Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 26 maja 2016

Królowie

Mieszek tylko w najlepszym razie znaczył sakiewkę, bo z początku był to woreczek na męskie przyrodzenie. Może to z powodu imienia pierwszego władcy, dawni królowie wydają się zabawni. Na przykład Łokietek - to już poważniejszy byłby Koszałek. Albo syn Łokietka, mimo podniosłego przydomka, wydaje się małym Kaziem, co ganiał za babami.

Naiwny Konrad, rozbity Waza, utrefiony Staś. Zawojowani, zatraceni i błądzący niczego nie nauczyli się z historii. Chyba nawet nie przeczytali Jasienicy.

piątek, 18 marca 2016

Małe rzeczy foremne

... nie mogę zapewnić, że niedługo, ale będzie.

To kolorowa wlepka do pierwszego oficjalnego numeru Obywatela, po którego nakład właśnie jadę. Jutro będzie dostępny w Warszawie (w punktach informacyjnych KOD-u, tzw. Pikodach). Wlepka jest mojego autorstwa, a w Obywatelu też mam swój mały udział.

Uwierz mi Kowarski, to nie polityka, to obowiązek.

* * *

Tu chciałem zilustrować jakimś wierszem mocnym, tymczasem natknąłem się na niepozorny fragment poematu Gałczyńskiego Przez świat idące wołanie (1950).

Cały wiersz jest typowym dla Mistrza (tak go nazywaliśmy z Michałem) żonglowaniem elementami patetycznymi i czystą liryką (jak ta słodka wyliczanka poniżej). Tuwim z pozycji socrealistycznych wytykał KIG, że czasami uprawia "franciszkański błogostan wszechmiłości".

Zapewne z powodu czułej liryki, a zarazem "słuszności" ideowej, Przez świat idące wołanie było w latach 50-60 częste w repertuarach teatrzyków poetyckich i konkursów recytatorskich. Jeszcze do dziś w uszach mi dudni, głośne skandowanie starszej siostry ciotecznej, Izabeli:
Bela Bartok, tyś się pomylił w koncercie,
to nie tak, to nie tak, to nie tak!
Wołanie, wołaniem, ale potem jest ta drobnomieszczańska pochwała codzienności i ładu. "W końcu o spokój  i normalność teraz chodzi" - pomyślałem i zamieszczam ten fragment pod Wielkanocnym, pozszywanym obywatelską nicią jajem.

A Mistrz jak czarodziej wyciąga z cylindra rekwizyty i podrzuca, a one zawisają i skrzą się niby w disnejowskim filmie.
Małe rzeczy foremne! Zegar w rogu na ścianie —
małe muzykowanie;
flaszki z atramentami, nuty, z kory czółenka
i wy, kawy ziarenka,
kwiat na oknie, sęk w desce, złoty pył nad podwórzem,
wszystkie rzeczy nieduże:
gwiazdka śniegu, listeczek,
wstążki, płomyki świeczek,
wieża w szachach, lis w bajce, wiatr, co w drutach brzęczy —
małe, wesołe rzeczy!
Konstanty Ildefons Gałczyński, z poematu Przez świat idące wołanie, 1950 

niedziela, 6 marca 2016

Obywatel

Niektórzy myśleli, że już zawsze będzie wąchał kwiatki. Tymczasem on podniósł się z kolan, otarł łzy i otrzepał czarne spodnie. To prawda, zmienił się trochę
Poznałem, oszpetniał
Sczerniał, schudł
ale jakoś
dziwnie wyszlachetniał
A. Mickiewicz, Dziady 
Z tym sczernieniem i schudnięciem niedokładnie tak, ale reszta się zgadza.

Widziano go w poprzednią sobotę, jak szedł środkiem Mostu Poniatowskiego trzymając na ramionach wnuka. Potem, przy palmie jerozolimskiej, chciał skręcić na Belweder, ale mu wytłumaczyli, że to inna książka. Na Marszałkowskiej chwycił w ręce błękitny sztandar ze złotymi gwiazdami. Kiedy tak szli w przeciwną stronę niż kiedyś pochód pierwszomajowy, nie był pewien, czy zaprzecza tamtemu sobie, czy może to jeden strumyk polskiej historii.

Jest w społecznej redakcji pisma "Obywatel". Po znajomości, bo naczelną jest jego synowa. Pozwolili mu napisać w imieniu wszystkich:
Połączyło nas poczucie nagłego i niesprawiedliwego wydziedziczenia. Ojczyzna, z której rozwoju byliśmy dumni, została nazwana ruiną, a jej podstawowy akt prawny - Konstytucja - stał się obiektem politycznego podstępu.
Nie, nie uważa, że czasy są bardzo straszne. Ponadto pamięta, co to "dialektyka" i "historyczna konieczność". Dlatego jest dobrej myśli i pełen nadziei.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Hiszpańska Inkwizycja

Męczennica fanatyzmu (fotograwiura ze zbiorów Biblioteki Kongresu - ok. 1901 r.)
Pod koniec lipca w Cudkowie, w gminie Dąbrowa Zielona, pies policyjny wytropił krzyż metalowy w szopie. Póki Halina K. go nie odpiłowała, stał na jej ziemi.

Rzeczniczka policji oświadczyła, że kobiecie grozi kara więzienia do lat pięciu. Zarzutu jak dotąd nie postawiono, a prokuratura bada, czy policja wkroczyła na posesję bezprawnie.

"Policja na usługach bab jęczących pod płotem!" - zakląłem. - "Nikt nie spodziewa się Hiszpańskiej Inkwizycji!"

Ale kiedy odnalazłem w Youtubie ten genialny skecz Monty Pythona już nie byłem zły i znowu zaśmiewałem się do łez.

Śmiejmy się, nie wiadomo jak długo potrwa nasz świat (zapiszę kwestię kardynała Ximeneza jak wiersz):
Nikt nie spodziewa się Hiszpańskiej Inkwizycji
Nasza metoda to
Zaskoczenie i strach
Dwie metody
Strach i zaskoczenie
I skuteczność
Trzy metody
Strach
Zaskoczenie
Skuteczność
I fanatyczne oddanie papieżowi
Cztery
Nie
Wśród naszych metod
Wśród naszych metod
Są strach
Jeszcze raz...

wtorek, 19 sierpnia 2014

Zielone miotły

C. Norwid, Miotła na bruku
Przysłał mi Kowarski wykres z liczbą wpisów we wszystkich latach istnienia blogu. "Asymptota nie kłamie, zbliżasz się do zera."

Pomyślałem: duch niezłomny źle się czuje ześlizgując się po byle asymptocie. Żeby zadać kłam bezwzględnej funkcji matematycznej, muszę pisać przynajmniej raz w tygodniu. Zebrałem wszystkie pomysły i wyszło prawie na trzy miesiące.

Pewno nie wspominałem, ale od lat w różny sposób zajmuję się problematyką niepełnosprawności. Od niedawna współredaguję portal. Koleżanka przeprowadziła tam parę wywiadów na temat upadającej spółdzielczości osób niepełnosprawnych. Poruszyła mnie jedna rozmowa i trochę żartem, a trochę przez łzę napisałem ten wiersz. Liryka społeczna? Niemodne, ale też z miłości.
wstań o świcie
zobaczysz ludzi
w pomarańczowych
kamizelkach
jak zielonymi miotłami
zamiatają bruk
te miotły
w spółdzielni Warsen
czule nawlekają
i wiążą
szczotkarze niewidomi
jest nas coraz mniej
powiada prezes
za komuny to jeździło się
i po wsiach
szukało
teraz brak pieniędzy
pół miliona
trzeba dać
miastu za wieczyste
z pefronu też przymało
i nikt się nie zwalnia
tylko umiera
za dwa lata umrze
też Warsen
ociemniały sen
o Warszawie
sprzed sześćdziesięciu czterech lat

piątek, 14 marca 2014

Śpioszek

Niedawno zmarła stara Chinka o pięknym polskim nazwisku Irena Sławińska (w ojczyźnie nazywała się Hu Pei Fang). Pracowałem z nią w miesięczniku "Kontynenty". Do Polski przyjechała chyba pod koniec lat 50. i zatrudniła się w piśmie "Chiny", które po zaostrzeniu stosunków między ZSRR a ChRL zostało przekształcone w "Kontynenty" właśnie.

