Przysłowi mi się zawsze w lipcu.
 
blogi