poniedziałek, 30 listopada 2009

Co się zdarzyło na stawie

Mam niemal pełną sekwencję zdjęć z wydarzenia 25 czerwca tego roku. Tu pokazuję tylko parę. Mimo tej dokumentacji do końca nie wiem czy to była tragedia, czy tylko epizod.



To był łagodny letni poranek. Górą krążyły mewy, a po jeziorze pływały łyski i krzyżówki. Łyski są rzadsze od krzyżówek, a jako młodziutkie aż piękne w brzydocie: czarno-czerwone wyliniałe straszydła.

Z prawej strony wypłynęła dorosła łyska z wielką rybą w dziobie. Za nią podążało jedna z tych brzydactw, ale już ładniejsze i podrośnięte. Matka zdawała się uciekać przed dzieckiem przepływając w poprzek stawu.



Dwie minuty później: gdy dopłynęła do lewego brzegu i zawróciła, z zarośli wyłoniły się jeszcze trzy młode i wszystkie, jedno przez drugie goniły matkę.



5 sekund później: na środku stawu odbyła się szarpanina czterech młodych z dorosłą. Ze strony matki chyba była pozorowana, bo jedno z młodych triumfalnie odpływa z rybą.



3 sekundy później: to na pewno była lekcja. Pozostałe godzą się z przegraną, a matka podaje do dzióbka, pewno najsłabszemu, jakiś kąsek.



5 sekund później: zwycięskie łysiątko niespodzianie upuszcza rybę, a matka zrywa się do lotu po wodzie.



2 sekundy później: młoda łyska odzyskała rybę, ale tuż obok niej spada mewa białogłowa.



W tej samej sekundzie: mewa z przerażającym krzykiem atakuje młode, ono nurkuje, a matka szaleńczo pędzi po wodzie w tę stronę.



Sekundę później: mewie nie udaje się odebrać ryby i natychmiast odlatuje.





Tu zawiódł mnie instynkt fotografa, bo śledziłem aparatem lot mewy, myśląc, że unosi rybę. Rzeczywiście, ma w dziobie chyba jakiś niewielki kęs, ale całkiem bezkrwawy.

Była między nami znaczna odległość, zdjęcia robiłem na ślepo i dopiero ich analiza na komputerze pozwoliła mi odtworzyć wydarzenie. Nie wiem, czy młode wypłynęło. Chyba jednak przeżyło, bo pamiętam, że później matka karciła na środku stawu jakieś małe.  Mam nadzieję, że za zgubienie ryby.

Potem napisałem:
Po dzieciach widać jak szybko biegnie czas. Wiosenne łyski nam podrosły. Mamy lato.
A teraz głęboka jesień. Na stawie pusto. Najmniejszego nawet dramatu.

piątek, 27 listopada 2009

Maja Desnuda

To plakat autorstwa Boba Reisnera (1921 - 1974), desingnera, speca od graffiti, jazzu i frywolności. Oryginalny tytuł pracy brzmi: Maja Desnude with a gentle assist from Bob Reisner.

Na pierwszym planie "Maja naga" Francisco Goy'i, leżąca w półmroku, "ubrana w dwie piersi, jak w dwie snu godziny" *. Głębiej siedzi w psychoanalitycznym fotelu zdystansowany, ale uważny Zygmunt Freud.

On jej nie towarzyszy, lecz jakby zza lustra weneckiego obserwuje naszą reakcję, chętny dopisać czwartą rozprawę "zur Sexualtheorie".
- Herr Doctor, proszę się nie trudzić. Moja reakcja jest jak najbardziej pozytywna. Pozwoli Pan, że usiądę, gdyż przyszła do mnie refleksja.
Trochę jest chyba racji w twierdzeniu, że staliśmy się ofiarami, nieświadomej mam nadzieję, intrygi środowiska dyktatorów mody. Podobno większość z nich jest gejami i dlatego narzucili wzorzec kobiecego piękna oparty na de facto chłopięcej budowie ciała, z niewielką modyfikacją tu i tam. Maja, przez wieki uosobienie piękna, nie miałaby obecnie szans znaleźć się na wybiegu nawet w Gminnej Spółdzielni, gdzie trwa właśnie promocja filcowych bamboszy.

