Pewnie, że zapalę świeczkę, tym Trzem i wszystkim.
To było na przełomie października i listopada 1983 roku. Stan wojenny był zawieszony i można było już swobodnie podróżować po Polsce. W męskim gronie kilkunastu przyjaciół spotkaliśmy się w położonej w dzikich ostępach lasów Pojezierza Wałeckiego leśniczówce "Jagoda". Mieliśmy być dwa dni i już pierwszego poszedł niemal cały alkohol. Drugiego wieczoru siedzieliśmy markotni przy dwóch ubogich butelczynach.
Niewielki mam wkład w cywilizację, ale na pewno biesiadną Zasadę Trzech Szybkich. Polega ona na dość prędkim wypiciu trzech, choćby najmniejszych kieliszków, a potem się zawsze jakoś układa. Rzeczywiście: Boh trojcu liubit, bo po trzeciej kolejce na polanę niespodziewanie wjechali myśliwi. Oni zawsze coś mają w bagażnikach.
Było wesoło, ale i narzekaliśmy. Jeden z gości, ajent stacji benzynowej w pobliskiej Człopie, żalił się, że kopiąc przez podwórze wodociąg (to miejsce zaznaczyłem na zdjęciu), natknął się na zwłoki żołnierza radzieckiego. To nie była mogiła, on zginął podczas walki. Klęczał z pistoletem w jednej dłoni i z granatem w drugiej. Zapewne podoficer, bo miał raportówkę i oficerki, podobno upchane słomą.
Odkopał go latem i mimo, że wielokrotnie informował władze, nikt się nie pokwapił. Pozbierał kości do plastikowego worka po nawozie i złożył w garażu.
Leżałyby tam może i do dziś, ale nam szumiało w głowach i zakręcił napływ żalu. Byłem jedyny z Warszawy i niemal mnie zaprzysiężono, żebym sprawę załatwił.
Teraz mam nastawienie cokolwiek filozoficzne, ale kiedyś szedłem śladem mocno i do końca, jak wściekły pies gończy. Pamiętam, mówiłem: "Gębę macie pełną frazesów o przyjaźni, a tam pod ścianą, w worku po nawozie leży żołnierz". Po piętnastym telefonie byłem u celu. To był Urząd Rady Ministrów. Pani dyrektor oddzwoniła, zebrała wszystkie informacje i powiedziała, że jeszcze tego dnia wojewoda pilski zajmie się sprawą.
Rzeczywiście. Ajent opowiadał następnego lata, o niezliczonych delegacjach i komisjach. Zwłoki zabrano, także dwoje innych, bo w pobliżu odkopano jeszcze dwóch, już zwykłych żołnierzy, którzy stali z pepeszami. Uznano, że ta trójka była z oddziału zwiadowczego. Ukryli się w leju po bombie, a tuż obok wybuchła inna i ziemia przysypała ich żywcem. Z pełnymi honorami pochowano wszystkich na Cmentarzu Wojennym w Wałczu.
Leży ich tam, żołnierzy polskich i radzieckich, prawie 6 tysięcy. Przez Wałcz i Człopę biegł od morza Wał Pomorski - potężny system umocnień wybudowany na wzór linii "Zygfryda", opierający się na naturalnych przeszkodach Pomorza Zachodniego. O ten wał toczyły się zimą 1945 r. straszliwe walki.
Chyba mógłbym ustalić dokładną datę tamtego wydarzenia, bo odnalazłem fragment stenogramu z narady u Hitlera. W południe 27 stycznia 1945 r, szef sztabu generalnego wojsk lądowych, generał Heinz Guderian, relacjonował:
Sytuacja stała się nieco bardziej skomplikowana. Silne oddziały rozpoznania nieprzyjaciela przekroczyły rzekę Noteć pobliżu Czarnkowa i postępują w kierunku Trzcianki, Człopy i Wielenia. Dziś została zaatakowana Piła. Jeszcze rano był w naszych rękach przyczółek w pobliżu Ujścia. Wróg jednak go ominął i przekroczył Noteć.
* * *
Niedługo potem otrzymałem pismo dziękczynne, laurkę podpisaną w imieniu premiera, taki peerelowski, urzędowy certyfikat człowieczeństwa. Dość miły.
Zdarzyło się coś jeszcze. Nie miało żadnego urzędowego związku ze sprawą, bo za wcześnie. Dokładnie tego dnia, kiedy poruszyłem bezduszną machinę, wieczorem zapukało dwoje ludzi. Przyszli obejrzeć nasze mieszkanko, "bo podobno zamieniamy je na większe". To prawda, miesiąc wcześniej złożyliśmy podanie w biurze zmiany na Bednarskiej.
Po trzech miesiącach przeprowadziliśmy się z niespełna rocznym Mikim do trzypokojowego mieszkania z pięknym widokiem na Jeziorko Gocławskie. Dziś mieszkanie jest towarem, ale wtedy było cudem. Ponadto dość niezwykła była ta koincydencja.
Wydarzenie obrosło rodzinną legendą. Nie mogło mieć żadnego urzędowego związku ze sprawą, ale przecież tam, na niebieskiej łące, miałem trzech znajomych zwiadowców.