Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gałczyński. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gałczyński. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 30 sierpnia 2016

Jabłka świecą na drzewach

Ten wiersz powstał dokładnie dziewięćdziesiąt lat temu (w 1926 r.), ale dobra zmysłowa poezja nie przemija. Zaledwie 21-letni Gałczyński w dwunastu wersach opisał tęsknotę, która każdej jesień gnębi mężczyzn niejednokrotnie trzy razy starszych.

Jesień 
Jabłka świecą na drzewach jak węgle w popiele.
wiatrak pęka ze śmiechu i powietrze miele.
Jak na fryzie klasycznym, dziewczyny dostojne
z różowemi żądzami mężną wiodą wojnę.
Już się kasztan osypał i ochłódły ranki.
O piękny przyjacielu, poszukaj kochanki
z białym domem, ogródkiem, sennym fortepianem,
któraby włosy twoje czesała nad ranem,
z którąbyś po śniadaniu czytał Mickiewicza.
Niech będzie silna w ręku, a piękna z oblicza,
jak jesień zamyślona, jak jesień śmiertelna
i jako jabłka owe cierpka i weselna
Halszce Buczyńskiej
Konstanty Ildefons Gałczyński 

piątek, 18 marca 2016

Małe rzeczy foremne

... nie mogę zapewnić, że niedługo, ale będzie.

To kolorowa wlepka do pierwszego oficjalnego numeru Obywatela, po którego nakład właśnie jadę. Jutro będzie dostępny w Warszawie (w punktach informacyjnych KOD-u, tzw. Pikodach). Wlepka jest mojego autorstwa, a w Obywatelu też mam swój mały udział.

Uwierz mi Kowarski, to nie polityka, to obowiązek.

* * *

Tu chciałem zilustrować jakimś wierszem mocnym, tymczasem natknąłem się na niepozorny fragment poematu Gałczyńskiego Przez świat idące wołanie (1950).

Cały wiersz jest typowym dla Mistrza (tak go nazywaliśmy z Michałem) żonglowaniem elementami patetycznymi i czystą liryką (jak ta słodka wyliczanka poniżej). Tuwim z pozycji socrealistycznych wytykał KIG, że czasami uprawia "franciszkański błogostan wszechmiłości".

Zapewne z powodu czułej liryki, a zarazem "słuszności" ideowej, Przez świat idące wołanie było w latach 50-60 częste w repertuarach teatrzyków poetyckich i konkursów recytatorskich. Jeszcze do dziś w uszach mi dudni, głośne skandowanie starszej siostry ciotecznej, Izabeli:
Bela Bartok, tyś się pomylił w koncercie,
to nie tak, to nie tak, to nie tak!
Wołanie, wołaniem, ale potem jest ta drobnomieszczańska pochwała codzienności i ładu. "W końcu o spokój  i normalność teraz chodzi" - pomyślałem i zamieszczam ten fragment pod Wielkanocnym, pozszywanym obywatelską nicią jajem.

A Mistrz jak czarodziej wyciąga z cylindra rekwizyty i podrzuca, a one zawisają i skrzą się niby w disnejowskim filmie.
Małe rzeczy foremne! Zegar w rogu na ścianie —
małe muzykowanie;
flaszki z atramentami, nuty, z kory czółenka
i wy, kawy ziarenka,
kwiat na oknie, sęk w desce, złoty pył nad podwórzem,
wszystkie rzeczy nieduże:
gwiazdka śniegu, listeczek,
wstążki, płomyki świeczek,
wieża w szachach, lis w bajce, wiatr, co w drutach brzęczy —
małe, wesołe rzeczy!
Konstanty Ildefons Gałczyński, z poematu Przez świat idące wołanie, 1950 

środa, 23 stycznia 2013

Wędrowny kramarz

W 108 rocznicę urodzin Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Kino "Czary" - storyboard


Zdjęcie z Narodowego Archiwum Cyfrowego datowane na rok 1934. 
Małe kino „Czary” w Warszawie przy Chłodnej 29. Afisz zwiastuje, że grają Syna dżungli. Sprawdziłem, film wyświetlano tylko przez pierwsze dwa dni roku. Jestem pewien, że mamy wtorek, 2 stycznia 1934 r.