Dziś czytam w Onecie, iż angielscy naukowcy dowiedli, że stroje odsłaniające 40% ciała kobiety przyciągają dwukrotnie więcej adoratorów:
Eksperyment przeprowadzony przez psychologów z Leeds wykazał, że największe szanse na wzbudzenie zainteresowania mężczyzny podczas wieczoru w pubie lub na dyskotece ma odsłonięcie 40% nagiego ciała w połączeniu z obcisłym ubraniem oraz seksownymi ruchami podczas tańca.
To prawda, w niedomówieniu, w nader chętnym domyśle tkwi olbrzymia siła. Oczyma wyobraźni przesłaniam obciśle 40% Mai i imaginuję sobie pląsającą po parkiecie.
- Ich denke: besser, wenn sie liegen bleibt. - mruczy dyskretnie doktor Freud.
------------------------------------------
* - ze Stanisław Grochowiak , Na trzęsienie ziemi w Chile i gdzie indziej.

(...) A tak cie kochałem, ironiczna Majo,
ubrana w dwie piersi, jak w dwie snu godziny

czwartek, 26 listopada 2009

Rodzynkowa przestrzeń

Podwórka na starym Muranowie, tym budowanym w początkach lat 50., były położone wyżej niż ulice. To dlatego, że nie dało się wywieźć wszystkich gruzów po zburzonym getcie. Z mojego podwórka (pisałem tu o nim) schodziło się po schodach z jednej strony na ulicę Dzielną, a z drugiej na Nowolipki.

Zimą (w miastach bywała wtedy zima) zjeżdżaliśmy z tej maleńkiej górki na sankach. W zależności kto jak się siedziało styl był nazywany "na śledzia", "na koguta" i jeszcze jakoś. Wydawało się, że się jedzie i jedzie.

Byłem tam niedawno. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ta mikroskopijna skarpa wydawała mi się górą. Coraz bardziej upewniam się w przekonaniu, że z biegiem czasu przestrzeń kurczy się jak winogrono w rodzynek i jak on jest słodka.

Patrzę na zdjęcie i uświadamiam sobie, że dla dziecka małe wydaje się normalne, nieco większe - gigantyczne. Leżąc z głową przytuloną do podłogi budowałem z drewnianych klocków miasta i były one dla mnie wielkie.

Kiedyś wyciąłem ze „Świerszczyka” rysunek żaglowca i puściłem na wodę w misce. Gdzieś zgubiłem trzeci wymiar i płaski strzępek papieru poszedł na dno.

Dziecko ma mikrokosmos, w którym zabawki są tak duże jak ich pierwowzory, kanapa jest okrętem, dom i podwórko - wielkim światem. Cała reszta to coś, gdzieś tam, dalej, o czym się nawet nie myśli.

Dorosłość to utrata perspektywy mikrokosmosu. Wracam po latach do miejsc dzieciństwa, a ten wielki dom jest jak domek z piernika. Ta studnia, do której trzeba było iść i iść, oddalona jest zaledwie o trzy metry. Ten wielki staw to dziś bajorko, które mógłbym bezdusznie przekroczyć. Jestem wtedy rozczarowany i mam poczucie, że coś mi zabrano.

Nikt nie jest winien, bo przecież to ja sam wygnałem z siebie dziecko.
---------------------------------------------
Zdjęcie pochodzi z realizacji filmu o kolejkach dziecięcych "Toccata for Toy Trains" (1957) autorstwa Charlesa i Ray Eames. Warto zobaczyć fragment tego filmu, bo jest w nim urok starych, zupełnie niechińskich zabawek.

środa, 25 listopada 2009

Rzecz mniej wielka


Jest wiersz Norwida [Daj mi wstążkę błękitną], który, jak to u niego, można interpretować w różny sposób. Ja go rozumiem, że istnieje piękno, które jest ponad wdzięk i płochość kobiet, że niespodziewanie można zostać obdarowanym takim zwyczajnym pięknem natury. Wiersz kończy się strofą:
Bywałem ja - od Boga nagrodzonym,
Rzeczą - mniej wielką:
Spadłym listkiem, do szyby przyklejonym,
Deszczu kropelką...
I właśnie 10 września, podczas porannego spaceru z psem po Lesie Kabackim niespodziewanie zostałem nagrodzony taką rzeczą. Co mogło mnie lepszego spotkać niż to ukośne światło?

W tym miejscu inny jeszcze poeta - Jerzy Harasymowicz - i jego wiersz, który jest pochwałą zwyczajności i harmonii.

Przychodzi kiedyś wiek, gdy mija nienasycenie życiem i nieposkromiony apetyt nowych doznań. Zauważa się, że można poprzestać na tym co wokół, bo to jest wystarczająco piękne. Zapewne tak było z Mistrzem Jerzym w roku 1983.