Była ciepła i mądra. Paliła papierosy w długiej fifce i wraz z zastępcą redaktora naczelnego tłumaczyła prastare, pieprzne chińskie bestsellery (Wyznania chińskiej kurtyzany i Kwiaty śliwy w złotym wazonie).

Opowiadała mi, że jako młoda dziewczyna wkroczyła wraz z uzbrojonym milionem swoich rodaków, do Korei, ale teraz wyczytałem w nekrologu rodzinnym, że była pilotem wojskowym.

Kiedyś podarowała mi dla małego Mikołajka chińską kukiełkę. Sam pomysł liczy zapewne tysiące lat, ale ta lalka najwyżej pół wieku. Ubożuchny Śpioszek przeczy taśmowej elegancji dzisiejszej chińszczyzny - widać, że pochodzi z jakiejś manufaktury, której jedynym wyposażeniem była maszyna do szycia poruszana nogą.

Miły skośnooki gość ma szlafmycę z dzianiny, długą lnianą koszulę oraz ceratowe dłonie, które obejmują główkę, gdy całymi tygodniami przesypia wewnątrz tekturowego rożka (Człowiek całe życie prześpi, jeśli wierzy w swoje sny. - mówi chińskie przysłowie).

Wypychany patyczkiem do góry wychyla łepek,  przeciera oczy, rozgląda się i prostując się rozpościera ręce w szerokim geście. Musi być w tej szczodrości marzyciela tajemnicza moc, bo dzieci milkną zauroczone.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Podwójna tęcza

Ta tęcza jest podwójna i jeśli nam jedną spalą, mamy drugą.
Myślę, że nie przejdą.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Dworzec czołowy - storyboard

Dworzec - niby komunikacyjny węzeł, a w istocie pogranicze świata zewnętrznego i emocji - rzeczywisty węzeł, ale fizyczno-metafizyczny. Z siecią żelaznych dróg krzyżują się tajemne drogi, na których mijają się rezygnacja z nadzieją i tęsknota z ucieczką. Także modlitwa płynie i niezmiennie w jedną stronę (pod względem liczby wykonywanych znaków krzyża dworce statystycznie mają przewagę nad kościołami).

W większości są przelotowe. Pociąg przyjedzie, chwilę odsapnie i zaraz rusza. Takie dworce robią straszny przeciąg emocjonalny. Co innego dworce czołowe, te są stabilne jak port morski. Lokomotywa dostojnie zbliża się do nabrzeża i - choćby to był dworzec w górach - cumuje.

Warszawa Główna Osobowa. Pierwszy port mojego dzieciństwa. Zbudowana naprędce i tymczasowa, towarzyszyła mi od pierwszych lat, aż po niespokojny wiek młodzieńczy. To stąd dwulatek wyjeżdżałem z rodzicami nad morze lub w Karkonosze, a dwadzieścia parę lat później też w tamtą stronę, ale już w romantycznych misjach.

To zdjęcie (koniecznie w nie kliknij) zobaczyłem w książce “Powojenna Ochota” zaprzyjaźnionego wydawnictwa Veda. Przedstawia Warszawę Główną na początku jej istnienia. Jest rok 1946 - od zakończenia wojny minął ponad rok, ale raczej nie czuje się jej. No może tylko więcej wojskowych. Oto w furażerce i z walizką w brezentowym pokrowcu polski oficer. Przed nim w oficerkach i bryczesach skrywający chudą twarz leutnant armii radzieckiej. W rogatywce, odwrócony tyłem jeszcze jeden polski żołnierz i dla równowagi kolejny w niepolskim mundurze. Ten stoi na schodach paląc papierosa i obserwuje tłum podróżnych. Obok baczny cywil z jasnym prochowcem przerzuconym przez lewe ramię. Nie ma co się dziwić - za tydzień ważne referendum.

Dziwne, że nikt nie zwraca uwagi na postać, która jedyna pochodzi z innej epoki. Młoda kobieta w kwiecistej chuście i w białej zapasce. W ręku trzyma szkatułkę z papierosami na sztuki. Niech zazdroszczą szpicle, bo Cyganka wie wszystko. Na przykład, że elegancka dama w białym kapeluszu i w kostiumie z wywatowanymi ramionami to żona rządowego dygnitarza, który za rok znajdzie się w więzieniu, że - pierwsza z lewej - czarno ubrana niewiasta, przed dwoma laty straciła w tym mieście wszystkich bliskich, że obok rozkładu jazdy dwaj wojenni wykolejeńcy w kaszkietach też nie mają po co żyć, że facet w kapeluszu to spekulant, a ten z odkrytą głową patrzący w obiektyw jest szabrownikem. Na schodach ktoś z gitarą ...

Nie, to nie musi prawda. Tyle tu torów i ludzi, że splątały się tajemne drogi bolesnych wspomnień.

piątek, 8 marca 2013

Ormiaszce


Zdjęcie zrobił jego syn, Kuba. Kowarski siedzi w swojej – jak powiada – kozie. Kto pamięta anegdotę Telimeny "z Peterburku"?
Skończyło się, że charty poszły na powrozy,
A czynownik na cztery tygodnie do kozy.
A. Mickiewicz, Pan Tadeusz 
Naprawdę czynownik – Kowarski to ważna figura w stołecznym magistracie, ale założę się, że nie pisze tu sprawozdania ani preliminarza, lecz monit pilny w sprawie Euterpe lub czyta opowiadanie przyjaciela. Albo dziennik zmarłego poety.

Pisuję efemeryczną powieść pornograficzno-psychologiczną pod mylącym tytułem "Przenikliwość". Kowarski czyli Pszczelarz to jeden z bohaterów:
Zje coś czasem, ale tylko żeby nie upaść albo żeby wiatr go nie porwał. Tak naprawdę żywi się słowem. Najlepiej, jeśli to mowa wiązana, czyli wiersz. To arystokrata ducha, co najbardziej kocha jesienny szelest kartek i romantyczną łunę lampki nocnej.
Hmm.. co za dziwna konstrukcja, co za odmieniec - jak z amerykańskiego komiksu heros przejęty swoją misją organizowania dobra i odporny na pokusy. "Cywilny ksiądz" powiada o nim Boucher. Tamte postaci, ci ludzie-pająki i supermeny nadzwyczajność zyskali wskutek szczególnej fizycznej traumy, trafienia piorunem lub ukąszenia. Z Pszczelarzem było podobnie. Zrozumiałem, kiedy zobaczyłem jego dziecięce zdjęcie z ochockiego podwórka. Szedł z młodą i piękną matką, ze stateczną babcią i malutką siostrą. Długie, miękko zaczesane włosy - jak u Gogola lub Wieniawskiego. I taki dziwny gest, jakaś niepohamowana fantazja była i cały świat przed nim był.
A potem stało się i wszystko zmieniło. Uderzenie piorunem. Powinno go załamać, wytłuc  idealizm, kazać się stoczyć. I co? Wzmocniło jak komiksowego mutanta. Ale świata już nie rozświetliło. Nie zdobył go, lecz tylko opiekował się i służył. Wciąż to robi, "stary, naiwny pająk".
Te słowa właśnie wyszeptał Przewalski, kiedy po raz drugi tego dnia wszedł do Amatorskiej.
Dziś jest dzień dla nas obu szczególny. Każdy z nas, niezależnie, uznaje 8 marca 1968 za datę symboliczną w kalendarzu życiowym. Nie dlatego, że byliśmy jakoś zaangażowani w tamte wydarzenia. Ja zupełnie przypadkiem i na 48 godzin. On więcej. W jednym z komentarzy napisał, że „Marzec był przebudzeniem z długiego, przetrwałego dzieciństwa. Na dziedzińcu Uniwersytetu drgnął stary młyn dziejów, efektownie zazgrzytał i już się nie zatrzymał”.