Powoli zapada zmierzch. Z głębi ulicy, od robotniczego Koła, z Obozowej, Młynarskiej i Wolskiej, nadjeżdża tramwaj nr 16. Na przednim pomoście drobna blondynka smutny, proletariacki anioł patrzy na wystawy sklepów. Ma na sobie ciemnozielony kapelusik i znoszoną jesionkę. Tramwaj zatrzymuje się przed kinem. Dziewczyna wysiada i widzi napis „Czary”. Wszystko się zgadza, bo dżungla na afiszu faluje. To drga na wietrze krąg światła ulicznej latarni.
Na dworze jeszcze widno,
a już się lampa kołysze
i cienie meandrem biegną
nad zwiastującym afiszem.
Od Towarowej nadchodzi pan w rozpiętym płaszczu. Niewysoki, smagły z wydatnymi ustami. Jedyny na ulicy jest bez nakrycia głowy. A głowa jest duża i piękna (powiedziała mi jedna pani z Krakowa, to nie głowa do kapelusza, to posągowa głowa). Wesołym spojrzeniem omiata afisz i ludzi przed kinem. Patrzy na jej ubranie i spotyka jasne spojrzenie młodego mężczyzny. To ten, który przed chwilą przebiegł z drugiej strony ulicy, widzimy to na zdjęciu.

Pan bez kapelusza to poeta, patrzy i już wie, o czym nie wiedzą oni, tych dwoje jeszcze obcych sobie ludzi.

W kinie usiądą obok siebie. Kiedy dziki Kaspa czule spojrzy na Annę Rogers, młody mężczyzna w ciemności dotknie jej ręki. Otworzy się wnętrze dłoni i  opuszkami palców wyczuje blizny. Od tej chwili będzie już bliski.
Jakże tu miło się wtulić,
Deszcz, zawieruchę przeczekać
I nic, i nic nie mówić,
I trwać, i nie uciekać.
Już niepotrzebny jest w kieszeni naiwny liścik miłosny, który wczoraj napisał do niespotkanej ukochanej:
Ty moje śliczne śliczności!
Znów się do łóżka sam kładę.
Na jakimż spotkam cię moście?
Twój
Pluszowy niedźwiadek. 
Blisko siebie i powoli wychodzą z kina  „Czary”. Będą rozmawiali i odwlekają tę chwilę.

Tego nie wie nawet poeta, ale powinni się bardzo spieszyć. Mają tej miłości przed sobą tylko pięć lat. Potem niemal cały świat się rozpadnie. I potem to już całkiem inny wiersz.
Szli żołnierze zmoczeni do nitki,
żołnierze widziani z góry -
Śpiew żołnierzy
„A pod tą lipką. lipką zieloną
mówili sobie, że się ożenią,
ślubna kareta, ślubne koniki -
a ja ci potem kupię kolczyki”.
-----------------------------
Cały wiersz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego „Małe kina” jest tutaj.

wtorek, 11 października 2011

Mały zbawiciel

Tour of Mr. Charles B. Hanford, publ. Cincinnati ; New York : U.S. Lithograph Co., c1902. 
Wspominałem już o swoim drugim wcieleniu i komentarzach na forum gazeta.pl. W ciągu ośmiu lat uzbierało się ich kilka tysięcy (pod nickiem jerjar). Niektóre błahe, inne dosyć trafne i dowcipne.

Przykładałem się do tej roboty solidnie i traktowałem ją z jednej strony jako upust dla temperamentu, a z drugiej jako maleńki wkład w walkę z narodowym obskurantyzmem politycznym i obyczajowym (także z antysemityzmem). 

Dziś uświadomiłem sobie, że od minionej niedzieli nie ma już chyba o co walczyć, że niezależnie od tego, kto wygra kolejne wybory, Polska już ciemną doliną nie pójdzie. Mogę więc zawiesić wysłużoną dwururkę nad łóżkiem i zająć się czymś innym.

Ten komentarz umieściłem dzisiaj pod notatką zatytułowaną "Kaczyński: Witają mnie okrzykami >Jarosław, Polskę zbaw<. Nie odchodzę". Wpis łagodny dosyć, ale łagodnieć powinniśmy.

Niech mi go wybaczy Mistrz Konstanty i Kowarski, który uważa, że polityka to zajęcie dla nie literackich parweniuszy.


TEATRZYK „ZIELONA GĘŚ” 
ma zaszczyt przedstawić 
dramat polityczny 
pt. 
„MAŁY ZBAWICIEL”
W y s t ę p u j ą: 
JAROSŁAW
NARÓD
TŁUM Z KRAKOWSKIEGO
6. PRZEGRANA

JAROSŁAW
(stojąc w rozkroku pomiędzy 4. a 5. Przegraną): 
No bo kiedy przegram po raz 6, to już naprawdę odejdę.
NARÓD:
(oddycha z ulgą)
6. PRZEGRANA: 
(wchodzi niespodziewanie):
Jestem. No to jak będzie?
TŁUM Z KRAKOWSKIEGO: 
(zza sceny, w rytm mazurka):
Ja-ro-sław!
Pol-skę zbaw!
Ja-ro-sław!
Pol-skę zbaw!

