piątek, 21 grudnia 2012

Szczęśliwy


Edward Penfield, okładka Harper's Christmas [1897]

To już czwarty obrazek wigilijny (1, 2, 3):

Pociąg „Polonia” to był nasz socjalistyczny „Orient Express”. Mozolnie zbierał po Bałkanach wagony znad Adriatyku, znad Morza Czarnego i od Budapesztu w pełnym składzie gnał do Warszawy.

Pierwsza większa stacja w Polsce to Katowice. Tu wsiadałem. Był 24 grudnia i na ekspresy brakło już miejsc, ale ja i tak wolałem Polonię, bo mimo że brudniejsza niż Chemik lub Górnik, miała jakiś międzynarodowy szyk. Pasażerowie też różnili się od inżynierów w krawatach. Na ogół byli to barwni ludzie przygody, ni to turyści, ni pracownicy sezonowi, a z całą pewnością handlarze.

To nie byli klienci wagonów restauracyjnych i na wielogodzinną podróż zaopatrywali się w suchy prowiant znad południowych mórz. Właśnie z powodu egzotycznych pozostałości po podróżnych była „Polonia” wdzięcznym obiektem eksploracji dla dworcowych szperaczy. Wsiadali już podczas minutowego postoju na Zachodniej, by natychmiast po opróżnieniu pociągu na Centralnym (niemal wszyscy podróżni tam wysiadali) rozpocząć łowy. Jako jeden z niewielu jeździłem do Wschodniej i w czasie tych kilkunastu minut słyszałem jak poszukiwacze biegali po niemal pustych wagonach, nawoływali się głośno i trzaskali drzwiami.

Stałem w oknie i patrzyłem na peron. To był drobny mężczyzna, mocno ogorzały jak na tę porę roku i nieogolony. Pod rozpiętą kurtką widziałem buraczkowy garnitur, wydawało się satynowy, ale po chwili byłem już pewny, że tkanina musiała wziąć w siebie niemało i błyszczała z powodu spracowania. Szperacz mój przysiadł  i wykładał co znalazł na granitowy blat stolika.

Nie pamiętam jak to było, ale wtedy właśnie powinny zatrzymać się pociągi, a na pewno z głośników popłynąć anielska muzyka. Twarz mu się zmieniła, pojaśniała błogim uśmiechem. Siedział, ale nabożnie,  jakby klęczał przed swą wieczerzą: butelką Mirindy, pudełkiem papierosów BT i zupełnie nie otwartą cudowną konserwą. Pociąg szarpnął, dostrzegłem jak wydobywa czerwony scyzoryk z białym krzyżem.

Wchodziliśmy w mrok tunelu średnicowego, a z oddali długo jaśniał mi w Wigilię 1985 najszczęśliwszy z ludzi.
--------------------------------------------

Wszystkim Czytelniczkom i Czytelnikom Życzę Szczęśliwych Polskich Świąt.

PS. Jestem winien sprawozdanie z Wieczoru Jednego Wiersza. Było kameralnie i miło. Napiszę o tym zaraz po Świętach, jak również podsumuję Fotografa (niech trwa jeszcze parę dni).

niedziela, 9 grudnia 2012

Wilk z bajki


O wilku mówiono w izbie,
A wilk tu siedział na przyzbie
A.Mickiewicz, Koza, kózka i wilk
Wyobrażam sobie jak widzą ją Dzieci. Pewno wydaje im się olbrzymim czarnym koniem. Cóż, konia znają tylko z książeczek. Taki jest los miejskich dzieci, że długi czas jedynym stworzeniem innym niż człowiek bywa pies.

Widzą ją wielką, kudłatą i opiekuńczą. Jaś ma dla niej więcej afektu, bo podchodzi blisko i przytula się, podczas gdy Zizzi tylko z daleka gładzi jedwabistą czarną sierść.

Czarna Buba przepada za białą zimą. Wciąż mam przed oczyma najczarowniejszy obraz, gdy bardzo młodziutka skacze i łapie klapiącą mordką skrzące się w świetle ulicznej latarni płatki śniegu.

Teraz też, gdy spadnie pierwszy śnieg, cieszy się jak dziecko. Podbiega, nabiera jak w szuflę śnieżnego puchu, pędem z powrotem, zatrzymuje się metr przede mną i uderza radosnym cielskiem w okolice moich biednych kolan.

Zdjęcie wykonałem dzisiaj (zobacz w powiększeniu): grimmowski wilk wychynął z lasu, gdyż właśnie zobaczył Czerwonego Kapturka (kto pamięta tę bajkę ze Słowobrazu?). Lecz nie bój się Czytelniczko i Ty nie drżyj, Czytelniczku - to tylko pośród badyli poczciwa Buba się skrada. Nieśmiało, bo nie może uwierzyć, że jej pan położył na śniegu kawałek słodkiego rogalika.

-----------------------------------------
Przypominam o kończącej się akcji "Fotografa przy tym nie było".

Przypominam też o Wieczorze Jednego Wiersza, który odbędzie się w najbliższą sobotę.

niedziela, 2 grudnia 2012

Szron

Powiedzmy, że to prawda i rzeczywiście 21 grudnia wszystko rymsnie. Nie, nie ma co od razu wywracać sobie życia, bo wiele wskazuje, że sprawa polega na nieporozumieniu. Niemniej, nie zaszkodzi w ciągu tych kilkunastu dni porozglądać się i docenić ten najlepszy ze światów.

Na przykład dziś rano rozglądałem się po ugorze. Za bażantem, który awanturował się wśród wysokich łanów nawłoci. Chciałem go sfotografować, kiedy podrywa się i ciężko leci miotając najgorsze z ptasich przekleństw (żyje tylko w pobliżu ludzkich siedlisk, więc zna niejedno obelżywe słowo).

Nie udało się, przycupnął gdzieś - przechera, a mnie tymczasem zachwycił szron. Skrzył się i marcepanił, nucąc jakąś świąteczną piosenkę.

Naprawdę, nie było źle w ten grudniowy poranek na ugorze.

piątek, 30 listopada 2012

Flirt

Leonetto Cappiello, plakat Absinthe extra-supérieure J. Édouard Pernot (1900 – 1905)
Chciałem ten wiersz zacytować i – nie mogłem uwierzyć - nie było go w internecie. Pomyślałem, że powinien się znaleźć, bo - chcemy tego czy nie - tu przenosi się wszystko.
Flirt
Kiedy Tomaszowi –
Spętanemu na wieży z powodu świętobliwości –
Bracia wprowadzili kobietę z dekoltem i pokusą,
Akwinata
Ujął głownię płonącą
I wymachiwał.
.  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .  .
Nie był to przecież stearynowy Stasio Kostka,
Którego nawet po śmierci można wąchać ufnie jak cynamon;
Ani też Wawrzyniec,
Ani inny dzieciuch.
Skoro więc chłop jak dzwon, z sercem jak niebieska artyleria,
Dopadł ognia i użył swych dwustu funtów wagi,
Musiało to być
Głęboko
Wysnute z rozumu.
Tak więc nie korzystaj, pani,
z ciemności w kinie.
Wyplącz rękę z mej dłoni,
Rozpamiętuj głownię.
Stanislaw Grochowiak, z tomu Nie było lata
Jak fraszka misterny jest i wdzięczny. Poeta nie cofa się przed, taktowną wprawdzie, ale kpiną ze świętych (w czasach zniewolenia luzu bywało więcej niż dziś). Mało tego, wprzęga ich we własną intrygę miłosną. (Właśnie przypomniałem sobie, dlaczego w młodości znałem ten wiersz na pamięć.) Stefan Melkowski napisał, że „niemal perwersyjnie splątana jest tu tematyka dobra, zła, ciała i ducha”*. Prawdę powiada: nikt jak Grochowiak nie potrafił z mozartowską lekkością grać na tej czterostrunnej lutni.

Porozmawiamy o tym, bo Stowarzyszenie Umarłych Poetów „Warszawska Atlantyda” organizuje kolejny wieczór – tym razem jednego wiersza  (Grochowiaka „Sen II”).
Szczegóły w afiszu poniżej.

Czym jest Stowarzyszenie? Kto je powołał? Nic formalnego. Jest żartobliwym konceptem jak ten ”Flirt”. Spłynęło na nas tuż przed Zaduszkami, poprowadziło je dość sprawnie, a teraz idzie dalej. Wczoraj przejęło zasnutą pajęczyną redakcję „Rękopisu” i zamyśla wydać nowy numer. Kto jest jego członkiem? Wszyscy, którzy uczestniczą. Co ich skłania do uczestnictwa? Umiłowanie słowa.
Bo słuchajcie i zważcie u siebie,
Że według bożego rozkazu,
Kto raz słowem trafił w sen ułudny,
Ten nie zazna szczęścia ni razu!
Julian Tuwim, Bagdad, czyli o przyszłym poecie
--------------------------------------------------------
Porządkując zaniedbane pomieszczenie „Rękopisu” natknęliśmy na korespondencję, na którą nie odpowiedział leniwy redaktor. Postanowiliśmy załatwić to za jednym zamachem (złe słowo!).

Odpowiedzi redakcji "Rękopisu".

Jarosław R.
Pański wiersz zaczynający się od słów
Spróchniałe zęby ruskiej piły
Zdradziecko się w relikwię wpiły...
wydaje nam się zbyt ekspresyjny. Gdyby jednak ogólna konwencja poetycka nagle się zmieniła, jak najbardziej sięgniemy po żarliwą lirykę patriotyczną.

Liza
Poemat „Głęboka zmiana” wstrząsający, ale w naszym odczuciu za bardzo naturalistyczny.
Nie, o ile nam wiadomo, dermatolog przyjmuje bez skierowania.