W jakimś sensie nieustannie molestuje mnie literacko, bo bierze poważnie moje wietrzne próby poetyckie, spaja w jeden plik i co jakiś czas podsyła. Tak było wczoraj, a kiedy nie odpowiedziałem, dzisiaj przyszedł ten sam pakiet. Mimo pozornej poczciwości, Kowarski to człowiek przewrotny, bo podstępnie podtyka do legalizacji moje słowobrazowe żarty literackie oraz soczyste e-maile (dzieli tekst na strofy  i to ma być wiersz). Dziś udając zniecierpliwienie odpowiedziałem mu trochę w stylu powieści pornograficzno-psychologicznej:
Jeśli chcesz mnie sprowadzić, na drogę tandety i obniżenia kryteriów, jeśli chcesz ściągnąć do grona nieudaczników literackich (za takich miał nas Michał), to wysiłki Twoje daremne. Zbyt długo przypatrywałem się pięknej pannie Poezji nieśmiało i z ukrycia, żeby na starość brać ją w zaułku od tyłu.
A jednak wyjmuję stamtąd jeden wierszyk, poprawiam i z okazji ważnego dnia dedykuję Januszowi. Nie wiem, czy właściwy to wybór, bo jeden z naszych patriotycznych purystów delikatnie wypomina Kowarskiemu 1/8 krwi ormiańskiej. Co tam, niech ma wreszcie ojczyznę Ormiaszka.
Ojczyzna
  Januszowi K.
na Hali Kondratowej
siedzę na przyzbie
i plecy pociskają
na Giewont
po kręgosłupie
tłum mi drepcze
wzdłuż Krupówek
Piotrkowskiej
Monciaka
„oparłem się
na Ojczyźnie”
i w oku
łza

piątek, 7 września 2012

Jakoś dziwnie wyszlachetniał

Szedłem do szkoły wzdłuż ulicy Karmelickiej. Wtedy, w roku 1956, podobnie jak dziś była to senna uliczka z monumentalnym akcentem, bo ponad zamykającym ją trzypiętrowym mieszkalnym galeriowcem, dokładnie w osi ulicy, górowała sylwetka Pałacu Kultury. Tyle, że tego dnia go nie było. W miejscu iglicy i najwyższych kondygnacji zalegała mglista chmura, a z niej przez wiele pięter zwisały poruszane słabym wiatrem dwie szarfy: biało-czerwona i owijająca się wokół niej czarna.
Kiedy wbiegliśmy rozbawieni do klasy, na biurku nauczycielki stało krzesło, a nim obrazek. Wcześniej portret wisiał nad tablicą obok godła, a teraz opasany czarną krepą Bolesław Bierut spoglądał nas z wysokości nauczycielskiej. Dobrze zapamiętałem ten moment, choć przecież nie mogłem wtedy wiedzieć, że to był koniec pewnej epoki, że tam gdzie umarł, a także u nas, puściły właśnie lody i rozpoczął się powolny, wieloletni dryf ku wolności. Pałac Kultury i Nauki od początku był symbolem tego, co właśnie mijało.

Niezapomniane były te powroty z paromiesięcznych wakacji do wciąż zmieniającej się Warszawy. Tu jakaś nowy dom, tam całe osiedle, tyle że wszystko osobne, bo stolicę odbudowywano wyspowo. Ta wyspa była największa: olbrzymi plac pośrodku miasta, a na nim powstaje solidny budynek. Z początku mylił mi się z nieodległą PAST-ą, ale wnet przybrał na wadze i rósł z dnia na dzień. Moją uwagę przyciągały dźwigi. Były dziwnie garbate i stawiano je nie obok budynku, ale na kolejnych stopniach wznoszonej piramidy.

Kiedy już go zbudowano, zaskoczył jasnością: ceramiczne wielkie pustaki, z których jest wykonana elewacja, imitowały jasny piaskowiec. Surrealistycznie wyglądał podświetlony „pajac” (tak się poufale o nim mówiło w szkolnym slangu, „sen pijanego cukiernika”, „mały, ale gustowny” – to inne słowne żarty na temat budowli).

Rzeczywistą jasną stroną pałacu była instytucjonalna zawartość: placówki naukowe, kulturalne i edukacyjne. Od mojej, północnej strony mieścił się Pałac Młodzieży. Chodziłem tam na pływalnię (trener miał stosowne nazwisko: Kaczor), uczęszczałem na jakieś zajęcia techniczne oraz korzystałem z czytelni. Znajdowała się w niej masa książek i roczników czasopism. Książki pachniały jak nigdzie, może dlatego, że wszystkie przeszły obróbkę introligatorską. Kolejny obrazek surrealny: czytam opowiadania Edgara Allana Poe i zaznaczam przeczytaną partię zakładką - zieloną wstążką ze złotym napisem, gdzie widnieje, dyskretnie przemilczywane już wtedy, nazwisko Stalina. A obok tajemniczy ogród zimowy, a wyżej salka kinowa z bardzo dobrym, zachodnim repertuarem.

W pałacu były różne, wydawało się tajemne, przejścia. Wchodzisz od południa, do kina Przyjaźń (łamane przez Młoda Gwardia), schodami idziesz do Kina Dobrych Filmów „Wiedza”, potem, jeśli nikt Cię nie zatrzyma, przejdziesz szybko przez kilka sal i schodów i korytarzy. Niespodziewanie trafiasz do gigantycznego holu wyłożonego białymi kafelkami. Pachnie chlorem, słychać dziecięcy gwar, widzisz dziesięciometrową wieżę - jesteś na widowni pływalni. Niby nic wielkiego, ale musiał działać na wyobraźnię ten pałacowy labirynt, skoro nie raz śnił mi się. Nie tylko mnie jednemu. Tadeusz Konwicki, w którego twórczości pałac odgrywa szczególną rolę (podobno widział jego sylwetkę leżąc na swoim tapczanie), pisze w onirycznej powieści „Wniebowstąpienie’ (1967) o tajemnych korytarzach pałacowych podziemi, które łączą średnicowy tunel kolejowy z legendarną restauracją „Kongresowa”.