JAROSŁAW 
(przytupując)
No widzicie. Nie ma sensu tego marnować. Zostaję.
NARÓD:
(wzrusza ramionami)
 Kurtyna 
opada z zażenowaniem

sobota, 10 września 2011

Do drogi


Mieć dobrego polonistę - bogatym całe życie być.
Ja w szkole podstawowej miałem najlepszego. Nazywał się Piotr Wierzbicki. Pisałem o nim tu kilkakrotnie. To on pokazał mi Gałczyńskiego.

Był wrzesień, boję się liczyć, ile lat temu, i jedna z tych dziewczynek, które na klasowym zdjęciu wyglądają na nauczycielkę, przeczytała początek „Kroniki olsztyńskiej”. Odtąd co roku w taki dzień jak dzisiejszy, mamroczę sobie ten wierszyk:
Gdy trzcina zaczyna płowieć,
a żołądź większy w dąbrowie,
znak, że lata złote nogi
już się szykują do drogi. 
Lato, jakże cię ubłagać?
prośbą jaką? łkaniem jakim?
Tak ci pilno pójść i zabrać
w walizce zieleń i ptaki? 
Ptaków tyle. Zieleni tyle.
Lato, zaczekaj chwilę.
--------------------------------------------
Ale ono nie będzie czekać; takie lato już nie wróci. Ten blog też mija. Trwał będzie jeszcze do swojego dwulecia, to znaczy do końca września. Popłacę do tego czasu ostatnie sentymentalne długi i zamknę teatrzyk. Trzeba ruszać w nową drogę.

„Kronika olsztyńska” opatrzona jest mottem ze „Snu nocy letniej:
I wieczne lato świeci w moim państwie…

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Inge

Library of Congress, [Cigarette advertisements for women's market], 1933
Berlin, jesień 1931 roku (to ten sam klimat, ten sam rok, co w filmie "Kabaret"). Przyjechał tu ze świeżo poślubioną Natalią w początkach lata. Pracuje jako referent konsularny w ambasadzie, ale nie bardzo przejmuje się urzędniczymi obowiązkami. Upojny klimat dekadencji jest jakby stworzony dla niego.

To zdarzyło się naprawdę i prawdziwa była ta aktorka. W wierszu pominął obecność żony, ale Natalia zapamiętała podziemny teatrzyk "Katokombe" w pobliżu Potsdamerplatz i ten śpiew drobnej blondynki o twarzy dziecka.
Du bist so stolz und fern,
Und hasst mich doch so gern…

(Tak dumny, obcy jesteś dziś,
Ale mnie chętnie schrupałbyś…)
- Kot mówił, że dla takiego teatrzyku poświeciłby pół życia. - wspominała Natalia.

A ja myślę, że poświęcił całe.

Każda poezja się jakoś starzeje, ale wiersz Inge Bartch ostał się bez jednej zmarszczki. Jest w nim duch cudownej epoki, jest historia, ironia, erotyzm i ani jednego zbędnego słowa.
Widzę: Inge siedzi przy fortepianie,
śpiewa i gra; ach, jakaż musi być śliczna, gdy wstanie.
Wstała. Piersi miała małe, doskonałe,
i - wybaczcie mi państwo - brzuch
tak się cudownie pod suknią rysował,
że zacząłem bić brawo i wrzeszczeć: - Niech żyje brzuch!
aż pewien Anglik mruknął: - He's gone mad - On zwariował.
Zawsze mówiliśmy z Michałem "Mistrz". Dla obu jego wiersze to była pierwsza poetycka miłość. Tego dnia, 6 grudnia właśnie, chodziliśmy na Wojskowe Powązki, żeby u stóp smutnej brzozy zapalić świeczkę Konstantemu Ildefonsowi Gałczyńskiemu.

Inge Bartsch

Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród tajemniczych
okoliczności
Oto słowo o Inge Bartsch,
w całej prostocie,
dla potomności.

Ona była ruda, ale niezupełnie - pewien połysk na włosach grasował -
żyła z Finkiem. Fink był reżyser. Przez snobizm komunizował
(są tacy też - na Mazowieckiej).
A Inge? Inge miała w sobie jakiś smak niemiecki,
ten akcent w słowie "Mond" - księżyc...der Mond, im Monde...
A Fink był dureń i blondyn.

Historia prosta: właśnie przyjechałem z Polski
Berlin...Berliiin...deszcz...
Fryderyk z żelaza jak niestrawność serce mi gniótł...
Nuda - i nagle cud!
Teatrzyk! Maleńkie serce w podziemiach!
Idzie piosenka: autor: Kurt Tucholsky.

