wtorek, 29 stycznia 2013

Złe miejsce


Niesamowite było zobaczyć w zbiorach Narodowego Archiwum Cyfrowego to zdjęcie. Musimy gdzieś tam być w tłumie we trzech, bo dokładnie pamiętam wypadek i ten cały przedziwny 20 marca, pierwszy dzień wiosny 1971 roku.

Staliśmy na rogu Żelaznej i Grzybowskiej gapiąc się bezmyślnie na wypadek. Właściwie to była banalna stłuczka, ale wszystko w tamtym czasie musiało mieć urzędową oprawę i stąd aż czterech milicjantów. Zupełnie niepotrzebnie, bo na pierwszy rzut oka wiadomo było, że winę ponosi kierowca warszawy. Nie przypuszczał, że jadący z Woli autobus linii 155 na tym odcinku nie skręca w Żelazną, lecz jedzie prosto Grzybowską. Zatrzymał auto pośrodku skrzyżowania, by przeczekać aż autobus skręci, a tamten wjechał na niego.

Zmarzliśmy trochę, ale tuż obok był bar. Dokładnie na parterze tego wieżowca, z którego ktoś wykonał zdjęcie. To najbardziej wysunięty na Dziki Zachód, pierwszy z kilkunastu mrowiskowców nowego osiedla "Za Żelazną Bramą”.

Jaki tam znów bar! Olbrzymia zaparowana garkuchnia z aluminiowymi kotłami, w których tężały mączne sosy i schła zbrylona kasza. Paskudny ten przybytek miał wszakże jedną zaletę: Tu było piwo. Zawsze! Zapewne z powodu bliskości Browarów Warszawskich. Żartowaliśmy, że w piwnicy, tuż za popękanymi kafelkami toalety, do której schodziło się ze środka sali, prowadzą podziemne korytarze składów przedwojennej firmy Haberbusch i Schiele. W naszych wyobrażeniach tymi korytarzami, na wagonetkach zwożono skrzynie ulubionego napoju. Bo nie było go nigdzie, a tu owszem. Jeszcze tylko na Dworcu Głównym oraz w Zjednoczonym Bufecie Kin "Przyjaźń" i "Młoda Gwardia". I nie żadne wodniste ani skwaśniałe, lecz z gęstymi pęcherzykami bielutkiej piany, jeszcze ciepłe.

Kiedy dzisiaj wspominam tamten dzień, wydaje mi się, że przyczyną niezwykłych wydarzeń mogło być szczególne nagromadzenie na niewielkim obszarze symboli ówczesnej kultury. Być może róg Żelaznej i Grzybowskiej to złe miejsce, magnetyczno – literackie pole, gdzie bierze w niewolę nieubłagana pani Fikcja. Pierwszą ofiarą mógł być ten kierowca warszawy, który zawierzył logice. Tego dnia miały być i następne ofiary.

Wyobraźmy sobie: osiem kondygnacji wyżej mieszkał filmowy Dzięcioł, erotycznie pobudzony Stefan Waldek. Tuż obok, na rogu Krochmalnej, postać z powieści "Zły", redaktor Edwin Kolanko widział w barze "Słodycz" (IV kategoria) uderzenie w oczy rozbitą szyjką od butelki. Pięćdziesiąt metrów w drugą stronę, przy Grzybowskiej 46 w obskurnej przedwojennej kamienicy, kręcono film „Poszukiwany, poszukiwana”, gdzie w mansardzie transwestyta Rechowicz spotykał się ze swoją żoną. Wszystko w najbliższej okolicy feralnego skrzyżowania i wszystko udziwnione.

Pierwsze trzy piwa postawił Staś. Ledwie przebiliśmy się przez gęsty kożuch, Łukasz odsunął butelkę i zdecydowanym truchtem zbiegł absurdalnymi schodami ze środka sali. Normalka, wiedzieliśmy, że ma szybkie nerki. Kiedy jednak wszedł na górę, nawet na nas nie spojrzał, lecz stanął w kolejce do baru. Wrócił radosny, przyciskając do piersi sześć pękatych butelek z białymi kapturkami gęstej piany. Postawił je obok trzech ledwo napoczętych.
- No a teraz, chłopaki, się n a p i j e m y.
Pociągnęliśmy w milczeniu parę łyków, a ten znów do toalety, schodami w dół, schodami w górę, ani spojrzenia w naszą stronę i prosto do kolejki. Wrócił radosny przytulając sześć butelek.
- No to się, chłopaki, n a p i j e m y.
Wydawał się mile zaskoczony, że na stole czeka już dziewięć krasnoludków, z czego sześć w przyklapniętych berecikach.
- Ty, Łukasz, tu już miejsca nie ma. Siadaj, pogadamy.
Był jakiś niespokojny, pewno dlatego, że musiał do WC. Schodził jeszcze raz czy dwa zahaczając o bar. Byliśmy bezradni. Zacięła, zacięła się ta płyta z nami.