Wisia i Misia
Niestety, red. K jest przykładnym mężem, ponadto skromna redaktorska pensja nie daje mu możliwości pokrycia kosztów sylwestrowego wyjazdu z obiema Paniami oraz Ich znajomego Zenona K. „do przytulnego pensjonatu w Wiśle Malince”.

Patryk C.
Tak, mimo surowej oceny, co do istoty ma Pan rację: jesteśmy pismem polskojęzycznym. Niezbitym dowodem jest fakt, że nikt z redakcyjnego kolegium nie posiada biegłej znajomości obcych języków (z wyjątkiem red. W. – jidysz oraz red. K., który grypsuje w męskiej toalecie).

Ernestyna W.
W świetle poetyki, narzeczony nazywając Panią Synekdochą Kobiecości nie chciał Jej ubliżyć i natychmiastowa zdrada wydaje się odruchem przesadnie impulsywnym. Kolejne listy proszę pisać na „poste restante” pod adresem Urząd Pocztowy Warszawa 12.

Cierpliwy
Nadal nie mamy dla Pana dobrej wiadomości. Z kaligrafią wprawdzie lepiej, ale rymy typu: „odnóże Tuska – przedmurze muska” wciąż nie są paszportem do poetyckiego Parnasu. Prosimy próbować dalej.

---------------------------------------------------
* - Stefan Melkowski, Rówieśnicy i bracia starsi (szkice, 1980)

niedziela, 25 listopada 2012

Slapstick

Niespełna miesiąc temu Leśniczątka skończyły rok. Mówi się, że dzieci zasadniczo zmieniają życie człowieka. Poświadczam, moje życie to czas przed i po dziecku. Teraz przyszły wnuki i po roku mogę powiedzieć, że to też olbrzymia zmiana, chyba lepsza niż tamta – bo wyprana ze zmartwień najczystsza wartość dodana. Spija się samą słodycz płynącą z kontaktów, troski pozostawiając rodzicom.

Oto przykład tej nie mojej troski: syn nocował u nas z dziećmi z piątku na sobotę, bo synowa na jeden dzień wyjechała służbowo.

Wraca wczesnym popołudniem w sobotę. Czekamy w głębi przedpokoju trzymając dzieci za rączki. Podobną scenę każdy rodzic nosi w sercu: Natalia otwiera drzwi, postępuje dwa kroki, przykuca i wyciąga ramiona, a dzieci ruszają w jej stronę.

Od niedawna chodzą samodzielnie i każde robi to w innym stylu. Zizzi z uniesionymi rękoma przetacza się z nogi na nogę, jak marynarz, co zszedł na ląd po miesięcznym sztormie. Jaś idzie z rękoma wyprostowanymi wzdłuż nieruchomego tułowia. Nogi sztywne w kolanach przebierają jednak bardzo szybko. Stawiający drobniutkie kroki Jaś, to postać z filmów slapstickowych.
Uszli jeden metr, a spieszą się bardzo. Tereska nuci jednostajną, niską altową nutę, Jaś tupta głośno i uparcie zmierza do celu.

Zbliżają się. Marynarz nabrał wprawy i Zizzi o pół metra wyprzedziła brata. Wzruszona mama przytula ją prawym ramieniem, lewa ręka czeka na synka. Ten jednak unikiem torreadora wymija matczyną dłoń, wydłuża kroku i pokonuje próg domu, za którym czeka upragniona przygoda.

Śmiechu było co nie miara, jak mawiał Miś Uszatek. No właśnie, dla nas śmiech i temat do anegdot, a dla rodziców zmartwienie. Bo wprawdzie "matka jest tylko jedna", ale umiłowanie wolności to potężne uczucie.

środa, 7 listopada 2012

Zaduszki poetyckie

Pamiętam go doskonale. Był postacią bardzo wyrazistą, człowiekiem energicznym, ale lirycznym zarazem. Najbardziej liryczny miał chód. Zapewne z tego powodu, że był bardzo chudy, szedł tak lekko, jakby unosił się w powietrzu.

Rok 1967, razem z Jurkiem Tomaszkiewiczem i Michałem spacerowaliśmy wokół Pałacu Kultury i rozmawialiśmy o poezji. Nigdy się nie dowiem, czy ona rzeczywiście była tak ważna wtedy, czy tylko dla nas najważniejsza. Chyba jednak musiała być ważna, jeżeli spore dość wiersze ukazywały się na pierwszych stronach tygodników kulturalnych i wszyscy je czytali.

Ten wiersz był doskonały, od razu znałem go na pamięć. Jurek też. Rozgarnialiśmy nogami suche liście i zaczął Tomaszkiewicz:
Nie było lata. Jesień szła od wiosny
Jak ziąb - od wody, jak od dzwonu kręgi.
Ja:
Dnia piętnastego Burns pozbierał wiosła,
Zaszedł nad morze, Zawrócił do karczmy. 
W karczmie odnalazł płomień, knot i łoju
Wysoką wieżę - u szczytu szczerbioną...
Stanisław Grochowiak, Nie było lata...
---------------------------------------------------
To fragment wspomnienia o Jerzym Tomaszkiewiczu, jednym ze zmarłych poetów, którym poświęcone będą „Zaduszki poetyckie”. Organizujemy je wspólnie z Januszem Kostynowiczem vel Kowarskim w nowo powstałym Stowarzyszeniu Umarłych Poetów „Warszawska Atlantyda”  w Warszawie, przy ul. Walecznych 61 (dawna „Literka”) w najbliższy piątek, 9 listopada o godzinie 19.

Serdecznie zapraszam stałych Czytelników (proszę o zapowiedź przybycia e-mailem pod adresem: slowobraz@gmail.com).
----------------------------------------
Zdjęcie pochodzi sprzed siedemnastu lat. Podczas wieczoru fizycznie obecni będą tylko: Kowarski (z gitarą, pierwszy od prawej) i ja (trzeci od prawej). Postaramy się jednak (w poetycki - nie spirytystyczny - sposób) przywołać pozostałych: Jerzego Tomaszkiewicza (pomiędzy nami w czarnej koszuli), Michała Łukaszewicza (przysiadł na poręczy fotela i opiera się moje ramię), Tomasza Wacha (w okularach, najbardziej z lewej), Krzysztofa Zaleskiego (najbliżej obiektywu, ale odwrócony). Jak ich znamy, przybędą na pewno.
----------------------------------------------------------------------

Zgasło światło i Wasz Guślarz odczytał fragment „Dziadów”, jakby specjalnie stworzony dla zmarłych poetów:
Naprzód wy z lekkimi duchy,
Coście śród tego padołu
Ciemnoty i zawieruchy,
Nędzy, płaczu i mozołu
Zabłysnęli i spłonęli
Jako ta garstka kądzieli.
Kto z was wietrznym błądzi szlakiem,
W niebieskie nie wzleciał bramy,
Tego lekkim, jasnym znakiem
Przyzywamy, zaklinamy.
Ten lekki, jasny znak to było zapalenie świecy przez Kowarskiego. Nie udało mu się za pierwszym razem, ale po chwili zrobiło się jaśniej. Najpierw był Ten, o którego śmierci dowiedzieliśmy się niedawno, i z którym nie mieliśmy kontaktu przez dziesięciolecia – Andrzej Pawlina. Potem już w kolejności odchodzenia: Jerzy Tomaszkiewicz, Michał Łukaszewicz, Tomasz Wach i Krzysztof Zaleski. Na początku jakiś fragment wspomnienia o każdym, potem krótkie credo literackie, a na koniec po trzy wiersze.

Niestosowne jest powiedzieć o Zaduszkach, że było miło, lecz przecież nie było podniośle. Nie próbowaliśmy wywołać Ich duchów, ale pewno przywołaliśmy nastrój tamtej przyjaźni i szacunku dla twórczości.

Nie przyszło zbyt wiele osób, ale może za rok...

niedziela, 14 października 2012

Fotografa przy tym nie było


fot. autor nieznany, członkowie White House News Photographers' Association, [pomiędzy 1922 a 1926], ze zbiorów Biblioteki Kongresu Stanów Zjednoczonych.

Dziś wystarczy wyciągnąć telefon komórkowy i pstryk, a kiedyś zrobienie fotografii to był poważny problem. Dziś kwadryliony bitów ze zdjęciami zamulają dyski i karty pamięci. Daremnie, bo nigdy nie nabiorą wartości unikatu i jeżeli nie pokazują tzw. momentu decydującego, są bezwartościowe.

Opiszmy ów niesfotografowany moment szczególny, może Jej/Jego pierwsze spojrzenie, może, kiedy pierwszy raz zobaczyłeś/łaś swoje dziecko, może tamto „adieu” i czyjeś (Twoje?) zamglone oczy. Nie, to zbyt intymne.

Proponuję żebyśmy wzorem ubiegłorocznej zabawy Midsummer Holiday Number krótko opisali jakiś obraz, zdarzenie, którego byliśmy świadkiem i zapamiętaliśmy z powodu niezwykłości lub nieprawdopodobieństwa, lub piękna i w poczuciu żalu, że nie mieliśmy ze sobą aparatu fotograficznego.

Nie musimy się spieszyć, możemy pisać do połowy grudnia, póki miniaturka ze zdjęciem będzie ukazywała się z prawej strony wpisów. Piszemy oczywiście w komentarzach i ja napiszę pierwszy.

poniedziałek, 1 października 2012

Zdá se mi poněkud nešťastným...