Widzę: Inge siedzi przy fortepianie,
śpiewa i gra; ach, jakaż musi być śliczna, gdy wstanie!
Wstała. Piersi miała małe, doskonałe
i - wybaczcie mi państwo - brzuch
tak się cudownie pod suknią rysował,
że zacząłem bić brawo i wrzeszczeć: - Niech żyje brzuch!
Aż pewien Anglik mruknął: - He's gone mad. - On zwariował.

Przeszło lato, jesień i zima,
I jeszcze wiosna, i jeszcze jakieś lato,
i znowu jesień w mgłach jak w dymach.
(Jesieni jestem amator)
Aż tu nagle pewnego dnia
zamach stanu. Coup d'etat.
Zamach stanu nb. miał w sobie coś z gwiazdy betlejemskiej,
za którą ciągnęło 3.000.000 magików.

I wszystko stało się jak na scenie:
siedziałem z Ingą w Tiergartenie,
a jesień w Berlinie, w Tiergartenie,
to są, proszę państwa, takie struny...
Z drzew mgłą kurzyło,
wiatr niski jak bas -
i nagle Inge: - Wiffen Sie waf?
(Ona miała coś takiego w głosie czy w zębach.)
Wissen Sie was? Życie
mi się znudziło.

- Hm...
Spojrzałem na nią, papierosa ćmiąc -
nie jestem Wyspiański, ale bądź co bądź
to powiedzenie mnie wzruszyło.

Za późno: Rewolwer nie był większy od róży:
Pik! I Inge rozpoczęła podróże
w Au - dela, w metafizykę niemiecką.
Jakiś grubas, co siedział przy piwie,
nawet nie drgnął ani się zdziwił,
bo takie pik! to się mogło zabić najwyżej dziecko.

A potem miała jeszcze dłuższą rzęsę;
trup pachniał jesienią, czarną kawą, grzybami i nonsensem.

Bartsch Ingo!
Szkoda!
Twój talent to mogło być dużo szterlingów.
Inge Bartsch!!!

Wróciłem do hotelu.
40 fajek w jedną noc - pokój aż sczerniał od dymu...
Nie, to nie można tak: to jest zbyt proste: nuda,
tu trzeba, że się tak wyrażę,
przyszpilić jakieś komentarze -
że, czy ja wiem, że krwawa zbrodnia reżimu,
że podejrzana o semityzm,
że... marchew... w obozie... zgniłą...
Będzie na 300 wierszy artykuł znakomity.
(W Polsce zwany "kobyłą".)

Powiedzmy, że to było na jesieni,
dajmy na to trzy lata temu.
No, i jeśli redaktor nie zmieni,
pójdzie tak:
"Nie wytrzymała w dusznych klamrach systemu
Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród tajemniczych
okoliczności..."

A na końcu może z Rilkego coś
o miłości,
o samotności,
a tytuł prosty: Inge Bartsch.

Szkoda.
Ładna.
Młoda.
Plecy jak perski aksamit.

I było w niej coś...
kobiece,
nieuchwytne,
dalekie,
coś, co trzeba chwytać pazurami.

sobota, 24 lipca 2010

Łagodne przeczyszczenie

Ta stojąca reklama apteczna jest sprzed wojny. Dostałem ją przed laty od córki producenta pigułek "z Zakonnikiem".

W Dwudziestoleciu, ale i wcześniej aptekami zawładnęły dwa popularne specyfiki: "Reformackie pigułki z Zakonnikiem" oraz "Proszki i tabletki z Kogutkiem". W zasadzie nie trzeba było innych, bo te miały leczyć najważniejsze dolegliwości.

Tabletki "Z Kogutkiem" polecano na przeziębienie, bóle zębów, ból głowy, a pigułki "Reformackie" na regulację żołądka, cierpienia wątroby, otyłość, artretyzm, uderzenie krwi do głowy, hemoroidy, ale przede wszystkim przy skłonnościach do obstrukcji i na przeczyszczenie.

To były czasy eleganckie, naturalne i całkiem nieplastikowe. Standy wykonane były z solidnej sklejki z metalowymi zawiasami, a postać ojca reformaty to osobna wystająca deseczka. U wejścia do apteki przybijano wypukłe emaliowane tabliczki reklamowe. Na kogutkowej była dodatkowo tajemniczo brzmiąca pierwotna nazwa produktu: "Migreno Nervosin". Tabliczka "Reformackich" opatrzona była sylwetką zakonnika oraz sloganem: "Łagodnie przeczyszczają".