To były biedne czasy, a Pałac przyciągał ludzi solidną wykwintnością wnętrz. Naprawdę robily wrażenie te żyrandole, złocenia, kandelabry, ale także toalety. Spełnił się socrealistyczny postulat Ważyka - "lud wszedł do śródmieścia". No może nie cały. Oto znakomity opis cieplnego szalbierstwa bohemy, pióra Mirosława Sznajdera:
Ważne jest, by do Pałacu wchodzić krokiem zdecydowanym; jakoś wymusić i narzucić sprężystość zdrętwiałym nogom, całemu drżącemu ciału. W sinym, nieprzyjemnym holu sterczą nieprzyjemnie patrzący mundurowi i raczej na pewno ktoś niemundurowy. Schodzi się do tych szatni, staje, niby, że w ogonku, ściąga kapotę (chodzi o to, że wtedy człowiek szybciej łapie ciepło z pomieszczenia), trochę się postoi z tą kapotą przewieszoną przez ramię (koniecznie przy kaloryferach!), a potem, niby, że coś ci się nagle przypomniało, powoli, nie od razu, powoli i z uczelnianym namysłem zakładasz ją z powrotem. Od razu czuć różnicę.
Ale pamiętam też związane z pałacem wydarzenia niemiłe, których istota tkwi w totalitarnej genezie budowli. To było dokładnie dwanaście lat po tamtej żałobnej szarfie, 13 marca 1968. Tego dnia poszliśmy we trzech do kina „Wiedza” i w szatni na dole zatrzymało nas kilku tajniaków. Momentalnie otoczyli nas i bez żadnych wstępów, groźnie i chamsko: „Gdzie macie ulotki!”. Jackowi kazali zdejmować kalosze i wytrząsać ich zawartość, a mnie, zapewne z powodu brody, pytali jakie było moje poprzednie nazwisko. Oni już wyruszyli na polowanie z nagonką, chociaż oficjalnie miano je odtrąbić dopiero za parę dni w sąsiedniej Sali Kongresowej.

Dzisiejszy pałac, coraz gęściej otaczany wieżowcami od zachodu i północy nie jest już wyniosły i dawno przestał być groźny. Dobrotliwy, ratuszowy niemal wygląd nadał mu wielki cyferblat zegara, a ostateczne egzorcyzmy odprawiono w pamiętne kwietniowe dni 2005, znów za sprawą żałobnych uroczystości, kiedy oświetlenie okien ułożono w kształt krzyża.

Chociaż duchowo pałac się dźwignął, sama elewacja jednak poszarzała. Powiedziałbyś słowami z „Dziadów”:
Sczerniał, schudł, ale jakoś dziwnie wyszlachetniał.

środa, 22 sierpnia 2012

Fryzjer zdrajca


Stary tekst o fryzjerze poprawiony i uaktualniony (np. miejsce zegarmistrza zajął kebab):

Kamienica przy Grzybowskiej. Między Waliców, gdzie mieszkał Michał, a ulicą Żelazną. Znana jest z filmu "Poszukiwany, poszukiwana". Na dole zawsze były sklepiki i punkty usługowe, a niedawno nawet salony gier. Dziś są tam dwa punkty całodobowe: kebab i sklep z alkoholami. Ponadto lombard i szyld ostatniej ze starych usług – warsztatu szewskiego (przez burą szybę widać, że pajęczyna splątała kopyto). Tam, gdzie teraz jest kebab, był przed wieloma laty fryzjer, lecz go zabili. Michał zapisał w dzienniku:
17 VI 66
O Irence nie myślę. Zarżnęli na ulicy Grzybowskiej fryzjera - to jest wydarzenie.
W latach pięćdziesiątych fryzjerami byli wyłącznie mężczyźni. Zapewne zdemobilizowani, bo fryzjer podczas wojny to postać kluczowa (i dziś krótki włos ma we wszystkich armiach zasadnicze znaczenie bojowe). Mówi się, że wojna hartuje i znieczula. To prawda - nasi powojenni fryzjerzy nie słuchali żadnych próśb ani życzeń: strzygli krótko i wysoko.

Być może decydowały jednak względy bezpieczeństwa publicznego? Oczywiste, że zagrożenie szło od bikiniarzy z bujnymi plerezami. Ministerstwo Bezpieczeństwa wysyłało iskrówkę z VII wydziału (ochrona handlu i spółdzielczości) do Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy, a stamtąd już telefonicznie, na przykład do Spółdzielni Pracy Usług Pralniczo - Fryzjerskich "Czystość": O WLOS NIE USTEPOWAC STOP STRZYC KROTKO STOP.

Aż do szóstego roku życia miałem długie loki. Postrzyżyny odbyły się w „Okrąglaku” na Zamenhofa. Ten gryzący kontakt z maszynką był dla mnie pierwszym zetknięciem z regułami socjalistycznej estetyki. Pamiętam łzy Ojca i swoje zdziwienie, gdy ujrzałem własną czaszkę. Potem prowadzali mnie na Nowolipie. Tam oprawiał dzieci łysawy człowiek z wąsikiem. Niski, z wadą postawy, nieładnie nazywaną wtedy garbem. Musiał być bardzo zgorzkniały, bo strzygł przy skórze.

Z nastaniem lat sześćdziesiątych dobiegał czas frontowych cyrulików. Ustrój liberalizował się, a do zawodu trafiało coraz więcej kobiet. Z nimi można było negocjować, a niektóre zupełnie przeszły na naszą stronę. Zwłaszcza na stronę modsów, z ich perfekcyjną niedbałością. Koledzy z liceum, naiwne forpoczty angielskiej subkultury, znali adresy zakładów, gdzie panie strzygły dokładnie, jak się chciało.

Fryzjer - mężczyzna stracił bezpowrotnie nasze zaufanie. Gdy zmuszeni okolicznościami: na wakacjach lub zgwałceni przez szkołę, musieliśmy skorzystać z usług przypadkowego faceta w kitlu, nieodmiennie kończyło się to estetyczną klęską. Tak jak w ówczesnej nowomowie demokracja była tylko socjalistyczna, rozwój dynamiczny, a trudności przejściowe, tak w naszym języku epitetem stałym przy wyrazie „fryzjer” było krótkie i złe słowo „zdrajca”.

Strzyżenie przez kobietę, to całkiem inna sprawa. Przede wszystkim nie ma tego atawistycznego napięcia wobec gościa, który stoi za tobą z brzytwą. Są delikatne, ładnie pachną i zależy im na pięknie. Można przy nich ufnie zamknąć oczy i myśleć o jakichś miłych sprawach.

Aż dużo, dużo później ocknąłem się, bo upuściła nożyczki. Po chwili raz jeszcze.
- Wie pan...

sobota, 11 sierpnia 2012

Socjalistyczny kliper

I jeszcze jeden stary tekst. Odkurzony, uzupełniony, gotowy do druku...

Miałem kilka lat i uwielbiałem chodzić z Ojcem na zakupy. Z Mamą raczej nie, bo wdawała się w bardzo długie pogawędki z ekspedientkami. Najgorzej było w sklepach z tkaninami. Daremne rozwijanie wielkich bel, lekko duszący zapach i to niekończące się gadanie, wiecznie o tym samym. Dla mnie potworna nuda i fizyczne niemal cierpienie.

Z Ojcem było inaczej. Ważny był marsz i poznawanie. Zakupy były tylko pretekstem, bo wracaliśmy zwykle z jakimś drobiazgiem, z malutką, brązową butelką Rosavitu, który dodawało się do herbaty, z książeczką z serii „Poczytaj mi mamo” lub z pudełkiem pastelowych kredek. Podawał mi rękę, to znaczy palec wskazujący, a ja chwytałem go mocno i szedłem wniebowzięty. Szliśmy, a potem jechaliśmy tramwajem, najczęściej do Cedetu (Centralny Dom Towarowy).

Budynek był naprawdę piękny. Do dziś uznaje się go za jedną z najlepszych polskich realizacji architektury modernistycznej XX wieku. Wyróżniał się na tle budownictwa lat 50 - 60, kiedy to królował w Warszawie pałacowy socrealizm, zastąpiony potem tekturową gomułkowszczyzną.