Trzy lata mijają od pierwszego wpisu. Nazbierało się ich 294, ale najważniejsze było wokół. Wspaniale tu bywało. Bardzo brak mi tamtych rozmów, żartów, uwag, ale co robić? Takie rzeczy są kruche. Czas mija.
Tento způsob léta zdá se mi poněkud nešťastným...
To zdanie pochodzi z filmu Menzla „Kapryśne lato”, który miał premierę w najważniejszym dla mnie roku, 1968. Oglądałem w Cieszynie i nie wiem, dlaczego tak podobał się młodemu chłopakowi, skoro dopiero po dziesięcioleciach może identyfikować się z bohaterami i zrozumieć cały gorzkawy komizm wieku powiedzmydojrzałego.
Ten rodzaj lata wydaje mi się poniekąd niefortunny...
Nie opuszczaj mnie Czytelniku, Czytelniczko. Jeszcze będzie dobrze.

sobota, 29 września 2012

Złoty sitarz


Przed dwoma laty gmina niebotycznie podniosła cenę za odprowadzanie ścieków (liczy je po ilości zużytej wody i nie pozwala na drugi licznik do ogrodu). Dlatego całkowicie zrezygnowaliśmy z podlewania trawy. Co dwa tygodnie tylko ją koszę i pozwalam, żeby rosło wszystko, byle nisko.

I co? Zielono mi i puszysto. Wśród trawy dywany płożącej się koniczyny drobnolistnej, gdzieniegdzie mech lub babka. Z rzadka wypalone niewielkie kręgi (to z powodu Buby - za rok będą to najbujniejsze kępy trawy). Czasem jakiś kwiat łąkowy.

A dziś zobaczyłem pod krzakiem berberysu dwa kapelusze maślaków złote. To sitarze. Owszem zdarzały się w ogrodzie psiaki, ale nigdy grzyb jadalny. Traktuję je jako nagrodę od natury za ekologiczny trawnik. Jutro zrobię z nich zupę*.

Mickiewicz opisując pośledniejsze gatunki grzybów w „Panu Tadeuszu” najpierw wspomniał o sitarzu, ale potem skreślił te dwa wersy, bo jakoś mu nie pasowały (tu powinienem dać nawias i kreseczki, czy jakoś tak, że to niby żart, ale nie lubię pisma klinowego).
Inne pospólstwo grzybów pogardzone w braku
Dla szkodliwości albo niedobrego smaku;
lecz nie są bez użytku, one zwierza pasą
I gniazdem są owadów i gajów okrasą.
Na zielonym obrusie łąk, jako szeregi
Naczyń stołowych sterczą: tu z krągłymi brzegi
Surojadki srebrzyste, żółte i czerwone,
Niby czareczki różnym winem napełnione;
Koźlak, jak przewrócone kubka dno wypukłe,
Lejki, jako szampańskie kieliszki wysmukłe,
Bielaki krągłe, białe, szerokie i płaskie,
Jakby mlekiem nalane filiżanki saskie,
Ówdzie błyszczący sitarz jako maselniczka
(Mówią, że w nich rusałka przegląda swe liczko)
I kulista, czarniawym pyłkiem napełniona
Purchawka, jak pieprzniczka - zaś innych imiona...

* Gdybym wszakże był w błędzie i źle rozpoznał gatunek, będę pisał do Ciebie, Czytelniku z Czarnego Lasu.

czwartek, 27 września 2012

Deska prawdy

Niektóre stare narzędzia potrafiły się tak zżyć z użytkownikiem, że przez spracowany dotyk nabrały z biegiem lat cech człowieczych. Oto drewniana wasserwaga, zwana też poetycko deską prawdy, a najpoprawniej poziomicą. Urzeczony jestem jej staroświecką naturalnością i prostotą. Wyobrażam sobie, że jest taka, bo chropowatą powierzchnię codziennie wygładzały dłonie rzetelnego przedwojennego stolarza, o którym w dziecięcym wierszyku napisał Julian Tuwim:
Na tym tartaku warczące piły
Tak drzewo cięły, że się stępiły.
Kupił te szorstkie listwy i deski
Stolarz warszawski, Adam Wiśniewski.
Adam Wiśniewski, nie lada majster.
Wziął piłę, młotek, hebel i klajster
Mierzył, heblował, kleił, sposobił,
Zbijał, malował, wreszcie stół zrobił.
Dziś prawnuk Wiśniewskiego używa poziomicy laserowej. Jest precyzyjniejsza, ale nigdy nie będzie między nimi bliskości.

Drewniana natomiast, w uznaniu zasług i najpiękniejszych cech ludzkich, sprawiedliwie bada poziom mojej muzealnej półki.
------------------------------------------

Poziomica tak naprawdę pochodzi ze spolegliwej Wielkopolski i jest darem dla Muzeum od Krzysztofa (tego, który zaopiekował się Wilejką).

Cały wiersz Tuwima „Stół” jest tutaj.


piątek, 7 września 2012

Jakoś dziwnie wyszlachetniał

Szedłem do szkoły wzdłuż ulicy Karmelickiej. Wtedy, w roku 1956, podobnie jak dziś była to senna uliczka z monumentalnym akcentem, bo ponad zamykającym ją trzypiętrowym mieszkalnym galeriowcem, dokładnie w osi ulicy, górowała sylwetka Pałacu Kultury. Tyle, że tego dnia go nie było. W miejscu iglicy i najwyższych kondygnacji zalegała mglista chmura, a z niej przez wiele pięter zwisały poruszane słabym wiatrem dwie szarfy: biało-czerwona i owijająca się wokół niej czarna.
Kiedy wbiegliśmy rozbawieni do klasy, na biurku nauczycielki stało krzesło, a nim obrazek. Wcześniej portret wisiał nad tablicą obok godła, a teraz opasany czarną krepą Bolesław Bierut spoglądał nas z wysokości nauczycielskiej. Dobrze zapamiętałem ten moment, choć przecież nie mogłem wtedy wiedzieć, że to był koniec pewnej epoki, że tam gdzie umarł, a także u nas, puściły właśnie lody i rozpoczął się powolny, wieloletni dryf ku wolności. Pałac Kultury i Nauki od początku był symbolem tego, co właśnie mijało.

Niezapomniane były te powroty z paromiesięcznych wakacji do wciąż zmieniającej się Warszawy. Tu jakaś nowy dom, tam całe osiedle, tyle że wszystko osobne, bo stolicę odbudowywano wyspowo. Ta wyspa była największa: olbrzymi plac pośrodku miasta, a na nim powstaje solidny budynek. Z początku mylił mi się z nieodległą PAST-ą, ale wnet przybrał na wadze i rósł z dnia na dzień. Moją uwagę przyciągały dźwigi. Były dziwnie garbate i stawiano je nie obok budynku, ale na kolejnych stopniach wznoszonej piramidy.

Kiedy już go zbudowano, zaskoczył jasnością: ceramiczne wielkie pustaki, z których jest wykonana elewacja, imitowały jasny piaskowiec. Surrealistycznie wyglądał podświetlony „pajac” (tak się poufale o nim mówiło w szkolnym slangu, „sen pijanego cukiernika”, „mały, ale gustowny” – to inne słowne żarty na temat budowli).

Rzeczywistą jasną stroną pałacu była instytucjonalna zawartość: placówki naukowe, kulturalne i edukacyjne. Od mojej, północnej strony mieścił się Pałac Młodzieży. Chodziłem tam na pływalnię (trener miał stosowne nazwisko: Kaczor), uczęszczałem na jakieś zajęcia techniczne oraz korzystałem z czytelni. Znajdowała się w niej masa książek i roczników czasopism. Książki pachniały jak nigdzie, może dlatego, że wszystkie przeszły obróbkę introligatorską. Kolejny obrazek surrealny: czytam opowiadania Edgara Allana Poe i zaznaczam przeczytaną partię zakładką - zieloną wstążką ze złotym napisem, gdzie widnieje, dyskretnie przemilczywane już wtedy, nazwisko Stalina. A obok tajemniczy ogród zimowy, a wyżej salka kinowa z bardzo dobrym, zachodnim repertuarem.

W pałacu były różne, wydawało się tajemne, przejścia. Wchodzisz od południa, do kina Przyjaźń (łamane przez Młoda Gwardia), schodami idziesz do Kina Dobrych Filmów „Wiedza”, potem, jeśli nikt Cię nie zatrzyma, przejdziesz szybko przez kilka sal i schodów i korytarzy. Niespodziewanie trafiasz do gigantycznego holu wyłożonego białymi kafelkami. Pachnie chlorem, słychać dziecięcy gwar, widzisz dziesięciometrową wieżę - jesteś na widowni pływalni. Niby nic wielkiego, ale musiał działać na wyobraźnię ten pałacowy labirynt, skoro nie raz śnił mi się. Nie tylko mnie jednemu. Tadeusz Konwicki, w którego twórczości pałac odgrywa szczególną rolę (podobno widział jego sylwetkę leżąc na swoim tapczanie), pisze w onirycznej powieści „Wniebowstąpienie’ (1967) o tajemnych korytarzach pałacowych podziemi, które łączą średnicowy tunel kolejowy z legendarną restauracją „Kongresowa”.

To były biedne czasy, a Pałac przyciągał ludzi solidną wykwintnością wnętrz. Naprawdę robily wrażenie te żyrandole, złocenia, kandelabry, ale także toalety. Spełnił się socrealistyczny postulat Ważyka - "lud wszedł do śródmieścia". No może nie cały. Oto znakomity opis cieplnego szalbierstwa bohemy, pióra Mirosława Sznajdera:
Ważne jest, by do Pałacu wchodzić krokiem zdecydowanym; jakoś wymusić i narzucić sprężystość zdrętwiałym nogom, całemu drżącemu ciału. W sinym, nieprzyjemnym holu sterczą nieprzyjemnie patrzący mundurowi i raczej na pewno ktoś niemundurowy. Schodzi się do tych szatni, staje, niby, że w ogonku, ściąga kapotę (chodzi o to, że wtedy człowiek szybciej łapie ciepło z pomieszczenia), trochę się postoi z tą kapotą przewieszoną przez ramię (koniecznie przy kaloryferach!), a potem, niby, że coś ci się nagle przypomniało, powoli, nie od razu, powoli i z uczelnianym namysłem zakładasz ją z powrotem. Od razu czuć różnicę.
Ale pamiętam też związane z pałacem wydarzenia niemiłe, których istota tkwi w totalitarnej genezie budowli. To było dokładnie dwanaście lat po tamtej żałobnej szarfie, 13 marca 1968. Tego dnia poszliśmy we trzech do kina „Wiedza” i w szatni na dole zatrzymało nas kilku tajniaków. Momentalnie otoczyli nas i bez żadnych wstępów, groźnie i chamsko: „Gdzie macie ulotki!”. Jackowi kazali zdejmować kalosze i wytrząsać ich zawartość, a mnie, zapewne z powodu brody, pytali jakie było moje poprzednie nazwisko. Oni już wyruszyli na polowanie z nagonką, chociaż oficjalnie miano je odtrąbić dopiero za parę dni w sąsiedniej Sali Kongresowej.