Znani przedwojenni żartownisie, Tuwim i Słonimski, rozwinęli to hasło:"Łagodnie przeczyszczają, nie przerywając snu".
-----------------------
Czytam, słucham, kiwam głową, wzdycham i cały jestem migreno nervosin. Naprawdę nie wiem co zażyć.

Dlaczego? Już wielokrotnie pisałem: jestem niecierpliwy, bo wierzę, że spotkał nas cud, o którym marzyły i za który ginęły pokolenia. Bo kraj jest wolny i bezpieczny. I już nie najbiedniejszy. A tu ta ponura groteska z odwracaniem kota ogonem w sprawie smoleńskiej katastrofy. Teraz ci, którzy odegrali dwuznaczną rolę, przeczą oczywistym faktom, krzyczą "łapaj zbrodniarza" i buntują ludzi.

A krzyż sprzed pałacu? To od jakiegoś czasu nie jest Krzyż chrześcijański, bo nie jest znakiem męki i przebaczenia. To jest wyrób krzyżopodobny, złoty cielec, fetysz wyznawców św. Nienawiści.

Teraz tym wyznawcom zorganizują trzydniową narodową celebrację, zapewne żeby odczarować ten przedmiot (przypominam: mamy dziesiąty rok trzeciego tysiąclecia). A ja nie jestem pewien, czy wszystko się odczyni. Nie byłoby taniej i bezpieczniej zamówić u dobrego stolarza nowy chrześcijański krzyż i go zwyczajnie poświęcić?

Powinienem się z tego śmiać, ale nie umiem, bo nie jestem młody i nie mam czasu.

A może jednak Reformackie? Jakiś długi, łagodnie zakończony sen? I wszystko już za mną. To znaczy za Polską.

Co mi Reformackie, co mi Kogutek. Muza! Muzie nóżki całować, jak uczy Gałczyński! W tym wierszu jest o Kogutku i o endecji.
... "Kogutek" nie uleczy.
Przyjaciel nie pocieszy.
Uwierz mi.

Co pomoże? A ja wiem:
tu pomoże stary sen,
stara bajda;

Jeśliś jak garnek pęknął, ona cię sklei,
jeśliś nadzieję utracił, wpłyniesz na morze nadziei
na wszystkich żaglach.

"Nastawienia" społeczne? Dla karzełków,
Recenzje niedorzeczne? Dla zgiełku.
Poeto, pluń gdzie komuna, sanacja i endecja.

Tylko ona cię zbawi, przeklęta i jedyna -
i na gwiazdy wyprawi, rytm święty, mowa inna -
poezja.
Konstanty Ildefons Gałczyński, Muzie nóżki całuję (1936)

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Nieustające uwielbienie

A lato przyszło pieszo -
Już łąki nim się cieszą

I stoją całe w kwiatach
Na powitanie lata.
Nie przyszło, lecz przyszła. Dzisiaj, dokładnie o 13.28. Bo słusznie Alfons Mucha przedstawia je jako damę. Ona u niego trwa, poniekąd w leniwym oczekiwaniu.

Ja jestem z dobrej szkoły Greka Zorby, który uważał, że kobietom należy dawać wszystko co chcą. Nie można więc latu odmówić pocałunków, skoro ich oczekuje. Kto nie lubi, niech przynajmniej przytuli ją serdecznie. Choćby brzozę.

Pomyślałem dziś o innej kobiecie. Widziałem ich oboje z dziesięć lat temu u fryzjera. On mężczyzna sędziwy, wysoki i trzymający się prosto, ona w podobnym wieku, drobna. Wpatrzona w jeden punkt i jak dziecko trzymająca go za rękę.

Dowiedziałem się, że przyprowadza ją co tydzień. To był chyba Alzheimer. Nie mogło to czesanie jej uzdrowić, ale pozwalało zachować kobiecą godność. Kiedy wychodzili, troskliwie pochylał się nad nią, a ona drobiła nieobecna. Zrozumiałem, że oboje są ponad chorobę.

Moje poetyckie doświadczenia pochodzą jeszcze sprzed epoki poezji śpiewanej. Poznawałem "na sucho" wiersze, które dziś brzmią tylko muzyką. Nie zawsze dobrze im zrobiła, bo może szlachetniej wzruszać się bez wspomagania. Bywa jednak, że muzyka i interpretacja dorównują poezji i powstaje dzieło genialne. Tak jest z "Pieśniami" Gałczyńskiego z muzyką i w wykonaniu Marka Grechuty.