Miał sześć kondygnacji, restaurację na ostatnim piętrze (działała niedługo) i kawiarnię z tarasem na piętrze pierwszym. Tę kawiarnię można dziś zobaczyć w telewizji, w często wyświetlanym filmie „Lekarstwie na miłość” (bodaj najlepszej polskiej komedii romantycznej, zrealizowanej w 1966 r.).

Z wnętrza najlepiej pamiętam lśniące filary i podłogę ułożoną z niewielkich ceramicznych płytek. I liczne manekiny, których ludzkie sylwetki mamiły moje zmysły. Poświęcałem więcej uwagi tym zagadkowym istotom niż żywym ludziom i towarom.

O zmroku całkowicie przeszklona i podświetlona elewacja Cedetu z dynamicznym neonem wyglądała fantastycznie: niebieska smuga biegnąca po gzymsie nad podcieniami i wystrzelająca w górę dwoma pętlami, by trafić strzałą w umieszczone prostopadłe do fasady litery CDT, każda o wysokości piętra. Mnie jednak bardziej urzekał neon sąsiedni, nad biurem Orbisu (róg Brackiej i Alei Jerozolimskich). To był wielki globus. Niebieskie rurki zaznaczające kontur kontynentów mrugały do mnie na tle granatowego nieba tajemniczo i obiecywały dalekie podróże.

Od drugiej strony na dole, z wejściem od skrzyżowania Kruczej i Szpitalnej, były Delikatesy, chyba najwspanialszy sklep spożywczy Warszawy. Poezja. Dziś pierwszy z brzegu osiedlowy market ma bogatszy asortyment niż tamten sklep, ale na pewno znaczy tysiąckroć mniej. Na morzu ubóstwa i siermięgi handlu uspołecznionego Delikatesy unosiły się niby herbaciany kliper, którego sylwetkę miały w logotypie. Tu nie krojono jak w WSS-ach marmolady z buraków cukrowych tym samym nożem, co galaretę z nóżek. Tu nie rzucano na gazetę śledzi wyjmowanych prosto z beczki. Tu w ogóle nie było kiszonej kapusty.

W okrągłym stoisku pośrodku Delikatesów na Brackiej sprzedawano wytworne, bo słodkie, wina Mistella i Lacrima oraz sok z czarnej porzeczki uwięziony w puszkach, tak grubych, że chyba musiały być ubocznym produktem przemysłu zbrojeniowego. Po prawej stronie od wejścia złociły się nieosiągalne gdzie indziej cytryny, a przed świętami szeleściła delikatna bibułka z kolorowym nadrukiem, w którą owijano pomarańcze i mandarynki. W dziale cukierniczym można było dostać krówki, kukułki, raczki i cukierki grylażowe. Pojawiało się też czasem wielkie marzenie dzieci: mieszanka czekoladowa produkcji Zakładów 22 Lipca (d. Wedel). Absolutnie bajeczna.

Było naprawdę kolonialnie. Czułem unoszącego się ducha luksusu i lepszego świata, przede wszystkim jednak cudowny aromat palonej na miejscu kawy. Do muranowskich Delikatesów „Na Lesznie”, już jako uczeń liceum wchodziłem niekiedy tylko po ten zapach. Nie musiałem kupować, wystarczał.

Stary Cedet spłonął we wrześniu 1975 r. To był największy pożar, jaki widziałem - stałem bardzo blisko, na skrzyżowaniu Alei i Kruczej. Najbardziej dramatyczne były chwile, kiedy płomienie dosięgły piętra z artykułami chemicznymi. Po remoncie uproszczono i oszpecono elewację budynku i zamieniono go w sklep dla dzieci. W konkursie wygrała banalna nazwa „Smyk”, choć bliższa prawdy byłaby „Płomyczek”.

piątek, 18 maja 2012

Kobiety bez bluzek biją w katedralne dzwony


Trzeba kiedyś o ruchu Femen napisać, pomyślałem, gdy parę tygodni temu w portalu gazeta.pl zobaczyłem poetycki tytuł „Działaczki bez bluzek biją w katedralne dzwony". A obok zdjęcie odkrytych boskich ciał i wianuszki na kształtnych główkach. Podpis brzmiał: Rozebrane od pasa w górę działaczki ukraińskiego Femen weszły na dzwonnicę kijowskiej katedry świętej Zofii, by zaprotestować przeciwko zakazowi aborcji.

Te damy uosabiają wszystko, w co wierzę głęboko: romantyzm, walkę o postęp i piękno. Podziwiam je za odwagę, dzielność i poświęcenie. Oddają swoje piękne ciała, żeby stały się transparentami, gdzie są wypisane hasła w obronie innych ludzi. 

Kobiety bez bluzek biją w katedralne dzwony. Ten dźwięk niesie się daleko i wzrusza.

Zdjęcie powyżej pochodzi ze strony cryptome.org i zostało wykonane podczas protestu grupy Femen w lutym br. w Zurychu przed siedzibą Międzynarodowej Federacji Hokeja na Lodzie. Protest dotyczył organizacji mistrzostw Świata na Białorusi w 2014 r. i przebiegał pod hasłem „Niewolnicy nie grają w hokeja”.

środa, 1 lutego 2012

Czarodziejski gwizdek

Od początku roku Słowobraz ma skromny odpowiednik materialny. Założyłem prywatne muzeum rzeczy kiedyś użytecznych (MRKU). To nie są zwyczajne starocie – każdy z przedmiotów ma własną historię lub cechę osobliwą. Żeliwne żelazko z duszą prawie nieużywaną (można powiedzieć czystą), maszyna do pisania samobójczej marki „Progress”, butelka po piwie z porcelitowym kapslem - krzywa jak wieża w Pizie (zapewne z powodu swojej wady ocalała), paczka papierosów „Klubowe”, która uchroniła od śmierci co najmniej dwie osoby, ponieważ nie została rozpieczętowana, syfon z wodą sodową –  niezły rocznik 1959.

Najnowszy nabytek to depozyt od szlachetnego Jula B., milicyjny gwizdek. Solidne wzornictwo późno modernistyczne: dynamiczna, opływowa sylwetka ścigacza i tłoczony motyw greckiej litery omega (jej symbolika oznacza definitywny koniec). Wewnątrz podkowy krótki i dosadny - jak meldunek o wykonaniu zadania – skrót MO, Milicja Obywatelska.

Eksponaty przywraca do dawnej świetności Włodek Fruczek, ale ten pozostawiłem w stanie nietkniętym, z zaschniętymi śladami używalności, a nawet delikatną pleśnią w kącikach. Zaniedbałem celowo, aby nikt nie zechciał wziąć go do ust i zagwizdać. Pomyślałem, że to czarodziejski gwizdek (Antonio Salieri, Die Zauberpfeife), na dźwięk którego wróci stare.

*  *  *

Rok 1988. Czuło się, że coś się kończy, choć jeszcze nic się na dobre nie zaczyna. W styczniu przestano zagłuszać „Wolną Europę”, w początkach maja słynny strajk w Stoczni Gdańskiej zakończony pokojową manifestacją na ulicach, a we wrześniu pierwsze spotkania w Magdalence i Rakowski na premiera. Jeszcze nie powiew wolności, ale powietrze świeższe.

Jednakże tu i ówdzie, w placówkach, nie ustawała praca polityczno-wychowawcza. 7 października, w Święto Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa, dzieci z warszawskiego przedszkola przy ul. Niekłańskiej udały się z przyjacielską wizytą do pobliskiego komisariatu na ul. Londyńską. Musiało być tam naprawdę miło, bo 5 -letni Miki, kiedy go odbierałem, był bardzo zadowolony.

