czwartek, 21 października 2010

Postać

To był taki jesienny bezwietrzny dzień, który długo wysnuwa się z oparów, żeby przez trzy godziny uszczęśliwiać pogodą. Potem z ukosa spojrzeć i już szarzeć, mrocznieć, zapalić latarnie.

Było niewiele po siódmej. Na Puławskiej w stronę Warszawy pełno. Żeby zawrócić, musiałem jechać kilkaset metrów w stronę miasta. "Coś w tym wszystkim nie jest tak - pomyślałem. - Ta masa żelastwa, w każdym samochodzie pojedynczy człowiek. Bez przerwy ktoś wyprzedza poboczem, żeby za chwilę na skrzyżowaniu gwałcić nakaz skrętu w prawo i jechać prosto."
Całe szczęście zawracałem. Od miasta o poranku jedzie się lepiej.

Zwykle słucham w aucie muzyki klasycznej. Struktura miłych dźwięków pozwala wierzyć, że jednak istnieje porządek doskonały, a przemoc i nieprawość za szybą mnie nie dotyczą.

Włączyłem Dwójkę. Był kalendarz radiowy. Mówili o pierwszej rocznicy śmierci Krzysztofa Zaleskiego. On też był z naszego stowarzyszenia kiedyś żywych poetów. Zaszedł najwyżej, choć nie w poezji, lecz w reżyserii i aktorstwie. Puścili fragment jego wypowiedzi o teatrze radiowym. Mówił pięknym, głębokim głosem, dobitnie i z żelazną logiką. Na koniec fragment czyjegoś wspomnienia, że literatura była dla niego najważniejsza. Wiem, że tak było.

Przełączyłem na RMF classic. Lubię tę wdzięczną konfekcję starych mistrzów, a może bardziej dyskretne, ale uwodzicielskie inteligencją i głosem krakowianki, które są tam spikerkami. W przeciwieństwie do Dwójki, w RMF wiedzą  jak zarabiać. Skończyła się muzyka i pewien diabelsko przystojny aktor wyznawał  jedwabiście, że dobrze wie co to ciepło, bo właśnie zbudował dom w górach i że najlepiej mu się jeździ w czasie mrozów samochodem terenowym Mercedes Benz. Bęc, jak pisał Gałczyński.

Droga prowadziła przez las. Ciężarówka przede mną zatrzymała się. Z naprzeciwka gęsto sunęli jadący do miasta i trzeba było odczekać chwilę żeby wyprzedzić coś, czego nie widziałem zza ciężarówki.

Nie wiem, chłop to był czy baba, bo postać na rowerze była bezkształtna i okutana. Na głowie sukienna czapka bez daszka, z długimi nausznikami. Takie czapki można zobaczyć na wiejskich obrazach Bruegela. Z tyłu, w poprzek wielki, szeroki jak trzy czwarte szerokości samochodu snop brązowych witek z brzozy. To z powodu tego stosu wymijało się rowerzystę jak stojące na drodze auto.

W absurdalnym świecie biznesmenów, spieszących w samochodach terenowych do miasta, ta bezkształtna i zagadkowa postać z mgły i lasu była czymś niezwykłym, lecz na miejscu. Nie zgrzytem, nie zawalidrogą, ale arką przymierza z naturą, archetypem ciężkiej pracy, a kto wie, czy nie magii, bo chyba z tych witek miały powstać miotły.

"Jesteś najważniejszy." - szepnąłem wyprzedzając. Nie usłyszał, bo dzieliła nas japońska szyba i bruegelowskie nauszniki.

niedziela, 10 października 2010

Wdzięczność

Mam wątpliwości czy nie przyniosłem zguby kaczkom i łyskom, bo z dnia na dzień było ich coraz mniej, a dziś, chociaż wołałem długo, nie przypłynęła żadna. Przyjaźnię się z nimi i uczę ufności do człowieka, ale wiem, że na groblę przychodzą o innej porze ludzie niedobrzy. Ot choćby dzisiaj, pośrodku stawu pływała puszka po piwie.

Ryby najwyraźniej nie doświadczyły niczego złego, bo w jednej chwili znalazła się całkiem spora ławica. Przeglądając dzisiejsze zdjęcia, miałem metafizyczne trochę uczucie, że przyroda dyskretnie odwdzięcza się mi za przyjaźń i na moment dopuszcza do tajemnicy.
Choćby te ryby. Wystawiły ponad wodę pyszczki skrzące się w promieniach porannego słońca i wołały. Jeszcze nie wiem co wołały, ale jak zrozumiem, na pewno napiszę.