Dzisiejszy pałac, coraz gęściej otaczany wieżowcami od zachodu i północy nie jest już wyniosły i dawno przestał być groźny. Dobrotliwy, ratuszowy niemal wygląd nadał mu wielki cyferblat zegara, a ostateczne egzorcyzmy odprawiono w pamiętne kwietniowe dni 2005, znów za sprawą żałobnych uroczystości, kiedy oświetlenie okien ułożono w kształt krzyża.

Chociaż duchowo pałac się dźwignął, sama elewacja jednak poszarzała. Powiedziałbyś słowami z „Dziadów”:
Sczerniał, schudł, ale jakoś dziwnie wyszlachetniał.

wtorek, 4 września 2012

Szklarz czyli istota młodości


Stary tekst, ale przeredagowany. Ze wspominkowych mój ulubiony, ponieważ ma w sobie nie tylko nostalgię, ale i filozoficzną zagadkę okraszoną libertyńskim humorem.

Nie tyle upływ czasu, co słuszna przemiana socjalizmu w kapitalizm spowodowała, że liczne pokolenia wydziedziczono z miejsc ich młodości. Nie ma już tamtych kawiarni, sklepów ani kiosków. Nowe, które powstały w ich miejsce, są na pewno ładniejsze i oferują znacznie więcej. Mają jednak dyskryminującą wadę: są obce.

Tak jest na przykład z punktami usługowymi. Znikli gdzieś zegarmistrze, szewcy, ślusarze, punkty repasacji pończoch i pracownie gorseciarskie. Jeden tylko, jedyny rzemieślnik, opiera się postępowi technologicznemu: szklarz. Przezroczysty i kruchy, a jednak niezłomny.

Tak przynajmniej wygląda to w okolicach budynku XLV Liceum im Romualda Traugutta w Warszawie, do którego uczęszczałem. Wspominaliśmy w gronie absolwentów ten zaginiony świat. Nie ma już sklepu papierniczego na rogu Smoczej i Nowolipek, znikł bar „Smocza jama”, wyprowadził się zakład zegarmistrzowski, gdzie napełnialiśmy długopisy, zlikwidowano budkę telefoniczną przy Nowolipiu (ustanowiliśmy w niej rekord świata - weszło nas tam dwudziestu). Najgorsze, że nie ma nawet dawnej szkoły, bo została przeniesiona, a szlachetne mury przejęło liceum plastyczne.

Od przeszło pół wieku trwa natomiast niezmiennie na Smoczej w bezpośrednim sąsiedztwie budynku szkoły warsztat szklarski. Jego ocalenie można wytłumaczyć banalnie: szyby i lustra są tak samo potrzebne jak kiedyś. Z biegiem lat człowiek nabiera jednak skłonności do mistycyzmu i dlatego doszukiwaliśmy się działania jakiejś siły wyższej. Konkluzja dociekań okazała się sensacyjna: odkryliśmy słowny ekwiwalent fenomenu młodości.

Zaczęła Ela:
- Do dziś przy Smoczej istnieje warsztat szklarski. Na jego dach chodziło się na wagary. Kiedy wagarowicze dawali upust młodości, z dołu nieodmiennie męski głos wołał "Kuuurwa mać!".
Uzupełniłem.
- O ile pamiętam, to na wystawie tego warsztatu było wielkie lustro. Ten głos wołał nie tyle z dołu, co z drugiej strony lustra.
Na to Borys:
- Kochani - lustro lustrem. Ale o co chodzi z tym "dawaniem upustu młodości"? Naprawdę mnie zaintrygowaliście...
Ja:
- Myślę, że było to zwyczajne rżenie, głośny śmiech, łomot upadającego ciała i brzęk szkła. Naprawdę nic wielkiego. Natomiast, jeśli przyjmiemy, że istnieje symetria światów, to ten głos z drugiej strony lustra w sposób syntetyczny równoważył owe dźwięki młodości. W esencjonalnych dwóch słowach oddawał jej istotę.

Kiedy przytoczyłem tę dyskusję w moim blogu, anonimowy czytelnik skomentował poetycko i celnie:
Stare zwierciadło szklarza
pokryła szara szadź
a w uszach ciągle dźwięczy
soczyste "kurwa mać!”

czwartek, 30 sierpnia 2012

Berżenicki idzie

Słońce zachodzi, a ja idę z Bubą ulicą Indyczą. Napływa przedwieczorne powietrze i niesie miły zapach kopru. Skręcamy w Karmazynową. Tu już inna, ostrzejsza, ale pokrewna woń. Znam ją ze szkolnych czasów: wino „patykiem pisane” – wielka legenda PRL. Nazywano je też „winem marki wino” „jabolem” albo „pepe”. Najchętniej spożywane w temperaturze otoczenia i w romantycznej scenerii Parku Saskiego lub na murach Barbakanu.

Na opuszczonej działce (tu ratowałem kiedyś jednookiego Hektora) fermentują jabłka spadłe z olbrzymich, sześćdziesięcioletnich jabłoni. Od miesiąca, kiedy przechodzę tędy rano i wieczorem, uderza w ziemię przynajmniej jeden owoc. Po tygodniu pomyślałem, że za często, musiałyby ich spaść tysiące. „Spadają akurat przy mnie. Jakiś znak – na pewno wypomnienie tych grzechów młodości?”

Oświeceniowe sumienie nakazuje mi jednak sprawdzić. Szacuję jabłkowy dywan, wyznaczam wzrokiem metr kwadratowy i liczę. Wychodzi mi około 30. Wielka korona ma w zasięgu około 70 metrów. Cztery jabłonie to około 300 metrów kw., więc jest tu 9 tys. owoców! Przechodzę 2 minuty, czyli na dobę powinno spaść około 700 jabłek. 700 szt. x 30 dni = 21 tys. jabłek. Może nie spadają w nocy? Tak czy owak przesadziłem. Niemożliwe, żeby tyle rodziły, ale przyjmuję, że się zgadza, bo chcę grzeszyć dalej.

Nie są piękne, nie za duże i każde z jakąś skazą – pieprzykiem, ale nie robaczywe i z delikatnym rumieńcem. Wyciągam z torby aparat i wybieram owoc oświetlony ukośnym słońcem, wykonuję kilkanaście zdjęć, rozglądam się i szybko zrywam.

Tak, dziś nikt ich nie kupi. W supermarketach jabłka są standaryzowane: wszystkie tego samego kształtu, gładsze i słodsze. To jednak smakuje mi młodością, nawet dzieciństwem. Jakiś sad, jakaś furka, gdzie leżą wyłożone na słomie. Na końcu delikatna cierpkość narodowa. „Po polsku smakują” – mówię sobie i od razu się wzruszam – sentymentalny złodziej jabłek.

Idę już Kogucią, pogryzam, wspominam. Pół kroku za mną drepcze Buba, która czeka na swoją dolę. Leżącego na ziemi jabłka nie tknie, ale nadgryzione przez pana, choćby i cieniutki ogryzek, jest przysmakiem.

Po prawej stronie Papuziej jest pole, na którym znów zaorano mizerny rzepak i Buba wbiega między świeże bruzdy. Odprawia swoje pogańskie obrzędy – świadectwo zapisanej w genach tęsknoty za stepem. Coraz wcześniej zachodzi słońce – mrużę oczy. Jesień idzie, nie ma na to rady.

Zgrana szajka wraca szczęśliwa. Jakby obrobili jakiś bank, a oni tylko skradli jabłko
--------------------------------------------------------

Szukam w internecie starych polskich odmian jabłoni i znajduję podobne owoce. Opis też się zgadza. Ananas Berżenicki - letnia odmiana wyhodowana na Wileńszczyźnie (w Berżenikach) i rozpowszechniona w całej Polsce międzywojennej. Więc nie pomyliłem się z tym chłopskim wozem i łzą.

Chciałem dać tamtą piosenkę o jesieni, ale żeby nie przesłodzić, wybieram jej wariację, autorstwa Artura Andrusa. Odpowiada mi ten styl: liryka w delikatnych oparach autoironii i groteski.

Skoro Kopernik była kobietą, to jesień może być mężczyzną. Powiedzmy, że tego roku nazywa się Wiesław Berżenicki.