Dopiero za dwadzieścia lat nakręcą „Dzień świstaka”, a my świętowaliśmy go dziś: oto na rogu Grzybowskiej i Żelaznej po raz piąty tego dnia zamiatają z ulicy szkło. Osiem pięter nad nami filmowy Dzięcioł, Stefan Waldek nie poszedł do pracy w Supersamie, lecz od rana obserwuje przez lunetę rozbieraną prywatkę w sąsiadującym mrowiskowcu. Opodal w mansardzie poszukiwany Rechowicz zdejmuje i zakłada sukienkę. Sto metrów w drugą stronę, w barze „Słodycz” Kubuś Wirus nie może oderwać wzroku od miejsca, gdzie rozchylał się fartuch barmanki nazywanej Hawajką, a Władkowi, który uderza tulipanem, zabrakło już butelek.

Wszyscy tkwią w dławiącej pętli czasu, póki Łukaszowi starczy pieniędzy.
Nie starczyło wreszcie.

niedziela, 27 stycznia 2013

Popielniczka


Jeszcze jeden z eksponatów muzeum rzeczy kiedyś użytecznych - kolejowa popielniczka. Lata temu kupiłem ją na Allegro. Sprzedawca starannie artefakt wytrawił i wyszlifował, aż całkowicie zatracił się niezapomniany zapach i znikła lepka patyna.

Zaliczała się do tych przedmiotów, które z powodu braku zaufania do społeczeństwa przytwierdzało się do podłoża (podobnie jak w automatach sprzedających wodę sodową szklanki na łańcuchach lub oprawione w stalowy grzbiet książki w budkach telefonicznych).

Oczyszczanie popielniczki polegało na uwolnieniu z uchwytów. Zawisała wtedy dnem do góry. Zdarzało się, że podczas długiej podróży trącona popielniczka wielokrotnie wypróżniała się na spodnie. Z tego powodu nigdy ich nie lubiłem. Ale to było kiedyś, a dziś wszystko jest mi drogie.

Na przykład ówczesne tekturowe bilety kolejowe. Na małych stacjach przechowywano je w szafie zamykanej drewnianą żaluzją. Stały na sztorc w metalowych przegródkach, a każda dla innej miejscowości. Kartoniki były zielone (1 klasa) i bure, a te na pociągi pośpieszne miały podłużny, chyba czerwony pasek. Zawsze było dla mnie tajemnicą, dlaczego po opuszczeniu stacji należało bilet zwrócić kolejarzowi siedzącemu w budce przy wąskim przejściu.

Teraz zastanawiam się, jakie rzeczy nieużyteczne za lat sześćdziesiąt będzie wspominał, za czym będzie tęsknił, Jasio (raczej nie Zizzi, bo zapatrzenie się w czas przeszły to męska sprawa). Może zatęskni za bilonem, który jego dziadkowi ciągle wysypywał się z kieszeni, albo za zapachem benzyny? A może wspomni papierowe książki, zwłaszcza te cienkie, z paroma linijkami tekstu na niemal pustej stronie?

Po zmroku przytulasz policzek do chłodnej szyby i widzisz swoją kometę -  w kłębach pary snop iskier z parowozu. Ten ekspres nazywa się Nostalgia, a pędzący w przeciwną stronę – Marzenie.

Mam pomysł:  jeśli po ostatecznym zakończeniu podróży staruszek w budce zażąda zwrotu burego kartonika, skłam, że go zgubiłeś. Może święty biurokrata każe ci zawrócić i będziesz mógł podróżować dalej. W którą stronę zechcesz.