środa, 6 października 2010

Ta jedyna

Francesco Petrarca, Obywatel świata, plakat, Waszyngton, 1974
Życie powszednie jakoś to z grubsza reguluje, ale powiedzmy sobie szczerze, robi to często powierzchownie, ot tak, żeby sprawę jakoś załatwić. I chłopcy biorą sobie dziewczyny ze swojej wsi, z klasy, z podwórka, i jakoś im się żyje.

Mnie się to nie podoba, bo z tradycji romantycznej jestem. Od szkoły podstawowej byłem pewien, że gdzieś jest ta jedna, jedyna, wyśniona i trzeba przepłynąć sześć oceanów oraz pokonać tysiąc przeciwności, żeby dojść do jej ust. Oczywiście płynąc przez te oceany, marynarz musi zawijać do portów.

W socjologii tzw. próba reprezentacyjna to tysiąc osób. Znakomicie to widać w sondażach portalowych. Patrzę jak głosowało kilkuset, po paru dniach jest już głosujących kilkanaście tysięcy, a wynik jest ten sam. Powtarzalne są poglądy, ale i powtarzają się profile osobowości. Człowiek żyje w przekonaniu, że jest niezwyczajny, a tu w samej Warszawie znalazłoby się kilkuset takich samych.

Podobnie jest z Nią. Oto nareszcie spotkałeś kobietę swojego życia - jedną, jedyną i wyśnioną. I wielkie jest to szczęście. Lecz jeśli jesteś spostrzegawczy, po jakimś czasie zauważasz, że jest ich co najmniej kilka. Spóźniona mądrość odziera ze złudzeń i wiedzie gorzką drogą: od iluzji fenomenu do doświadczenia typowości. Gdyby nie poezja, gdyby nie literatura, kto podtrzymałby szlachetną męską wiarę w tę jedną, jedyną, wyśnioną?
-----------------------
Jest dzień Męki Pańskiej, czyli Wielki Piątek, 6 kwietnia 1327 roku. Dwudziestotrzyletniego Francesco Petrarkę biorą w niewolę piękne oczy Laury. Amor znalazł go zupełnie bezbronnego i tym mocniej ugodził tam, "gdzie zwykle łamały się strzały". Pisze z sarkazmem: "Zdaje się, że nie przyniosło mu chluby zranienie mnie strzałą w takim stanie, podczas gdy wam, (czyli Tobie Lauro - przyp. J) nawet łukiem nie zagroził". Zatem nie zakochała się w nim, ale on przez 21 lat będzie ją wielbił i pisał do niej wiersze, póki "śmierć chciwa" jej nie zabierze.

Przytaczam, uchodzący za najdoskonalszy, sonet 159, a także zabawne Divertimento Starszych Panów z roku 1966 z genialną rolą Bogumiła Kobieli, który w niespotykany gdzie indziej sposób interpretuje ten piękny wiersz.
Z jakiej to sfery nieba, z czyjej myśli
Tak doskonały wzór natura wzięła
Do tej cudownej twarzy, w której błysły
Najwyższe cechy nieziemskiego dzieła?

Leśna boginka? Czy nimfa nad wodą
Na wiatr warkocze złote rozpuściła?
Kto jaśniał kiedy tylu cnót urodą?
Najwyższa z nich mej śmierci winną była.

Szukając boskiej piękności, na darmo
Szuka ten, który nie widział jej oczu;
Błyszczą jak gwiazdy wspaniałe w noc czarną.

Jakie miłości są sprawy i dzieje,
Nie wie ten, kto jej słodyczy nie odczuł,
Nie wie, kto nie wie, jak ona się śmieje.
Francesco Petrarca, sonet 159
tłum. Jalu Kurek

wtorek, 5 października 2010

I w Ostrej świecisz Bramie

Na pewno nie podlegam religijnym wzruszeniom, ale w tym miejscu czuję się szczególnie. To niewielkie pomieszczenie z obrazem i wiszące na ścianach małe, srebrne wota, złożone w podzięce lub w intencji, z naiwnymi nieraz, polskimi napisami, tworzą jakąś metafizyczną komorę, w której czuje się olbrzymie natężenie tego, co w polskości najlepsze. Ci, którzy mnie bliżej znają, wiedzą, żem nie moher, a jednak tutaj jakbym unosił się w powietrzu.

Byliśmy w Wilnie jesienią dwa lata temu, w ośmioosobowej grupie przyjaciół. Mieszkaliśmy opodal i kilka razy dziennie przechodziliśmy przez Ostrą Bramę. Z roztkliwieniem obserwowałem jak moi koledzy, na co dzień obojętni przecież wobec wiary, zdejmowali nakrycia głowy i skupieni szli z oczami utkwionymi w rozświetlonym obrazie, bo okna od kaplicy są tu niemal zawsze otwarte.