środa, 22 sierpnia 2012

Fryzjer zdrajca


Stary tekst o fryzjerze poprawiony i uaktualniony (np. miejsce zegarmistrza zajął kebab):

Kamienica przy Grzybowskiej. Między Waliców, gdzie mieszkał Michał, a ulicą Żelazną. Znana jest z filmu "Poszukiwany, poszukiwana". Na dole zawsze były sklepiki i punkty usługowe, a niedawno nawet salony gier. Dziś są tam dwa punkty całodobowe: kebab i sklep z alkoholami. Ponadto lombard i szyld ostatniej ze starych usług – warsztatu szewskiego (przez burą szybę widać, że pajęczyna splątała kopyto). Tam, gdzie teraz jest kebab, był przed wieloma laty fryzjer, lecz go zabili. Michał zapisał w dzienniku:
17 VI 66
O Irence nie myślę. Zarżnęli na ulicy Grzybowskiej fryzjera - to jest wydarzenie.
W latach pięćdziesiątych fryzjerami byli wyłącznie mężczyźni. Zapewne zdemobilizowani, bo fryzjer podczas wojny to postać kluczowa (i dziś krótki włos ma we wszystkich armiach zasadnicze znaczenie bojowe). Mówi się, że wojna hartuje i znieczula. To prawda - nasi powojenni fryzjerzy nie słuchali żadnych próśb ani życzeń: strzygli krótko i wysoko.

Być może decydowały jednak względy bezpieczeństwa publicznego? Oczywiste, że zagrożenie szło od bikiniarzy z bujnymi plerezami. Ministerstwo Bezpieczeństwa wysyłało iskrówkę z VII wydziału (ochrona handlu i spółdzielczości) do Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy, a stamtąd już telefonicznie, na przykład do Spółdzielni Pracy Usług Pralniczo - Fryzjerskich "Czystość": O WLOS NIE USTEPOWAC STOP STRZYC KROTKO STOP.

Aż do szóstego roku życia miałem długie loki. Postrzyżyny odbyły się w „Okrąglaku” na Zamenhofa. Ten gryzący kontakt z maszynką był dla mnie pierwszym zetknięciem z regułami socjalistycznej estetyki. Pamiętam łzy Ojca i swoje zdziwienie, gdy ujrzałem własną czaszkę. Potem prowadzali mnie na Nowolipie. Tam oprawiał dzieci łysawy człowiek z wąsikiem. Niski, z wadą postawy, nieładnie nazywaną wtedy garbem. Musiał być bardzo zgorzkniały, bo strzygł przy skórze.

Z nastaniem lat sześćdziesiątych dobiegał czas frontowych cyrulików. Ustrój liberalizował się, a do zawodu trafiało coraz więcej kobiet. Z nimi można było negocjować, a niektóre zupełnie przeszły na naszą stronę. Zwłaszcza na stronę modsów, z ich perfekcyjną niedbałością. Koledzy z liceum, naiwne forpoczty angielskiej subkultury, znali adresy zakładów, gdzie panie strzygły dokładnie, jak się chciało.

Fryzjer - mężczyzna stracił bezpowrotnie nasze zaufanie. Gdy zmuszeni okolicznościami: na wakacjach lub zgwałceni przez szkołę, musieliśmy skorzystać z usług przypadkowego faceta w kitlu, nieodmiennie kończyło się to estetyczną klęską. Tak jak w ówczesnej nowomowie demokracja była tylko socjalistyczna, rozwój dynamiczny, a trudności przejściowe, tak w naszym języku epitetem stałym przy wyrazie „fryzjer” było krótkie i złe słowo „zdrajca”.

Strzyżenie przez kobietę, to całkiem inna sprawa. Przede wszystkim nie ma tego atawistycznego napięcia wobec gościa, który stoi za tobą z brzytwą. Są delikatne, ładnie pachną i zależy im na pięknie. Można przy nich ufnie zamknąć oczy i myśleć o jakichś miłych sprawach.

Aż dużo, dużo później ocknąłem się, bo upuściła nożyczki. Po chwili raz jeszcze.
- Wie pan...

sobota, 18 sierpnia 2012

Muszę to zrobić

Każda okazja jest dobra, żeby pokazać piękny i przejmujący wiersz, a smutna okazja zwłaszcza: postanowiłem ściąć brzozę.

Serce mnie boli, ale muszę to zrobić. Dziś jeszcze jest do ogarnięcia, ale za parę lat to ona weźmie ogród we władanie. Okryje cieniem inne drzewa, krzewy i rabatki, a liśćmi zamuli rynny. Pisałem o niej - przywieźli mi chudzinkę z gołymi korzeniami. Przez pierwsze lata miała tyle liści, ile dziś na jednej gałęzi, a jednak ukorzeniła się i od dwóch lat kwitnie. Jest piękna, a byłaby wspaniała.

Wspominał tu przed trzema laty Kowarski scenę z filmu Szukszyna („Kalina czerwona”), jak powracający na wolność recydywista tuli się do pnia brzozy. I ja trochę rozmawiam z nimi. Nie codziennie, raczej półgębkiem i krótko. Teraz, jak tamten towarzysz Горечь, przytuliłem się i spłynął na mnie ten wiersz Świrszczyńskiej. Przytaczam go z pełną świadomością i pokorą - sytuacja jest inna - ale żal, uwierz mi, ten sam.

To była świetna poetka, podobnie jak Miłosz uważam, że najlepsza.
Muszę to zrobić
mój bardzo miły, muszę cię pożegnać.
muszę odejść
i znów będę sama.
odbiorę ci moje ciepło, splątane z twoim
w uścisku
sennego szczęścia.
nie będzie to łatwe. zrosły się oba
i będą się bronić
przed tym rozdarciem,
jak dwoje zwierząt przed śmiercią.
przerażone, głupie i piękne
będą walczyć jak o życie.
o swoje prawo
nocy.
muszę cię odtrącić, mój miły,
choć jestem ci potrzebna,
i odejść tam,
gdzie nie jestem potrzebna nikomu.
muszę strzelić ci w serce,
choć mnie błagasz o litość,
i sobie strzelić w serce,
choć tak bardzo się boję.
nikt z ludzi
tego ode mnie nie żąda.
a jednak muszę to zrobić.
Anna Świrszczyńska

sobota, 11 sierpnia 2012

Socjalistyczny kliper

I jeszcze jeden stary tekst. Odkurzony, uzupełniony, gotowy do druku...

Miałem kilka lat i uwielbiałem chodzić z Ojcem na zakupy. Z Mamą raczej nie, bo wdawała się w bardzo długie pogawędki z ekspedientkami. Najgorzej było w sklepach z tkaninami. Daremne rozwijanie wielkich bel, lekko duszący zapach i to niekończące się gadanie, wiecznie o tym samym. Dla mnie potworna nuda i fizyczne niemal cierpienie.

Z Ojcem było inaczej. Ważny był marsz i poznawanie. Zakupy były tylko pretekstem, bo wracaliśmy zwykle z jakimś drobiazgiem, z malutką, brązową butelką Rosavitu, który dodawało się do herbaty, z książeczką z serii „Poczytaj mi mamo” lub z pudełkiem pastelowych kredek. Podawał mi rękę, to znaczy palec wskazujący, a ja chwytałem go mocno i szedłem wniebowzięty. Szliśmy, a potem jechaliśmy tramwajem, najczęściej do Cedetu (Centralny Dom Towarowy).

Budynek był naprawdę piękny. Do dziś uznaje się go za jedną z najlepszych polskich realizacji architektury modernistycznej XX wieku. Wyróżniał się na tle budownictwa lat 50 - 60, kiedy to królował w Warszawie pałacowy socrealizm, zastąpiony potem tekturową gomułkowszczyzną.

Miał sześć kondygnacji, restaurację na ostatnim piętrze (działała niedługo) i kawiarnię z tarasem na piętrze pierwszym. Tę kawiarnię można dziś zobaczyć w telewizji, w często wyświetlanym filmie „Lekarstwie na miłość” (bodaj najlepszej polskiej komedii romantycznej, zrealizowanej w 1966 r.).

Z wnętrza najlepiej pamiętam lśniące filary i podłogę ułożoną z niewielkich ceramicznych płytek. I liczne manekiny, których ludzkie sylwetki mamiły moje zmysły. Poświęcałem więcej uwagi tym zagadkowym istotom niż żywym ludziom i towarom.

O zmroku całkowicie przeszklona i podświetlona elewacja Cedetu z dynamicznym neonem wyglądała fantastycznie: niebieska smuga biegnąca po gzymsie nad podcieniami i wystrzelająca w górę dwoma pętlami, by trafić strzałą w umieszczone prostopadłe do fasady litery CDT, każda o wysokości piętra. Mnie jednak bardziej urzekał neon sąsiedni, nad biurem Orbisu (róg Brackiej i Alei Jerozolimskich). To był wielki globus. Niebieskie rurki zaznaczające kontur kontynentów mrugały do mnie na tle granatowego nieba tajemniczo i obiecywały dalekie podróże.

Od drugiej strony na dole, z wejściem od skrzyżowania Kruczej i Szpitalnej, były Delikatesy, chyba najwspanialszy sklep spożywczy Warszawy. Poezja. Dziś pierwszy z brzegu osiedlowy market ma bogatszy asortyment niż tamten sklep, ale na pewno znaczy tysiąckroć mniej. Na morzu ubóstwa i siermięgi handlu uspołecznionego Delikatesy unosiły się niby herbaciany kliper, którego sylwetkę miały w logotypie. Tu nie krojono jak w WSS-ach marmolady z buraków cukrowych tym samym nożem, co galaretę z nóżek. Tu nie rzucano na gazetę śledzi wyjmowanych prosto z beczki. Tu w ogóle nie było kiszonej kapusty.

W okrągłym stoisku pośrodku Delikatesów na Brackiej sprzedawano wytworne, bo słodkie, wina Mistella i Lacrima oraz sok z czarnej porzeczki uwięziony w puszkach, tak grubych, że chyba musiały być ubocznym produktem przemysłu zbrojeniowego. Po prawej stronie od wejścia złociły się nieosiągalne gdzie indziej cytryny, a przed świętami szeleściła delikatna bibułka z kolorowym nadrukiem, w którą owijano pomarańcze i mandarynki. W dziale cukierniczym można było dostać krówki, kukułki, raczki i cukierki grylażowe. Pojawiało się też czasem wielkie marzenie dzieci: mieszanka czekoladowa produkcji Zakładów 22 Lipca (d. Wedel). Absolutnie bajeczna.