Wcale nie chciałem tej konfrontacji, ale od paru dni planowałem, że tego dnia pojedziemy na plac Dzierżyńskiego, gdzie po raz pierwszy w Warszawie miała się pokazać Pomarańczowa Alternatywa.  To miał być „Happening w Obronie Komunistycznej Ojczyzny”.

Miejsce znakomite, bo pod pomnikiem rodaka zasłużonego w dziele wewnętrznego bezpieczeństwa. Niestety, dostępu do swojego patrona broniły zwarte oddziały (choć trzeba przyznać nie w hełmach), więc akcja miała miejsce na chodniku, przed księgarnią "Warszawianka".

Happenerzy nie mogli zrealizować pierwotnego scenariusza i dlatego skończyło się na pojedynczych, przepojonych absurdem scenkach. Zapamiętałem jak milicjant legitymował chwiejącego się na wrotkach wysokiego brodatego jegomościa w długim szynelu wojskowym, z czerwonym szalikiem i w czapce pilotce. Olbrzym był przygotowany na tę okazję, bo zza pazuchy wysupływał harmonijkę, w jakiej dziś niektórzy noszą karty płatnicze. Z przepraszającym uśmiechem pochylał się nad milicjantem i wyciągał, i wyciągał, niczym iluzjonista związane chustki, niekończące się leporello  dokumentów, zerkając na każdą stronę, czy to właśnie ten. Miki siedział mi na ramionach i był urzeczony.

Beztroski nastrój nie trwał jednak długo. Nagle się zachmurzyło i ktoś z kolorowego tłumu rzucił pojemnikiem z kefirem. Absurdalna biała maź ściekała po masce milicyjnego gazika. To już był casus belli, czyli koniec zabawy. Krótka komenda, a może gwizdek i ruszyli chłopcy od Feliksa. Wycofałem się przesmykiem koło apteki na ulicę Corazziego, a potem do Bielańskiej, gdzie zostawiłem samochód.

O dach uderzały grube krople deszczu, wycieraczki piszczały, a z tylnego siedzenia słychać było przejmujący lament.
- Nie, to nieprawda. Milicjant wcale nie jest taki. On się nie zaopiekuje, on nie pomoże. Milicjant pobije  –  szlochał.
Nie pierwszy on był, ale kto wie, czy nie ostatni, opłakujący stracone złudzenia socjalistycznej młodości.

sobota, 28 stycznia 2012

Złote frazy Lechonia


Roman Kramsztyk, Portret poety Jana Lechonia, 1919, olej na płótnie, Muzeum Narodowe, Warszawa
Być może to najświetniejszy w dziejach czas dla polskiej poezji. Nareszcie wolny kraj i tylko jeden język - polski. 29 listopada 1918 r., czyli osiemnastego dnia niepodległości w kawiarni „Pod Pikadorem” (Nowy Świat 57), grupa młodych ludzi czytała swoje wiersze. Nieprawdopodobne, ale przez prawie pół roku te występy w Pikadorze dawały im utrzymanie.

Najmłodszym z nich był Lechoń. Wtedy uchodził za najbardziej utalentowanego: miał niezwykłą poetycką intuicję oraz słuch absolutny na metaforę i metrum.
I szumiały Muz skrzydła w małej kawiarence,
Gdy Lechoń kartkę z wierszem w drżącej trzymał ręce.
Antoni Słonimski, Popiół i wiatr
Miłosz pisał, że w jego wierszach „można zawsze wyczuć ucho nastrojone na trzynastozgłoskowiec Pana Tadeusza.”

Może właśnie ten narzucony sobie rygor klasyczności spowodował, że tak szybko usechł poetycki bluszcz. Wiersze, które kiedyś zachwycały tłumy, nam - dzisiejszym - wydają się staroświeckie i nieco przymuszone.

Pobłyskują jednak wśród suszu nieśmiertelne frazy. Kto wie, czy proces rodzenia się wiersza nie polegał na tym, że najpierw przyśniła mu się taka fraza (śnił – pisał o tym w dzienniku – bardzo wyraziście), a potem opisywał wokół niej cały wiersz?

Najbardziej znana, bo szkolna, to ta o wiośnie jako radosnym znaku normalności, która jest w opozycji do natrętnej martyrologii (tyle lat minęło, a my wciąż oczekujemy tej zwyczajnej wiosny):
Ja nie chcę nic innego, niech jeno mi płacze
Jesiennych wiatrów gędźba w półnagich badylach;
A latem niech się słońce przegląda w motylach,
A wiosną - niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę*.
Herostates
Jakby na przekór tej sztandarowej deklaracji ostały się złote słowa wzięte z bardzo sugestywnej u Lechonia liryki patriotycznej. Na przykład z dynamicznego opisu bitwy Legionów pod Kostiuchnówką zapamięta się na zawsze:
To major Brzoza kartaczami w moskiewskie pułki wali
Polonez artyleryski
Wspomnianego listopadowego wieczoru „Pod Pikadorem” Lechoń czytał wiersz pt. „Mochnacki”. Mimo dramatycznego zakończenia koncertu Maurycego Mochnackiego, w mojej pamięci poetyckiej wciąż brzmi fraza o mundurach na galerii:
Mochnacki jak trup blady siadł przy klawikordzie
I z wolna jął próbować akord po akordzie.
Już ściany pełnej sali w żółtym toną blasku,
A tam w kącie kirasjer w wyzłacanym kasku,
A tu bliżej woń perfum, dam strojonych sznury,
A wyżej na galerii - milcz serce! - mundury.
Mochnacki
I podobnie z Piłsudskiego niejednoznaczna, ale piękna fraza ostatnia (korespondent, jak i Lechoń jest admiratorem Marszałka).
A ranek, mroźny ranek sypie w oczy świtem.
A konie? Konie walą o ziemię kopytem
Konnica ma rabaty pełne galanterii
Lansjery-bohatery! Czołem kawalerii!
Hej, kwiaty na armaty! Żołnierzom do dłoni!
Katedra oszalała! Ze wszystkich sił dzwoni.
Księża idą z katedry w czerwieni i złocie.
Białe kwiaty padają pod stopy piechocie.
Szeregi za szeregiem! Sztandary! Sztandary!
...................................................................
A on mówić nie może! Mundur na nim szary.
Piłsudski
I jeszcze raz element munduru (czy ten mój zachwyt nie wynika z osobistego, bo rodzinnego sentymentu?):
Mową twardą i prostą, chropowatą mową,
Mówili doń Polacy i cicho płakali,
Nakryli go ojczyzną, jak czapką wojskową,
A później się rozeszli i bili się dalej!

Na śmierć Conrada
Mundur, mundurem, ale i tak najważniejsza jest M. To chyba najbardziej znany wiersz Lechonia:
Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczy główną,
Powiem ci: śmierć i miłość - obydwie zarówno.

Jednej oczu się czarnych, drugiej - modrych boję.
Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje.
[Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczy główną...]
I na koniec najbliższa mi fraza z najwcześniej przeczytanego jego wiersza. O spotkniu z Dantem. I choć zupełnie inne miał rozterki Dante, zupełnie inne Lechoń, tęknota do Beatrycze łączy mnie z nimi. Na zawsze.
On to rzekł, czy rzekł księżyc, czy woda to rzekła.
Padłem, głowę ukrywszy rękami obiema:
"Nie ma nieba ni ziemi, otchłani ni piekła,
Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma"
.
Spotkanie
---------------------------------------------------
* - pogrubienie czcionki jest tylko moim zabiegiem i ma na celu wskazanie fraz, o których piszę.

wtorek, 11 października 2011

Mały zbawiciel

Tour of Mr. Charles B. Hanford, publ. Cincinnati ; New York : U.S. Lithograph Co., c1902. 
Wspominałem już o swoim drugim wcieleniu i komentarzach na forum gazeta.pl. W ciągu ośmiu lat uzbierało się ich kilka tysięcy (pod nickiem jerjar). Niektóre błahe, inne dosyć trafne i dowcipne.