Z trzech dostępnych w Youtubie wykonań, wybieram najpóźniejsze, z recitalu w Teatrze STU w 1990 r. Nie śpiewa już doskonale. Widać po nim, że jest chory i musi włożyć w śpiew wiele wysiłku. On zawsze był autentyczny aż do bólu (dosłownie) i tu to widać. Tym bardziej to wykonanie pasuje do obrazu, który widziałem u fryzjera. Bo jest o nieustającym uwielbieniu.

Poniżej cały tekst pieśni pierwszej. Grechuta śpiewa z niej tylko dwie ostatnie strofy. Najpiękniejsze.
Gdy próg domu przestępujesz,
to tak jakby noc sierpniowa
zaszumiała wśród listowia,
a ty przodem postępujesz.

A za tobą cienie ptasie,
szczygieł, gil i inne ptaki.
Świecisz światłem wielorakim
od sierpniowej nocy jaśniej.

Bo ty jesteś ornamentem
w gmachu nocy, jej księżycem.
Przesypujesz światła w ręku
z namaszczeniem jak pszenicę.

U twych ramion płaszcz powisa
krzykliwy, z leśnego ptactwa
długi przez cały korytarz
przez podwórze, aż gdzie gwiazda

Venus. A tyś lot i górność
chmur, blask wody i kamienia.
Chciałbym oczu twoich chmurność
ocalić od zapomnienia.

środa, 28 kwietnia 2010

Być jak Hamlet

Amerykański plakat teatralny. Robert B. Mantell. Hamlet (1890)
Gdyby ogłosić plebiscyt na dramat wszech czasów, publiczność i krytycy zgodnie wybraliby Hamleta. Allardyce Nicoll pisze w "Dziejach dramatu":
Żadna inna sztuka Szekspira nie uzyskała tak wielkiej sławy, a źródeł jej uniwersalnego oddźwięku można doszukać się w umiejętności, z jaką twórczy poeta potrafił nadać tematowi pozornie bardzo szczególnemu znaczenie powszechne i wieczne. Każde stulecie widziało swój obraz w postaci bohatera tej sztuki, ponieważ Szekspir malując portret Hamleta wyposażył go w wielką rozmaitość cech ludzkich. Otrzymaliśmy w wyniku dziwny paradoks: podziwiamy Hamleta. Dworzanin, uczony, żołnierz, człowiek tak wyraźnie stworzony dla tronu, a przecież równocześnie czujemy, że Hamlet jest przedstawicielem zwykłego człowieka, że w Hamlecie jest coś z nas samych.
No właśnie. Ta jednoczesna podniosłość, bliskość i popularność powodują, że królewicz duński spowszedniał i zszedł między ludzi. Można powiedzieć, że to prawie bohater ludowy, taki renesansowy Czapajew obecny w powiedzeniach i bon motach.

Gałczyński na przykład używał tej postaci wielokrotnie, również w "Zielonej Gęsi". W jednej z nich, gdy Hamlet mówi: "Wielki Wóz z lewej strony. Straże śpią", rozlegają się trąby. Po każdej kwestii te trąby grają, aż wreszcie on przeprasza, publiczność, że w takich warunkach pracować nie może i schodzi ze sceny.

W innej Gęsi Hamlet wygłasza swój słynny monolog "To be, or not to be", ale przerywa, bo nadchodzi Gżegżółka. Hamlet uprzejmie pyta go jak się ma. Cóż, Gżegżółce też niełatwo i chętnie by się z życia jakoś wymigał.
Gżegżółka:
Niedobrze mam się, bo w życiu trza przebyć
Przez las problemów, a któż je rozwiąże?
Więc gdy dylemat stoi: być czy nie być,
Może spróbujemy nie być, mości książę!

Obaj, tj. Gżegżółka i Hamlet:
(na próbę przestają być)
W cieszyńskim kabarecie wypełniliśmy te didaskalia o chwilowym niebycie w ten sposób, że prześmieszny Gżegżółka i tragicznie chwiejny Hamlet jednocześnie przysłonili sobie oczy ręką. Tak robią dzieci ze skłonnością do idealizmu subiektywnego: "zobacz mamo, mnie nie ma" i przesłaniają oczy.
*  *  *
Nie mam już mamy i codziennie rano upewniam się w bolesnym przekonaniu, że jestem. W młodości jednak było inaczej. Kiedy studiowałem w Katowicach, raz zdarzyło mi się nie być, bo ukryłem się w szafie. Przed koleżanką, co była dwa lata wyżej. Miała prawdziwie czarne włosy zaplecione w dwa warkocze i niezwykle jasne, niemal przezroczyste oczy. Mimo, że ładna, budziła we mnie niewytłumaczalny lęk, jakby była z innej planety czy innego świata. Dodam jeszcze, że w tej szafie było dość ciepło.