Było naprawdę kolonialnie. Czułem unoszącego się ducha luksusu i lepszego świata, przede wszystkim jednak cudowny aromat palonej na miejscu kawy. Do muranowskich Delikatesów „Na Lesznie”, już jako uczeń liceum wchodziłem niekiedy tylko po ten zapach. Nie musiałem kupować, wystarczał.

Stary Cedet spłonął we wrześniu 1975 r. To był największy pożar, jaki widziałem - stałem bardzo blisko, na skrzyżowaniu Alei i Kruczej. Najbardziej dramatyczne były chwile, kiedy płomienie dosięgły piętra z artykułami chemicznymi. Po remoncie uproszczono i oszpecono elewację budynku i zamieniono go w sklep dla dzieci. W konkursie wygrała banalna nazwa „Smyk”, choć bliższa prawdy byłaby „Płomyczek”.

wtorek, 7 sierpnia 2012

Zadbał Ktoś


Pisałem przed rokiem o tygrysówce pawiej (Wśród kwiatów Laura). Piękno powszednieje: kiedy od końca lipca co jakiś czas rozwijał się i tego samego dnia gasł kolejny kwiat, nawet nie podchodziłem.

Wczoraj dojrzałem pąk inny niż zwykle - smukły, zapięty pod szyją i amarantowy, a dziś rano przez zalaną deszczem szybę zobaczyłem Ją, może ostatnią. Pomyślałem, że jeśli nie wyjdę i nie zrobię zdjęcia, to już zupełnie daremne będzie krótkotrwałe piękno.

Była tak cudna, że wyniosłem drabinę i żeby jak najmniej było zniekształceń, fotografowałem przez teleobiektyw.

Zrobiłem parę zdjęć w deszczu i wtedy zza chmur wyjrzało słońce. Zadbał więc Ktoś, żeby wszystko odbyło się według reguł dramaturgii. Ja miałem dać świadectwo.

środa, 1 sierpnia 2012

Wzdłuż Muru

Dziś kolejny remastering, d. "Ulica Grabarzy".

Dla mnie jedna z piękniejszych ulic w Warszawie, chociaż bruk ma nierówny, biegnie wzdłuż dwóch cmentarzy, a w jej ślepym zaułku wieszano złoczyńców. Nazywaliśmy ją ulicą Grabarzy, chociaż naprawdę nazywa się Spokojna. We wczesnej młodości była naszym ulubionym celem spacerów. Być może dlatego, że to jedno z nielicznych miejsc w pobliżu Muranowa, gdzie wszystko było stare.

Najspokojniejsza na Spokojnej jest jej prawa strona. Cmentarny mur. Najpierw Starych Powązek, a kiedy już skręci w lewo, czterdzieści metrów za załomem staje się murem Cmentarza Żydowskiego. Po kilkunastu metrach kończy się ulica. Jeszcze w XIX wieku wykonywano w tym miejscu wyroki śmierci. W okresie Międzywojnia znajdowała się tu miejska łaźnia sanitarna oraz miejsce izolacji umysłowo chorych, filia Szpitala Jana Bożego.

Dziś klony łączą się nad Spokojną, ale w czasie mojej matury miały przystrzyżone, sterczące gałęzie. Kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy z Michałem wielkie czerwcowe słońce zachodzące w perspektywie ulicy, obaj w tej samej chwili pomyśleliśmy o ilustracjach Daniela Mroza. Jakby za chwilę w małym jak okienko przejściu w cmentarnym murze miał się pojawić z laseczką i w meloniku sam profesor Tutka.

Gdy jednak wiele lat później przeczytałem u Rymkiewicza o pośmiertnych obyczajach Leśmiana, nie miałem wątpliwości: nastrój ulicy bardziej pasuje do autora „Napoju cienistego” i to on wymyka się furtką, zwłaszcza, że parę kroków dalej ma swój grób.
Leśmian umarł 5 listopada 1937 roku, a jego duch (jeśli wierzyć opowieści starszej córki poety), pojawił się po raz pierwszy w mieszkaniu przy ulicy Marszałkowskiej 17 kilka dni później – dokładnej daty nie da się tu oznaczyć, ale wiadomo niemal na pewno, że było to w przeddzień pogrzebu. Nie jest też całkiem jasne, czy Leśmian pojawił się wówczas w postaci niewidzialnej czy widzialnej, to znaczy, czy był ubrany właśnie tak, jak ubrano go do trumny, w smokingu i przyozdobiony gałązkami mimozy.
"Ojciec – pisała w swoich wspomnieniach Maria Ludwika – lubił mimozę. Tonął w kwiatach. Zawsze w smokingu wyglądał wytwornie. I tym razem ubrał się na tę osobistą uroczystość w smoking.”
Jarosław Marek Rymkiewicz: Leśmian. Encyklopedia, 2001, Wydawnictwo Sic!
To musi być jakiś mglisty sobotni wieczór i długa październikowa noc. Stalowe drzwiczki otwierają się i drobna postać w smokingu podąża wzdłuż muru w głąb ulicy (zna mur dobrze „od marzeń strony”). Przystaje za zakrętem. Tu za jego czasów władze doprowadzały do kąpieli i strzyżenia zebranych z warszawskich cmentarzy żebraków, którzy w Dzień Zaduszny ściągali do stolicy z całej Polski.
Romans śpiewam, bo śpiewam. Bo jestem śpiewakiem!
Ona była żebraczką, a on był żebrakiem.
Pokochali się nagle na rogu ulicy
I nie było uboższej w mieście tajemnicy...
B. Leśmian, Romans
Po chwili rusza dalej. Opuścił cmentarz katolicki i zmierza w stronę kirkutu. Ten który, być może był największym na świecie poetą o żydowskich korzeniach, a według wielu, w XX wieku największym poetą polskim. Musi zdążyć przed świtem. Dokąd zmierza? Jak za życia ma swoje męskie tajemnice.
Mają zmarli w niedzielę ten pośmiertny kłopot,
Że w obczyźnie cmentarza czują się - bezdomnie -
A lubią noc tę spędzać popod mgłą lub popod
Wiecznością, co się w jarach gęstwi nieprzytomnie.
(...)
Panna Anna udaje, że jest w bezżałobie
I biorąc na kolana młodą mgłę – pieszczochę –
Ukradkiem z pajęczyny tka zwiewną pończochę
Dla brzozy, co tkwi boso na kochanka grobie.
B. Leśmian, W zakątku cmentarza

piątek, 27 lipca 2012

Szczęśliwy dzień

Za każdym razem, kiedy na nich patrzę, myślę, że to cud podwójny.

Ileż dziś było śmiechu, radosnego pisku i szczęśliwego poszczekiwania Buby. Na koniec żegluga po akermańskim stepie.
Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi;
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu.

wtorek, 24 lipca 2012

Podwórko muranowskie


Poprawiam stare posty, uzupełniam, rozwijam. Postanowiłem niektóre z nich zamieścić jako nowy wpis, jednocześnie likwidując pierwowzór. Dziś o muranowskim podwórku. 

Okna mieszkania rodziców wychodziły na skrzyżowanie ulic Dzielnej i Karmelickiej. To była północna granica pierwszego Muranowa, budowanego do roku 1952. Dalej, jak okiem sięgnąć tylko gruzy po zburzonym getcie, a na horyzoncie czerwony mur cmentarzy: Żydowskiego, a nieco bardziej na prawo Powązek. Za odległymi drzewami cmentarzy zachodziło słońce.

Czy można mieć szczęśliwe dzieciństwo mieszkając w miejscu, gdzie całkiem niedawno pomordowano tysiące ludzi? Niby wiedzieliśmy o wszystkim, bo niedaleko był pomnik Bohaterów Getta i co jakiś czas odbywały się tam uroczystości. Kiedyś na podwórku pod „śmieciarą” zapadły się płyty chodnikowe i pokazały się jakieś piwnice. Niby wiedzieliśmy, ale to było poza nami.

Najwcześniejsze sportowe wspomnienie z podstawówki: sprawdzian na 60 m wzdłuż nieistniejącego dziś, wschodniego muru Pawiaka. Za tym murem niewiele więcej niż dziesięć lat wcześniej katowano ludzi, lecz my nie mieliśmy do tego głowy i co sił w nogach biegliśmy po ubitym gruzie.

A jednak wciąż wydawało się, że w powietrzu wraz z ceglanym pyłem unosi się zapach prochu. Pewnie za sprawą nisko latających samolotów wojskowych, radia, w którym trwała zimna wojna (długo myślałem, że to jakaś wojna na północy) i władzy, która straszyła knowaniem niemieckich rewanżystów. Nic dziwnego, że nasze doświadczone wojną matki co jakiś czas wykupywały ze sklepów mąkę oraz cukier.

Potrafiliśmy strzelać ze wszystkiego. Choćby ze zwykłego klucza do szafy. Obowiązkowo odlany z jednego kawałka musiał mieć dziurkę. Do niej strugaliśmy brązową masę z łebków od zapałek (mówiliśmy „siarkę”). Przywiązywało się klucz do krótkiego sznurka, a z drugiej strony odpowiedniej grubości spiłowany gwóźdź. W użyciu były przerdzewiałej części starej broni, czasem znalezione na gruzowisku spłonki do butelek zapalających – żółte szklane rurki z zatopionymi końcówkami (wewnątrz był tzw. kalichlorek).

Wciąż budowaliśmy schrony lub bunkry i ostrzeliwaliśmy się. Pamiętam smutek, z jakim patrzyli na nas niektórzy dorośli, gdy bawiliśmy się w rozstrzeliwanie. Kilku nas stało na krawędzi piaskownicy, jeden: ta-ta-ta-ta i bezwładnie padaliśmy na piasek.