Przykładałem się do tej roboty solidnie i traktowałem ją z jednej strony jako upust dla temperamentu, a z drugiej jako maleńki wkład w walkę z narodowym obskurantyzmem politycznym i obyczajowym (także z antysemityzmem). 

Dziś uświadomiłem sobie, że od minionej niedzieli nie ma już chyba o co walczyć, że niezależnie od tego, kto wygra kolejne wybory, Polska już ciemną doliną nie pójdzie. Mogę więc zawiesić wysłużoną dwururkę nad łóżkiem i zająć się czymś innym.

Ten komentarz umieściłem dzisiaj pod notatką zatytułowaną "Kaczyński: Witają mnie okrzykami >Jarosław, Polskę zbaw<. Nie odchodzę". Wpis łagodny dosyć, ale łagodnieć powinniśmy.

Niech mi go wybaczy Mistrz Konstanty i Kowarski, który uważa, że polityka to zajęcie dla nie literackich parweniuszy.


TEATRZYK „ZIELONA GĘŚ” 
ma zaszczyt przedstawić 
dramat polityczny 
pt. 
„MAŁY ZBAWICIEL”
W y s t ę p u j ą: 
JAROSŁAW
NARÓD
TŁUM Z KRAKOWSKIEGO
6. PRZEGRANA

JAROSŁAW
(stojąc w rozkroku pomiędzy 4. a 5. Przegraną): 
No bo kiedy przegram po raz 6, to już naprawdę odejdę.
NARÓD:
(oddycha z ulgą)
6. PRZEGRANA: 
(wchodzi niespodziewanie):
Jestem. No to jak będzie?
TŁUM Z KRAKOWSKIEGO: 
(zza sceny, w rytm mazurka):
Ja-ro-sław!
Pol-skę zbaw!
Ja-ro-sław!
Pol-skę zbaw!

JAROSŁAW 
(przytupując)
No widzicie. Nie ma sensu tego marnować. Zostaję.
NARÓD:
(wzrusza ramionami)
 Kurtyna 
opada z zażenowaniem

poniedziałek, 19 września 2011

Edek

autor nieznany, U stóp góry Karmel, Hajfa (ok. 1890-1900)
Kilkanaście lat po pierwszym rozbiorze Austriacy wprowadzili w Galicji Ordnung:  Żydzi muszą mieć nazwiska pochodzenia niemieckiego. Przodek Edka na pewno był ubogi, bo nie stać go było na drogie nazwisko mające w rdzeniu metal lub kamień. Nazwiska pochodzące od zwierząt nadawano za darmo, ale i tak nie było źle, bo przecież lew to lew.

Z powodu tego dziwnego zestawienia niemieckich członów nazwiska nie mogłem go znaleźć całe lata, bo po przyjeździe do Izraela zmienił je tak, że tylko fonetycznie przypominało pierwotne.

Z naszej klasy ostatnia widziała go Magda. Spotkali się w tramwaju. To była tamta jesień 1968.
A tego roku jesień też jest siwa,
Ludzi ucisza, w drzewach kształt odkrywa.
I tego roku obłoki wydłuża,
Że idą niebem jak ziąbu przedmurza.
I tego roku w polach praca tłumna,
Gadają młyny, pachną chlebem gumna.
Jakby zaiste nie przeszła nad nami,
Chorągiew bólu z ciemnymi skrzydłami,
Jakby nam czoła nie obrosły chrusty
I jakby „spokój” nie był dźwięk już pusty.
z S.Grochowiak, *** ( A tego roku…)
Mówił jej, że nie może sobie znaleźć miejsca, że na uczelni traktują go jak powietrze. Wyjechał chyba w grudniu.

Kiedy znaleźli się w Szwecji nie mógł zgodzić się z rodzicami. Oni chcieli do Kanady, a on powiedział, że już go nie będą wyrzucali i chce mieć ojczyznę na stałe. Rozstali się i przez parę lat był sam, zanim i oni nie zjechali do Izraela. Na początku dojeżdżał z kibucu. Nie było lekko, bo nie znał hebrajskiego.

Chodziłem z nim do jednej klasy, począwszy od V podstawowej do XI w liceum (kto pamięta tę numerację?). Edek zawsze był najlepszy, z wyjątkiem może WF-u. Pierwszy e-mail do niego zakończyłem tak:
Kurcze, pytam czy pamiętasz Michała, a nie zapytałem, czy wiesz kto do Ciebie pisze. To ten facet, którego namawiałeś na lekcjach WF, żeby udawał małpę. Ochoczo wskakiwałem wtedy na drabinki i przerzucałem się jak gibon. Co drugą.
Jeśli nadal nie pamiętasz, to trudno, drobiazg, nie było sprawy, możesz spalić ten list. A może to ja pomyliłem Ciebie z kim innym.
Chce Cię serdecznie pozdrowić. Powiedzieć, ze Twoja osoba, Twój intelekt, a przede wszystkim poczucie humoru (czasem bezlitosne) miały dobry wpływ na mnie. 
Zrozumiałem to po latach. W liceum był dla mnie w jakiś sposób transferem ówczesnej i do dziś mi bliskiej warszawskiej kultury studenckiej, biorącej swe źródła z października ‘56, kręgów STS-u i Stodoły. Jego siostrą cioteczną była piosenkarka jazzowa Fryderyka Elkana. Dzięki niej znał wiele ciekawostek i dowcipów z tamtego świata.
A może zamknąłeś rozdział pt. Polska na zawsze? My w każdym razie nie zapomnieliśmy o Tobie (...) Cenimy Cię tak bardzo, że Jarek puścił plotkę, ze byłeś posłem do Knessetu. Wyszperałem że jednak nie. Przepraszam.
Odpisał, że zawsze zazdrościł, gdy inni jeździli na szkolne zjazdy, ale teraz jest w porządku, bo i on ma swoja klasę. Przyjechał od razu.

Była połowa sierpnia, szliśmy ulicą Mokotowską wśród kawiarenek i klubów. Specjalnie tędy prowadziłem, żeby pokazać europejski szyk i luz Warszawy. Zaczęło lekko kropić. Taki letni deszcz, nie wiadomo skąd.
- O, deszcz - zdziwił się.
- Jaki tam deszcz, parę kropel.
- U nas i tego nie ma.
Kiedy wspomniałem o Piotrze Wierzbickim (polonista ze szkoły podstawowej, pisałem tu o nim kilkakrotnie), ożywił się i powiedział, że zawdzięcza mu wszystko, bo rodzice repatriowani po wojnie z Borysławia nie mogli go nauczyć języka i literatury. Na początku w domu nie było ani jednej książki.

Jaką niesamowitą drogę musiał przebyć i nikt z nas nie domyślił się, że zaczynał prawie od zera.

Po studiach zmobilizowano go (w Izraelu wszystkich obowiązuje 3-letnia służba wojskowa). Potem wybuchła wojna. W sumie był w wojsku 6 lat. Opowiadał o tym, a ja pomyślałem, że najczulej i beztrosko spijałem nektar młodości, podczas gdy Edek bronił swojej ojczyzny.

Po spotkaniu klasowym został w Polsce jeszcze parę dni. Chciałem mu pokazać Bieszczady, ale w drodze na południe zmieniłem zamiar i skręciłem do Cieszyna. To miasto zawsze wyzwala we mnie radość.