środa, 23 stycznia 2013

Wędrowny kramarz

W 108 rocznicę urodzin Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.

wtorek, 22 stycznia 2013

Nadskakujący snom manowiec


W 135 rocznicę urodzin Bolesława Leśmiana.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Kos Kusy

Sypie z nieba, to i ja ptakom podsypuje. Już i ponad kilogram dziennie słonecznika. A że łuskany jest, na krzywy dziób wprosiło się tu mnóstwo towarzystwa. Kiedyś tylko sikorki, mazurki i dzwońce. Teraz to samo w obfitości (poza kochanymi mazurkami), a jeszcze grubodzioby, sójki, nawet sroki i kilkanaście drozdowatych, które gardzą jabłkami i zażarcie dziobią śnieg w poszukiwaniu jasnych ziaren. Paszkoty, kwiczoły, a przede wszystkim kosy otoczyły mnie tej zimy

Czasem, gdy bliżej podejdę do okna, wzbija się w górę kilkadziesiąt ptaków. Kiedy nadleci siwoskrzydły krogulec, zapewne Wasyl, nagle robi się pusto, lecz po kwadransie żałobnej ciszy, znów ptasie radio nadaje.

Drozdowate lubią kryć się pod iglakami, więc udeptuję śnieg i sypię im pomiędzy daglezją a świerkiem. Kiedy robią sobie przerwę, siadają wyżej i wpatrują się we mnie zimno i nieruchomo. Nie jest to zbyt sprawiedliwe.
Jeden z nich, nazywam go Kusy, nie boi się wcale. Ma powyrywane pióra z ogona i dlatego inne ptaki go przeganiają. A jednak nie je mniej, bo, gdy towarzystwo pierzcha na byle gwałtowniejszy mój ruch, on sobie mnie lekceważy i je ile wlezie.

Zapewne te wyrwane pióra i zaufanie do człowieka łączą się. Może poturbowany przez kota, pielęgnowany był przez ludzi? A może to sam Hektor? Sprawiedliwie byłoby.

środa, 2 stycznia 2013

W stronę Jowisza

Halo księżyca i świecący krzyż obserwowane podczas lotu balonem Zenith pomiędzy Paryżem a Arcachon, w marcu 1875, Opublikowano: [między 1875 i 1880], ze zbiorów Biblioteki Kongresu Stanów Zjednoczonych

Ktoś przyziemny mógłby dziś o mnie napisać:
“Było ciemno. Z trudem podniósł się i usiadł na brzegu łóżka. Jego prawa stopa błądziła w poszukiwaniu pantofla.”
Przysięgam, że było inaczej:
„Obudził się za piętnaście szósta i postąpił w stronę Jowisza”.

Astralny sens mojemu życiu nadała aplikacja w smartphonie, która nazywa się Google Sky Map. W zależności od ułożenia telefonu pokazuje ona aktualne miejsce ciał niebieskich. Nie tylko tych na półkuli północnej, ale również południowej. Także linię horyzontu i to co poniżej

Sięgnąłem po telefon, odłączyłem ładowarkę i dotknąłem ikonki. Na ciemnogranatowym tle zabłysły jasne punkciki i linie. Upewniłem się, że dom i uliczka nadal leżą dokładnie na krzyżu kompasu. Ulica na linii północ - południe, dom: wschód - zachód. Obróciłem ekran i zadrżałem. W nadirze przeciągał się nieznany niebu północnemu Wąż wodny. “Więc spałem na gadzie!”

Poniżej wyciągniętych idealnie na wschód nóg, jeszcze pod horyzontem czaiły się Pluton wraz Merkurym, a niżej leciutko smaliło mi pięty Słońce. Miało wzejść dopiero za dwie godziny, ale ja już wstawać miałem.

Postąpiłem więc na północ i na linii horyzontu natrafiłem na kapeć. Był tuż nad Jowiszem (dużym palcem rozpoznałem jego charakterystyczną spłaszczoną elipsoidę).

Kiedy schodziłem w dół, spostrzegłem, że idealnie na linii skosu schodów – zapewne okiem nie uzbrojonym widziałbym go nad północnym Pacyfikiem - ze swoim absurdalnym pierścieniem kręcił się Saturn.
 - Tuś mi bąku. Kiedy żona znów wypomni, że nie odkurzyłem schodów, odpowiem uczenie: ” A czy wiesz, niewykształcona kobieto, że Saturn nie rządzi znakiem Ryb, lecz Wodnika? Schody to twoje przeznaczenie!”
Potem dwa kroki na wschód, trzy na południe i byłem w łazience.”Szczęśliwa planeta, gdzie wód nie więzią skorupy lodów ani tysiąckilometrowe powłoki gazów.”

Na ulicy wiatr rozwiewał leciutko różę wiatrów, a ja szedłem z Bubą nucąc z epicka “Tako rzecze Zaratustra” Richarda Straussa. Z “Odysei kosmicznej”, ma się rozumieć. Nie, nie wybierałem się daleko. Ot, paręset metrów na południe.

 
blogi