W dni targowe jeździłem z Mamą tramwajem z ulicy Solnej (tak się mówiło, choć wtedy nazywała się Marchlewskiego, dziś Jana Pawła II) na bazar przy Pańskiej. Stało tam mnóstwo wyściełanych słomą chłopskich wozów, po brzegi wypełnionych ziemniakami, kapustą i jabłkami.

W uszach mam poranny stukot kopyt i odgłos kół wozu mleczarskiego turlających się po kocich łbach Karmelickiej. To była drewniana buda wypełniona obijającymi się metalowymi bańkami. Nalewali z nich mleko w sklepie na Dzielnej miarką, zwaną kwaterką.

Z innych niemożliwych dziś rzeczy pamiętam letnie wczesne poranki i nieprawdopodobną ciszę, która mąciło tylko zawodzenie wiejskiej baby: jagoody, jagoody, jagoooo... Kto wie, czy nie był to zamierzony efekt artystyczno-reklamowy, bo te ostatnie, niedopowiedziane jagody brzmiały w przestrzeni podwórka jak zanikające echo jagodowych lasów.
Albo ten pan z wąsikiem, w brązowym, wybłyszczonym garniturze, który ostrzył noże i nożyczki. Na plecach nosił swój warsztat: XIX-wieczny drewniany stolik z ostrzałką napędzaną nogą. Nie nawoływał, lecz stawiał go pośrodku podwórka i uderzał młoteczkiem w metalową blaszkę. Klang kowadełka, podobnie jak odgłos przelatujących nisko wojskowych migów, tworzyły wyższą warstwę dźwięków muranowskiej ulicy. Tłem powszednim był dziecięcy zgiełk (przedszkole lub żłobek były niemal na każdym muranowskim podwórku) i pisk tramwajów na trasie N-S.

W niedzielę cisza. Tylko szum skrzydeł i gruchanie gołębi, co jakiś czas bicie dzwonów kościelnych, a w południe niemożliwie nudna melodia hejnału z Wieży Mariackiej. Na klatce schodowej zapach rosołu.

Nadzwyczajnym jednak i prawdziwie wzruszającym wydarzeniem była orkiestra podwórkowa. Żaden tam folklor. Muzykanci różnili się bardzo od dzisiejszych grajków z Kompanii Piwnej lub ze Szwejka. Nie udawali apaszów i w ogóle nie byli szemrani. Zapamiętałem wysokiego blondyna w długim jasnym prochowcu. Patrzył w górę i śpiewał „Umówiłem się z nią na dziewiątą”. I ja potem nie mogłem umawiać się inaczej.

niedziela, 22 lipca 2012

To idzie młodość

Po dziesięciu latach szybko gaśnie we mnie entuzjazm, że skoro jesteśmy w Unii Europejskiej, to już wszystko będzie wspaniale. Teraz ona sama znalazła się na rozstajach, a i u nas sprawy nie wyglądają cudownie. Choćby ostatnie wieści o tej ludowej strefie państwowej, co wprawdzie nie jest szara, ale wystarczająco haniebna. Chyba nie taką przemianę kołodziejów miał na myśli Norwid.

A przecież wartościową mamy młodzież, tyle, że się do polityki nie garnie. Nie cała, na szczęście. Czy ktoś pamięta Studniowych Cwaniaków? Dziś już mają dni 268 i chociaż zasadniczo bardzo im się świat podoba, to nie zamierzają zgadzać się na wszystko (proszę zwrócić uwagę na tytuł książki). W nich tylko, w Jasiu i Teresce jedyna moja nadzieja: on przemyśli wszystko, a ona zrobi. Ten, kto zna Zizzi, wie, że zrobi na pewno.

Ta piosenka ma dokładnie 60 lat. Byłby czas spojrzeć na tamtych ludzi z miłością, przypomnieć sobie śliczną Lidię Korsakównę i jej wzruszające: "Maryśka, Warszawa!".
Co tak dudni, co tak grzmi?
Niebo huczy, ziemia drży.
Czy wichura groźna dmie?
Czy to burza idzie? Nie!
To idzie młodość, młodość, młodość
I śpiewa: Być murem, piosenką jak wiatr
I spadnie jak burza,
Jak w maju ulewa
Po której odradza się świat.
Dla budowy młode dłonie,
Dla budowy młoda myśl.
Potrafimy jutro bronić
Tego, co tworzymy dziś.
To idzie młodość, młodość, młodość
I śpiewa, bo ona odrodzi świat.
To idzie młodość (muz. Tadeusz Sygietyński, sł. Ludwik Starski), piosenka z filmu „Przygoda na Mariensztacie”, reż. Leonard Buczkowski.

wtorek, 10 lipca 2012

Obstalunek

zdj. Natalia lub Mikołaj, Szlinokiemie
Wiem, że stamtąd ten widok. Z arkadyjskiej krainy, o której marzył na paryskim bruku. Nie jestem tylko pewien, czy chodzi o to pole przepasane miedzą (na niej z rzadka ciche grusze siedzą), czy raczej o ten sad, co był, gdzie drzewa owocne, zasadzone w rzędy, ocieniały szerokie pole, spodem grzędy.... 
W tej części sadu rosły tu i ówdzie wiśnie,
Śród nich zboże, w gatunkach zmieszanych umyślnie:
Pszenica, kukuruza, bob, jęczmień wąsaty,
Proso, groszek, a nawet krzewiny i kwiaty.
Dzieci z dziećmi wyjechały na Suwalszczyznę, a właściwie na polską Litwę. Przesyłają stamtąd zdjęcia lub filmiki. Raduje się serce, kiedy w każdej codziennej migawce widać, jak Maleństwa rosną (Zizzi nawet już wstaje). A w tle obraz kraju. Też słodki.

Posłałem, jak obstalunek do rzemieślnika, fragment Inwokacji, z prośbą o zdjęcie krajobrazu do obrazu Słowa. 

Dostałem z dziesięć, a każde piękniejsze. Wybrałem esencję polskiej sielanki. Ileż cytatów, od Kochanowskiego po Miłosza, można by się tu przytoczyć, ale zostawmy literaturę, skoro mamy własne oczy.

Dodam: jest wtorek 3 lipca 2012, godz. 21. Słońce już skryło się z tyłu za domem, dlatego nie ma cienia, za to różowa poświata opada na Ojczyznę miłą.

Powiększ ten obraz i przyklej pod powieką. W stosownej chwili będziesz mógł/mogła powiedzieć najspokojniej: 
I ja w Arkadii.

środa, 4 lipca 2012

Zagadkowy gęsiarek

Lipiec
Na świadectwach, wzbici w radość, odlecieli uczniowie,
drży powietrze po ich śmigłym zniku.
Wakacje, panie profesorze! Pora
trzepać wesoło słowa jak futra na wiosnę
oraz
czasowniki przez dni lata odmieniać!
— —
Wóz przetoczył się z nagła — i w łozinie zzieleniał.
Tylko pustki rozpryśniętej w słońcu — udar.
Skacząc z bryczki, zaoczę:
Bosonogi gęsiarek biegł, zaczerpnął ze źródła,
znikł, jak gdyby on wybiegał
potoczek.
— —
Okolicę, serce wyniosłe, przeszywa na przestrzał
strumień!
Lecz z połogich pagórków — wahającą się odpowiedź —
inne wzgórze — dalszą górę kołysze.
Jak ten skryty poryw widoku i ciszę zatuloną w szumie
szeptanymi pytaniami — wydać?
Jakże w cieniu, pod lipą — przysłowieć? 
Julian Przyboś 
Każdego roku, gdy zaczynają się wakacje, czytam sobie i wysyłam znajomym ten wiersz Juliana Przybosia. Głównie powodu pierwszego wersu - genialnej metafory, w której uczniowie na cenzurkach, niby na czarodziejskich dywanach, odlatują wzbici w radość.

Dalsza część wiersza nie jest tak jasna. Bądź co bądź to Awangarda i nikt tu niczego za darmo nie daje. Ten wiersz jest jak wymyślny fajerwerk, w którym z pierwszej roziskrzonej kuli wybucha następna, a z tej jeszcze jedna. 

W brulionie autora kolejny fragment, o bosonogim gęsiarku, zanim przybrał formę ostateczną, miał aż dwanaście wersji i jest w tym wierszu kluczowy. Co oznacza? Artur Sandauer pisze:
Przyboś traktuje świat jako projekcję własnej osobowości, tak że wydaje się, jakoby – zamiast go wiernie przyjmować – tworzył go samym spojrzeniem.
Idźmy tym tropem: jeden z tamtych uczniów, bosonogi gęsiarek to sam Julek Przyboś – syn chłopski ("na przyboś" w gwarze znaczy „boso”), który w dziecięcym zachwycie podbiega do źródełka i ono/on wypływa potoczkiem.

Do zrozumienia następnego obrazu-fajerwerku pomocna jest wskazówka samego autora, gdyż w liście do Karola Irzykowskiego objaśnia dwuwiersz o okolicy, sercu wyniosłym:
Nie nazywam strumienia sercem okolicy. To okolicę mianuję sercem wyniosłym (...) zatraca się poczucie odrębności między okolicą a zachwytem dla niej, strumieniem a strzałą aż do bolesnego zachwytu uczuciem.
No, nie jest łatwo, ale pamiętajmy, że ta poetyka na trwałe zmieniała polską poezję.
Julian Przyboś jako wychowawca ze swoją klasą. Cieszyn ok. roku 1928.
Zdj. z: Julian Przyboś, Utwory Poetyckie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1984.