Kiedy Staś otworzył drzwi i powiedział, że mnie nie ma, nie uwierzyła. Przedarła się do pokoju, rozejrzała i rzuciła na stół prezent. W pudełku od butów był tomik poetycki. Leżał tam obrzucony zielskiem, nie jakimiś kwiatami polnymi, lecz wyrwaną z korzeniami trawą, mleczami i koniczyną. Gdy wyszedłem z szafy i zobaczyłem ten piekielny garnir, przestraszyłem się jeszcze bardziej. Pudełko po butach pełne zielska, te przezroczyste prawie oczy i kruczoczarne warkocze - to był wstrząs dla młodego organizmu.

Jeśli prawdą jest, że w nas samych jest coś z Hamleta, to mnie było dobrze nie być w tej ciepłej szafie. To znaczy tam być. Nie być, żeby być.

piątek, 22 stycznia 2010

List z fiołkiem


ill. America''s Yesterdays, autor nieznany
Wypełniając życzenia Miłych Czytelniczek zredagowałem dziś łagodny tabloid,  wykorzystując tekst Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, jeden z "Listów z fiołkiem" oraz stare fotografie.

Szanowny Panie Redaktorze!

STRASZNE DZIECI

W nowojorskiej klinice położniczej „Stork Merry Stork” niemowlęta, rzekomo wskutek zbyt małych przydziałów, podniosły otwarty bunt, wspólnymi siłami pobiły naczelnego lekarza i podczas silnego mrozu wyszły na ulicę, przeziębiając się śmiertelnie. Bez komentarzy.

autor nieznany, aktorka, fotografia 1855-1865
14-letni Hubert R. wyszedł z domu i nie wrócił. Po tygodniu znaleziono go w apartamentach pewnej aktorki. Aktorka tłumaczyła się, że Hubert zrobił na niej wrażenie dojrzałego człowieka, ponieważ miał świetnie przyklejone wąsy i brodę. A przecież niemożliwe, Panie Redaktorze, żeby stara aktorka nie znała się na trykach charakteryzacyjnych!

autor nieznany
Jean Duval, znany francuski poeta, ruralista sentymentalny, został doprowadzony do rozstroju nerwowego przez grupę dzieci szkolnych, które systematycznie, z nieopisanym okrucieństwem wyszydzały jego wiersze i prozę.

autor nieznany, fotografia 1909 - 1930
W mieście Red Tape (Australia) dziewięcioletnia Margaret Lawson mimo najlepszego przykładu ze strony bogobojnych rodziców (ojciec jest pastorem i kierownikiem lokalnej Ligi Wstrzemięźliwości Tytoniowej) kłamie od rana do wieczora, oszukuje koleżanki i znęca się nad zwierzętami.

Bencke & Scott,Wierny stróż, ok. 1871
Hieronim Bożuchowski, dziesięcioletni cynik, oświadczył przerażonym rodzicom, że ma zupełnie inny światopogląd, zmienił nazwisko na Kozubski i wyprowadził się z domu.

fot. Frederick De Bourg, strażak, 1850-1860
Maciej Ryba, syn zasłużonego trębacza z Wieży Mariackiej, dolał ojcu przed występem spirytusu denaturowanego do porcelanowej filiżanki z herbatą, w związku z czym nieszczęsny ojciec przez szereg godzin wygrywał zamiast tradycyjnego hejnału nieprzyzwoitą piosenkę „Wszystkie rybki śpią w jeziorze”.

***
Przykładów takich mógłbym niestety podać jeszcze setki.

Karakuliambro

piątek, 4 grudnia 2009

Poczciwa Muza

Henry O. Walker, Poezja liryczna (malowidło na ścianie w Bibliotece Kongresu)
W Muzie zakochałem się, kiedy miałem 7 lat i chorowałem na szkarlatynę. To była kiedyś poważna choroba, a Rodzice byli przewrażliwieni, bo zmarł na nią jako dziecko jedyny brat Ojca. Miałem gorączkę, a Mama czytała mi Inwokację.
Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę
Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę
Czytała to chyba wzruszona i to wzruszenie ja poczułem, i paralelę pojąłem. I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu iść. I zostać poetą.