Wiem, ta nabożność wobec Ostrej Bramy bierze się u mnie z tego wspomnienia z dzieciństwa (pisałem o nim tu kiedyś). Chorowałem dość ciężko na szkarlatynę i Mama z małej żółtawej książeczki czytała mi „Pana Tadeusza”. Pamiętam Inwokację i podobieństwo sytuacji: mnie choremu, moja Matka czyta o Matce Poety, który jako dziecko odzyskuje zdrowie dzięki Pannie Ostrobramskiej. Kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że na swój mały wymiar, moja wrażliwość poetycka - jeśli jest - i ja sam pochodzimy stamtąd.
Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy
I w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy
Nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem!
Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem,
(Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę
Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę
I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu
Iść za wrócone życie podziękować Bogu)
To może nieładnie wobec braci Litwinów, ale w Wilnie nie miałem wrażenia, że jestem za granicą. Jak w jakimś innym Krakowie, albo dużym Cieszynie. Inny, niezrozumiały język, ale ani krztyny obcości. A już cmentarz na Rossie najbardziej polski z polskich. Malowniczo położony na wzgórkach tego dnia - o poranku 11 listopada - lekko spowity mgłą. U wejścia, mały cmentarzyk wojskowy, gdzie spoczywają "MATKA I SERCE SYNA". Dziś już tylko tam można w spokoju oddać cześć Marszałkowi. Kocham Wilno.
------------------------------
05.10.10, 8:40 - Niepokojący komunikat z Poznania: kochana Wilejka nie wróciła od wczorajszego wieczoru do domu.
05.10.10, 19:32 - Wróciła. Po 24 godzinach. Wszyscy byliśmy wzruszeni, ale chyba powinni z nią poważnie porozmawiać.

poniedziałek, 4 października 2010

Pożegnanie ze śmieszką

Zaprzyjaźniłem się z mewą. Od paru dni już jej nie widzę, a te zdjęcia są sprzed tygodnia. Pewno odleciała na południe i wróci wczesną wiosną, bo podobno wracają do swoich macierzystych miejsc lęgowych. Poznaliśmy się po koniec sierpnia, kiedy odwiedzili nas Krystyna z Krzysztofem (opiekunowie Wilejki). Poprowadziłem ich na groblę, żeby pokazać kaczki. Krzyżówki robiły co mogły. Jedna z nich nawet popisywała się łapaniem okruchów w powietrzu. I nagle znalazła się między nimi śmieszka (pokazywałem te mewy wcześniej, ale w szacie godowej, tu jest w tzw. spoczynkowej). Z początku skubała bułkę, ale kiedy zorientowała się, że od spodu to samo robią ryby, natychmiast nauczyła się je łowić na przynętę. Pływała wokół okrucha i co chwilę wyciągała spod niego srebrną rybkę.
Przed tygodniem najpierw kołowała, a potem znów wodowała między kaczkami. Wprawdzie jest zwrotniejsza od nich, bo potrafi w wodzie obrócić się w miejscu, ale ma słabsze nogi i w wyścigu do pokarmu posiłkuje się skrzydłami. A są potężne, ponad metr rozpiętości. Złożone, wystają ponad tułów krzyżując się jak nożyce.

Specjalnie rzucałem pokarm w jej stronę. Nieraz już zauważyłem, że ptaki lubią ludzką mowę. Z nimi nawiązuje się kontakt jak z kobietami: najważniejsze są słowa. Mówiłem do niej, że jest malutka (łgałem), że piękna (tak sobie) i żeby się nie bała (szczerze). Jest jeszcze trochę nieśmiała i podpływała bliżej tylko wtedy, kiedy oddzielały nas rzadkie zarośla. Byłem wzruszony i widziałem w tej jej życzliwości jakąś międzygatunkową przyjaźń. Dziś wiem, że prawdopodobnie to była cena, którą gotowa była zapłacić, żeby objeść się solidnie przed odlotem.

Gdybym wiedział, że widzimy się ostatni raz w tym roku, nadałbym jej jakieś imię, bo przecież "śmieszka" nie brzmi poważnie.