Przyboś napisał wiersz około roku 1933. Uczył wtedy języka polskiego w Państwowym Gimnazjum Matematyczno-Przyrodniczym im. Mikołaja Kopernika w Cieszynie. Zapewne stąd ta belferska tkliwość wobec uczniów (rozmowa wzgórz i pagórków) i być może w wymiarze geograficznym „okolica serca” to  okolice Cieszyna właśnie. Tym bliższy jest mi ten wiersz.

A tak go widzę: odlatują uczniowie → on wraca do dzieciństwa, do źródeł swojej wrażliwości → tamten potoczek, dziś strumień, płynie w okolicy serdecznej, gdzie uczy zachwytu innych.

Chciał Przyboś pod lipą przysłowieć. Przysłowi mi się zawsze w lipcu.

czwartek, 14 czerwca 2012

Zazuleńka


Ukiyo-e (japoński kolorowany drzeworyt, dosł. obraz przepływającego świata), aut. Koryūsai Isoda, Satsuki hototogisu (Maj: kukułka), [pomiędzy 1772 a 1774], ze zbiorów Biblioteki Kongresu Stanów Zjednoczonych.

Otworzyłem oczy jeszcze przed świtem. Mężczyznę jak psa zbudzi odgłos nieznany, a to była odległa kukułka. Czarowna, słodka wróżba dla dziewczynek i panien: ile lat do zamążpójścia? ile powiję dzieci?

Kiedy mieszkałem w akademiku pośród lasu, miałem młode mężne serce i pytałem się kukułki: ile kobiet przede mną? Dziś wiem, że niektóre pytania lepiej zadawać o przedświcie, bo wtedy ptak mniej płochliwy i kukanie dłuższe. Tej nocy choćby - gotowa wynagrodzić każdą krzywdę - ale ja już o nic nie pytam.

Mojemu sercu wystarczy, że zazuleńka na imię ma Obietnica. Słuchałem, słuchałem i usnąłem.

wtorek, 5 czerwca 2012

Incydent w sklepie


Właściwie to myślę, że nie ma sensu pisać wierszy, skoro napisano już najlepsze. Ostatnio zachwyciłem się tym, autorstwa Douglasa Dunna (ur. 1942) szkockiego poety i prozaika.

Podoba mi się zmysłowość opisu, ale jeszcze bardziej społeczne nastawienie. Tłumacz, Piotr Sommer polecając wybór poezji Dunna*, pisze, że ciekaw jest jak będzie się czytać te wiersze „dzisiaj, w Polsce, w której przecież pytań o wiersz publiczny i publicystyczny nie stawia się od dawna.”

W innym miejscu** Sommer pisze o autorze: „Urodził się w rodzinie robotniczej, w której żywe były – i pozostały ważnym składnikiem biografii wewnętrznej Dunna socjalistyczne ideały >starej lewicy<”.

Za dużo powiedziane, że tak samo, ale odczuwam pokrewieństwo. Za to dziewczyna mogłaby być ta sama, trochę starsza o gorzkie doświadczenia, co  w kinie „Czary”.
Douglas Dunn
W SKLEPIE
Niewysoka, o naturalnej urodzie,
Nie nosi pończoch, nie używa kosmetyków.
Pod jej bluzką domyślam się
Pulsowania piersi bez stanika.
Czuję powiew przeciągów na jej nogach,
Swędzenie rąk po tanim środku do prania.
Pod jej łóżkiem zapomniane zimowe cebulki
Umierają z pragnienia, w uściskach dzikiego kurzu.
Mąż ją bije. Stare kobiety
Mówią o tym za plecami, obserwując ją.
Kupuje najciemniejszą różę, jaką w ogóle widziałem
I wsuwa łodygę za plastikowy pasek.
tłum. Piotr Sommer
* - Dunn Douglas, Wyprowadzka z Terry Street, Centrum Sztuki - Teatr Dramatyczny w Legnicy, 1999
** - Piotr Sommer, Zapisy rozmów, Wywiady z poetami brytyjskimi, Biuro Literckie, Wroclaw 2010

wtorek, 22 maja 2012

Mem maturalny

Ulotka: Podwiązki EugeniaAmerican Garter Company [1840 - 1890]
Czy ktoś pamięta Quinquinę sprzed roku. Ten śmiały portret gorzkiej, lecz interesującej kobiety powstał ze zlepków sformułowań i zwrotów wyjętych z prac maturalnych ’11.

W tym roku nieporadne pióro młodzieży scharakteryzowało inną słynną damę polskiej literatury. Ponieważ wyimki z prac otrzymałem drogą poufną, za nic nie wyjawię, jak naprawdę miała na imię Eugenia (imię Werter przytaczam z oryginału, ale to też licentia poetica, tym razem maturzysty). 

Zlepiłem i ze zdumieniem dostrzegam podobieństwo Eugeni do Quinquiny. Czyżby w toku zabawy, w literackim recyklingu, udało się wyodrębnić mem maturalny kobiecości?

Dopiero trzy punkty tworzą płaszczyznę. Poczekajmy jeszcze rok.
Eugenia żyła w swoim świecie wiecznej wiosny pokrytym artystycznymi malowidłami. Zapewne dlatego stopa życiowa jej się opuściła, lecz nasza bohaterka nie ubolewała. Niech świadczy o tym fakt, że same nogi skaczą i wykonuje kursy na wiele ulic, by dzielić się wiedzą.
Luksus do tego stopnia wpisany był w jej metrykę, że teraz Eugenia czuła się jak kaktus na pustyni. Zwłaszcza, że kawalerowie odwrócili się od niej, oprócz Wertera, który zakochany był w niej na zabój. 

piątek, 18 maja 2012

Kobiety bez bluzek biją w katedralne dzwony


Trzeba kiedyś o ruchu Femen napisać, pomyślałem, gdy parę tygodni temu w portalu gazeta.pl zobaczyłem poetycki tytuł „Działaczki bez bluzek biją w katedralne dzwony". A obok zdjęcie odkrytych boskich ciał i wianuszki na kształtnych główkach. Podpis brzmiał: Rozebrane od pasa w górę działaczki ukraińskiego Femen weszły na dzwonnicę kijowskiej katedry świętej Zofii, by zaprotestować przeciwko zakazowi aborcji.

Te damy uosabiają wszystko, w co wierzę głęboko: romantyzm, walkę o postęp i piękno. Podziwiam je za odwagę, dzielność i poświęcenie. Oddają swoje piękne ciała, żeby stały się transparentami, gdzie są wypisane hasła w obronie innych ludzi. 

Kobiety bez bluzek biją w katedralne dzwony. Ten dźwięk niesie się daleko i wzrusza.

Zdjęcie powyżej pochodzi ze strony cryptome.org i zostało wykonane podczas protestu grupy Femen w lutym br. w Zurychu przed siedzibą Międzynarodowej Federacji Hokeja na Lodzie. Protest dotyczył organizacji mistrzostw Świata na Białorusi w 2014 r. i przebiegał pod hasłem „Niewolnicy nie grają w hokeja”.

czwartek, 10 maja 2012

Smok Luiza


To ten sam rodzaj zabawki co konik, o którym pisałem i ta sama podrzuciła ją wróżka - Kaja.

Kiedy dzieci się obudziły, od razu dostrzegły smoka. Jaś był bliżej, przemyślna Zizzi czekała zatem na sposobną chwilę i kiedy braciszek się nabawił i przysnął, podturlała się (to sposób poruszania się, jeszcze przed raczkowaniem) i od tej chwili potwór był jej. Co jakiś czas demonstruje, że to jej własność i próbuje odgryźć różowy ogon smoka dwoma kiełkującymi jedynkami.

Zizzi i Jaś różnią się rysami i usposobieniem. Jedynie kolor oczu mają ten sam: ciemnoszary z lekka opalizujący zielenią.

Jaś jest prostolinijny, szuka kontaktu wzrokowego i uśmiecha się najszczerzej. Zizzi raczej z rezerwą, bacznie śledzi otoczenie i przedmioty. Kiedy jednak nabierze zaufania, obdarzy Cię uśmiechem, który zapamiętasz na zawsze.

Jaś, kiedy płacze, nie płacze, lecz cichutko kwili lub pojękuje. Zizzi, też nie płacze, lecz wydaje odgłos pędzącego czterdziestowagonowego pociągu towarowego. I pełno zwierząt w każdym wagonie...

Różnica jest ogromna, ale miłość ta sama.

Wracając do smoka, mówią „smok”, ale czyż jaszczurzy ogon, który się kończy lusterkiem w kształcie serduszka nie mówi nam, że jest to smoczyca?

Mówi, a ja dodam, że na imię ma Luiza. Ona nie zjada owieczek ani szewczyków. Najchętniej goni muszki pomiędzy listkami brzozy i huśta się na pajęczynie.

W głębi duszy Luiza marzy, żeby mieć motor, najchętniej wuefemkę. Pędziłaby i zadawała szyku tym starym kaskiem, który był połączeniem połówki jaja z zapinaną pod szyją pilotką.

Takie tam, smocze marzenia.

Ja jednak radziłbym, aby Luiza czym prędzej zeszła na ziemię i pilnowała swojego ogona. Bo tu sprawy nie rokują najlepiej.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Szlagon

Nikt nie był tak na miejscu, jak ten bażant przy Bażanciej. Pomiędzy badylami zeszłorocznej nawłoci stał niczym pod sztandarami przywiędłej przeszłości. Ten kustosz wartości minionych, szlagon na ugorze po dwakroć rozczapierzył wyłogi, wydając owo skrzypienie, co brzmi jak otwierane po trzystu latach drzwi do piwniczki z węgrzynem.

Nie było wszakże w ostrzeżeniu wielkiej zapalczywości, bo im baczniej się przyglądał, tym mniejszą widział między nami różnicę. Wreszcie szablastym dziobem począł dłubać w ziemi, dostojnie ogonem nakazawszy, bym powinność swą pełnił. 

Co niniejszym czynię, 

Skryba polny 
 
blogi