Rzeczywiście, było wspaniale. Wieczorami siadywaliśmy po zamkiem i patrząc we wznosząca się perspektywę ulicy Głębokiej, popijając Cuba Libre, snuliśmy opowieści o dziesiątkach lat życia. Niezwykła była ta bliskość. Znacznie  większa niż kiedykolwiek w szkole.

Powiada, że jakoś niewygodnie mu przekręcać głowę z prawej na lewą, tak jak biegnie pismo hebrajskie. Woli z lewej na prawą i dlatego przed snem czyta tylko po polsku.

Po powrocie napisał w połowie września:
Dzisiaj podano w wiadomościach, że przyleciały do Izraela pierwsze bociany z Europy. Natychmiast pomyślałem o Polsce.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Rocznica

Mieczysław Jurgielewicz, plakat powstańczy, 27 VIII 1944
Im jestem starszy, tym mniej się godzę z wojną, z Zagładą Żydów, z Powstaniem. Chyba to sprawa wieku, bo sam już nie szastam życiem.

A kiedyś z wojną za pan brat. Wtedy w Warszawie nie można było inaczej. Przez całe dzieciństwo i znaczną część młodości ona była blisko. Jeśli nie tamta, wśród śladów której żyliśmy codziennie, to ta następna, którą nas straszono.

1 Sierpnia chodziliśmy z Michałem i innymi przyjaciółmi na Wojskowe Powązki. Powstanie Warszawskie to był mit, etos i niemądre marzenie. Choćby tę naszą Irenkę ze zdjęcia wykonanego podczas lekcji przysposobienia wojskowego, pokochaliśmy pochylającą się nad noszami, bo widzieliśmy w niej sanitariuszkę z Powstania, na które nie mogliśmy odżałować naszego spóźnienia.

Wtedy  pamięć poległych i pomordowanych czciło się w ciszy i w skupieniu. Tak było trzeba, bo wielkie obchody nie były władzy na rękę. Ale tak było dobrze. To było "nasze" święto.

Tamtego roku, kiedy Powstanie i jego muzeum zaprzęgnięto do rydwanu wyborczego pewnego polityka, dzień ten ostatecznie stracił na intymności i chyba na powadze. Teraz obchody są mocno upaństwowione i z roku na rok - także za sprawą tego muzeum - huczniejsze. Zrobiono z nich niemal cepeliadę. Są biegi, koncerty, rajdy i spływy. Młodzi chłopcy przebierają się w panterki i strzelają ze ślepych naboi do innych.

Kiedyś byłem uroczysty i wzruszony, dziś 1 Sierpnia czuję się wyobcowany, bo każą mi się cieszyć i być dumnym. Mam się radować, że się wydarzyło, a przecież było narodową tragedią, w której zginęło prawie 200 tys. mieszkańców Warszawy, w tym cudowny kwiat młodzieży i miasto obrócono w perzynę.

- Pamiętać?
- Zawsze.
- Świętować? Cieszyć się?
- ?

wtorek, 10 maja 2011

Monte Cassino

Taki to polski maj: pamięć pochodów, trzeciomajowy błogi raj, nabożeństwa, zapach bzu, a na koniec tamte maki.

Na motocyklu frontowy łącznik II Korpusu, Konstanty Łukaszewicz, ojciec Michała (ci z Muranowa może pamiętają starszego pana z wąsem, kierownika księgarni im. Stefana Żeromskiego, mieszczącej się na rogu ówczesnych ulic Świerczewskiego i Marchlewskiego).

W swoim dzienniku wojennym pan Konstanty zapisał (pisownia niezmieniona):
12/V 44 - rano Bitwa się toczy - jakie rezultaty osiągnięto trudno jest w tej chwili wiedzieć.
Jedno jest pewne nasi idą naprzód choć ofiary są duże. (...)
16/V 44 - Ofensywa trwa, choć powoli, ale ciągle idziemy do przodu. Pierwsze linje obrony niemieckiej są już w naszym posiadaniu. Do drugich już się solidnie dobieramy. Artylerja tak grzeje, że aż góry podskakują, a błyska tak jak w burzę.
Jutro znowóż jadę tam, gdzie strzelają, ale już bez tego wrażenia jak pierwszy raz.
17/V 44 godz. 12,00 - Przełamano niemców! Nasi idą gwałtownie do przodu. Przed chwilą przyszły zarządzenia alarmowe. Część nas ruszy do pościgu.
18/V 44 - Dziś rano nasi zatknęli polską chorągiew na murach klasztoru twierdzy Cassino zdobywając to, czego w ciągu 7 miesięcy kosztem 12 tys. ludzi nie zdobyli amerykanie, a potem anglicy. Straty nasze są duże i dotkliwe, cel jednak osiągnięto. Z moich znajomych poległ śp. Ppor Michał Wysocki, partner od bridga i dobry kumpel. Nasi prą jak szatany i bija do tego stopnia, że anglicy orzekli "Polacy się wściekli". (...).
Nie mogłem opanować wzruszenia, kiedy na własne oczy widziałem to strome zbocze.



Najlepiej filmik oglądać na całym ekranie: trzeba kliknąć na cztery strzałki w dolnym prawym rogu. Powrót: klawisz escape.

piątek, 29 kwietnia 2011

Pierwszomajowe

Otrzymałem miły e-mail, a w nim cudowną przesyłkę - zeskanowane wierszyki pierwszomajowe z “Płomyka” (dwutygodnik dla dzieci, ten chyba z 1965 roku). W liście słowa:
Był towarzyszem mojego dzieciństwa. Miał mi kształtować kręgosłup, ale okazał się zupełnie niegroźny.
No właśnie, kiedy patrzę na mistrzowską ilustrację Janusza Stannego, kiedy wczytuję się w proste słowa wierszyka Jerzego Kiersta, uświadamiam sobie, że choć u źródeł była ideologia, to szlachetna ręka artysty ukazała wcale nie zakłamany i czysty sens życia wielu Polaków w tamtych czasach. Nawet słowo "pokój", dziś może anachroniczne, prawdziwiej brzmiało dwadzieścia lat po wojnie.

Pisałem kiedyś (Koromysło) o jedenastotomowym "Słowniku języka polskiego":
W uczciwym muzeum PRL-u, obok kartek na cukier i fotografii z manifestacji powinny też stać te grube tomy, jako jeden z wielu przykładów wspaniałej pracy porządnych ludzi.
Może z biegiem lat, może niedługo, opadnie pył wzbijany tupaniem krótkich nóżek i spojrzymy sprawiedliwie i z miłością na naszą historię.
Takie tam, pierwszomajowe marzenie.
Wiersz o pracy
Żeby nam było lepiej
żyć na tym pięknym świecie
musimy wszyscy pracować.
To jasne przecież.
Jeżeli ma być krótsza
podróż przez góry i lasy,
trzeba przekopać tunel,
trzeba umocnić nasyp.
Jeżeli zboża za mało,
to trzeba obsiać ugory,
jeżeli miasto zbudować,
to wspólny potrzebny poryw.
Jeżeli ciągle przybywa
szkół dookoła i fabryk,
to trzeba, trzeba budować,
pomnażać cegły i skarby.
Jeśli masz kiedyś się włączyć
w tę wielką, wezbraną rzekę,
to musisz pracować nad sobą,
by stać się prawdziwym człowiekiem.
To wszystko, wszystko się spełnia
na świecie i w naszym kraju
przez pracę - dzięki tym, którzy
pokój kochają.
Jerzy Kierst
 
blogi