W szkole podstawowej uczył mnie Piotr Wierzbicki. Wiele mu zawdzięczam, a przede wszystkim Gałczyńskiego. Czytaliśmy na kółku polonistycznym o lecie co ma złote nogi. Kiedyś przyszły do nas z występem dziewczyny z liceum teatralnego przy PWST. Uczyły się tam wprawdzie charakteryzacji i szycia kostiumów, ale chyba każda marzyła, żeby zostać aktorką. Pamiętam taką dużą dorodną z czarnymi włosami.
I wszystko stało się jak na scenie:
siedziałem z Ingą w Tiergartenie,
a jesień w Berlinie, w Tiergartenie,
to są, proszę państwa, takie struny...
Z drzew mgłą kurzyło,
wiatr niski jak bas -
i nagle Inge: - Wiffen Sie waf?
(Ona miała coś takiego w głosie czy w zębach.)
Wissen Sie was? Życie
mi się znudziło.
To Inge Bartsch, chyba jedyny wiersz Gałczyńskiego (rocznica jego śmierci w niedzielę), który nic się nie zestarzał.

W liceum był Tuwim i Leśmian. Jeszcze Demarczyk nie śpiewała "Tomaszowa" i wiersz "Przy okrągłym stole" brzmiał inną, męską frazą.
Jeszcze mi tylko z oczu jasnych
Spływa do warg kropelka słona,
A ty mi nic nie odpowiadasz
I jesz zielone winogrona.
W "Dziewczynie" słyszałem rytm, ale przede wszystkim balladę o honorze trzech straconych pokoleń.
Lecz dzielne młoty --- Boże mój! --- mdłej nie poddały się żałobie!
I same przez się biły w mur, huczały spiżem same w sobie!
Niedługo potem Grochowiak. I bardzo długo tylko on.
He, he, trumienko, gdzieś jest cmentarzyk,
Gdzie przykucniemy z wielką ochotą,
Żeby przykryci spierzchłą kapotą
Bardzo intymnie sobie pogwarzyć.
"Menuet" stał się dla nas z Michałem poetyckim zawołaniem, hejnałem z dziurawej trąbki. Ruszaliśmy potem w straceńczy tan. Strach jest o tym dziś czytać w jego dziennikach, ale myśmy odurzeni młodością nie bali się niczego.

Potem Burns pozbierał wiosła i śniła się zima. Na długie lata oddaliłem się od poezji czytanej, choć od tego sposobu przeżywania świata nigdy.

Wróciłem dopiero po roku 2003, kiedy zaczęliśmy wydawać "Rękopis". Dziś pociąga mnie prostota i zwięzłość Różewicza, zmysłowość Świrszczyńskiej (napiszę o nich niedługo) i zapatrzenie Harasymowicza.

Wiem, poczciwa ta moja Muza, ale znamy się tyle lat, że chyba już jej nie opuszczę.

wtorek, 3 listopada 2009

Wszyscy jesteśmy artystami



A któż na szybach maluje kwiaty,
czy mróz, czy mróz, dziecino?
Nie, to rączuchną dla ciebie, żabuchno,
starosta ze starościną;
srebrzyste prążki, listki, gałązki
dla ciebie, dziwna dziecino.
Konstanty Ildefons Gałczyński, Zima z wypisów szkolnych
Ten wiersz drwił z paternalizmu sanacji. Całe szczęście dziś już mamy pewność, że te piękne wzory na zamarzniętej tafli kałuży wymalował po prostu mróz.

Trochę secesyjne kontury przypominają mi obrazy, już nie wiem, czy Jurrego Zielińskiego, czy Dobsona z wystawy NEO-NEO-NEO w 1967 roku. Była ona manifestem - prowokacją i miała pogrzebać w jednej trumnie abstrakcjonizm, dadaizm, kubizm i postimpresjonizm.

Artyści tacy są. Często wykrzykują, że sztuka zaczyna się od nich. Chyba najrytmiczniej wyskandował to Bruno Jasieński, kiedy w imieniu futurystów rozprawiał się z modernizmem:
W parkocieniu krokietni - jakiś meeting panieński.
Dyskutują o sztuce, objawiając swój traf.
One jeszcze nie wiedzą, że gdy nastał Jasieński,
Bezpowrotnie umarli i Tetmajer i Staff.
Bruno Jasieński, But w butonierce
Tymczasem bez głośnych skandali i happeningów przydreptała cichutko inna rewolucja: artystami jesteśmy wszyscy.

Nie, zawodowi artyści jeszcze nie sczeźli, ale mocno już się słaniają na nogach. W dobie fotografii cyfrowej, znakomitego sprzętu nagraniowego i komputerowych programów do obróbki, w czasach nieskrępowanej możliwości publikacji w internecie i fizycznej multiplikacji dzieła, artystą może być właściwie każdy.

Oczywiście, prawdziwy artysta zrobi to najlepiej, ale przy odrobinie wrażliwości i intuicji można tworzyć prawdziwie.

Materiał jest nieograniczony. Wystarczy się rozejrzeć i próbować. Najwyżej się wykasuje.
Naprawdę pomyśl o tym, Dziwna Dziecino.
 
blogi