Kiedy wracałem drogą przez Mysiadło, zazdrosna Buba zwracała moją uwagę i w pędzie podgryzała oponę przedniego koła, co chwila łypiąc białkami, czy mi się to podoba. A ja mówiłem: "Podły, podły, zły pies. Co robisz? Jesteś niedobra!" Chyba jednak nie słowa są najważniejsze, bo wydawała się szczęśliwa.

niedziela, 3 października 2010

Rzemieślnik boski

Pająk wątłą swą tkaninę
Utkał z nudów i z nawyku
Dna pewnego, w październiku.
Jan Brzechwa, Baśń o stalowym jeżu.
Dziś po raz pierwszy tej jesieni temperatura spadła poniżej zera i delikatny szron posiwił trawy oraz zarośla. Gdy pokazało się mocniejsze słońce, rosy było tyle, że wyglądało jakby przed chwilą padał deszcz.
Nie bacząc, że moczy aż osiem nóg, pracowity pająk natychmiast przystąpił do cerowania misternej tkaniny.

Piszę tu o nim nieraz, bo gdy powiększam zdjęcia widzę, że to naprawdę artysta jest, rzemieślnik boski. Chciałoby się zakrzyknąć jak Gałczyński o wróbelku: "Kochajcie pająka dziewczęta!".

piątek, 1 października 2010

Czule

Strobridge & Co. Lith, plakat reklamowy mydla Ivory, 1898
Pierwszy post datowany jest na 1 października - dokładnie rok temu - ale naprawdę rozpocząłem 13 października i żeby wejść z jakąś pulą, antydatując wpisałem 9 postów. Ten pierwszy to Czapeczka, poczciwa, poetyczna i krótka.
Wróciłem właśnie ze spaceru, świeżo zaorane rżysko pachniało jak w dzieciństwie. Buba wesoło rozganiała myszkujące między bruzdami ptaszyska. Dziś rano lekka mgła szła od zalesień. Wczoraj wieczorem widziałem lecący wysoko klucz dzikich gęsi. Co robić, minął wrzesień.
Bo tak chciałem, miały to być zwięzłe impresje inspirowane obrazem. Wszystko się po drodze zmieniło. Prawdę powiedziawszy wtedy liczyłem na jakiś spektakularny sukces, bo czytałem wcześniej notki najbardziej poczytnych blogerów i pomyślałem, że mogę robić to ciekawiej. W jakimś sensie zawiodłem, bo liczba odwiedzin w zasadzie od początku jest stabilna i w porównaniu z tamtymi niewielka. Nie zrobiłem kariery, ale nie żałuję, bo jestem bogatszy niż przed rokiem. Czuję się zaszczycony, że zawsze ktoś tu zagląda, nawet, kiedy długo milczę.

Czytam komentarze, wzruszają mnie niemal wszystkie. Który najbardziej? Chyba ten zupełnie anonimowy, napisany pod postem Trzech zwiadowców. On (Ona?) kończy "Nigdy nie mogę tych słów powiedzieć spokojnie.", a ja nigdy nie mogę tego spokojnie czytać.

Komentarze wniosły zupełnie niespodziewaną wartość dodaną. Uspołeczniły i zuniwersalizowały. Niektóre są samodzielnymi perełkami literackimi. Przede wszystkim myślę tu o pani GM i o niezawodnym eks-Kowarskim. Jego niedawny komentarz do postu w W Ogrodzie Saskim o kapitaliście Jerzym okradającym samego siebie to mistrzostwo świata humoru. Czytałem to nocą i śmiałem się głośno. W dodatku wszystko prawda, łącznie z tymi samostrajkami, wewnętrznymi barykadami i autopacyfikacją. To właśnie z ich powodu tak czasami milczę.

Przeglądam swoje posty. To był kawałek niezłej roboty. Wyznam w skrytości, że być może najlepsza rzecz, jaką zrobiłem. W innym miejscu piszę o Słowobrazie.
Jest jak zbiór pocztówek albo jak przyjazny labirynt. Zlinkowane, wciąż dopisywane strony (dziś jest ich 165), powstały z żartobliwej tęsknoty za przeszłością oraz z męskiej tkliwości wobec małej i dużej historii, przyrody oraz kobiet.
Niektóre z postów zrobiły karierę (Dziewczyna z Karmelickiej, Gdy podejdą genetyczni, Trzech zwiadowców). Ja najbardziej lubię Anonimowy, Młodości stolicę, a przede wszystkim niedoceniany chyba trochę List (łącznie z muzyką), bo czytając go i słuchając płynę, płynę, płynę...
Z wpisów żartobliwych Pan Gon- Med nalewa łącznie z zabawnym qui pro quo w komentarzach.

Dziś jedna z czytelniczek, nie wiedząc, że to rocznica, przysłała mi mimowolny prezent, e-mail w którym napisała "Nie mam słabości do słodyczy, ale do Twojego słowa tak. Jakoś trzeba się zestarzeć."
No właśnie, jeżeli już naprawdę nie ma innego wyjścia, to przynajmniej starzejmy się czule. Nie opuszczajcie mnie, a ja będę uczulał.
 
blogi