Fotografia niezwykle pasuje do wiersza, bo widać promień z chmur i nawet różowego serafina. Takie widywał chyba Chagall, bo w jego obrazach anioły są też lekko wychylone, choć w drugą stronę. Może malował z tamtej strony lasu?
TEGO ROKU (1983) W BORTNEM POWIEDZIAŁEM

Po co większe Beskidy niż te
pod potrójną tęczą nad Mareszką

Po co większy dom niż ten
harasymiaty — strzechaty

Po co piękniejsza cerkiew niż ta
na zielonym pagórku wiary
Kosmy i Damiana

Po co większy ikonostas — niż ten
każdy święty to znajomy
rozmawiamy na drodze

Po co inny pejzaż niż ten
który sam układa się pod palcami

Po co bardziej skrzydlaty sad niż ten
w różowych i śnieżnych sukniach
chodzą serafiny

Po co inne pisanie niż to
na które pada
promień
z chmur

poniedziałek, 23 listopada 2009

Utracona elegancja


Łódź, dn. 27. XII 1931
Do W[ielce] W[ielmożny] P.[an] Rzeszowski (w miejscu)
Na podstawie i mocą umowy z dnia 26 maja r[oku] b.[ieżącego] winien był Pan wnieść ostatnią ratę w sumie zł 1000 w dniu 15 listopada r.b. z % % od dnia 26 maja r.b.

Wobec nieuiszczenia kwoty tej w całkowitości do dnia dzisiejszego, niniejszym uprzejmie proszę o wystaranie się, załatwić sprawę tę najpóźniej do 2 stycznia 1932. Po tym terminie będę ewentualnie zmuszony, resztującą należność, zainkasować drogą prawną, lecz jestem w nadziei, że WP. nie dopuści tak dalece i zechce do wyżej podanego terminu w całkowitości mnie załatwić.

Z poważaniem
Józef Zalcman
Łódź, Limanowskiego 88
List jest dokumentem z archiwum rodzinnego mojej żony. Adresatem jest jej pradziad - Antoni Rzeszowski, który rozbudowywał kamienicę i w tym celu zakupił drewno u kupca drzewnego Józefa Zalcmana.

Rok 1931 to środek wielkiego kryzysu gospodarczego, który w Polsce w niektórych dziedzinach miał najdotkliwszy w świecie przebieg (np. produkcja przemysłowa spadła o 40%). Zapewne z tego powodu problemy ze spłatą.

Czasy były bardzo dramatyczne, ale nawet w takim ostatecznym wezwaniu do zapłaty udawało się zachować kulturę i elegancję. Pomyślałem, że warto pokazać ten list w kontekście głośnej w ostatnim tygodniu sprawy stylu windykacji stosowanego przez Eurobank (czytaj w blogu Samcika).
* * *
Wszystko przemija, ale najbardziej żal porcelany:
Równina do brzegu słońca
Miazgą skorupek pokryta.
Ich warstwa rześko chrupiąca
Pod mymi butami zgrzyta.
O świecidełka wy płone
Co radowałyście barwą
Teraz ach zaplamione
Brzydką zakrzepłą farbą.
Leżą na świeżych kurhanach
Uszka i denka i dzbany.
Niczego mi proszę pana
Tak nie żal jak porcelany.
Czesław Miłosz, Piosenka o porcelanie

piątek, 20 listopada 2009

Mimozy


Obraz (chyba tempera) sfotografowałem z ukosa, bo jest za szybą i zdejmowany centralnie daje refleks. To mimozy. Żaden znany malarz, ale obraz pochodzi sprzed wojny i z tuwimowskiej Łodzi. Mnie kojarzy się ze „Wspomnieniem” Niemena. Ta piosenka jest z 1967 r. Tamtego roku we wrześniu, jechałem na spotkanie do łódzkiej filmówki, gdzie miałem zdawać za rok. Z radia słychać było "Wspomnienie" wlaśnie:
Mimozami jesień się zaczyna
Złotawa, krucha i miła
Następny rok to był 1968 i wszystko się zmieniło.

Technika malarza chyba nie jest zła, skoro były dziekan wydziału malarstwa ASP (znany zresztą z ostrego maźnięcia pędzlem, także ławkowym) nie zwracał uwagi na cenniejsze płótna, lecz długo przyglądał się mimozom.

A oto opis obrazu wykonany przez Mikiego, gdy był w VII klasie. Cały opis jest samodzielny, ja jedynie zasugerowałem, żeby zacytował fragment wiersza Gałczyńskiego „Rozmowa z aktorem”, bo i z nim ten obraz się kojarzy. Obraz i opis art déco, można powiedzieć:
Mimozy

Przed okiem przechodnia chroni je zasłona. Z ciężkiego płótna - starannie nie całkiem naciągnięta. Pozwoliło jej to przybrać harmoniczne pofałdowanie. Zdobi ją. jedynie wąski ornament o jaskrawej barwie, dumny iż wśród przodków ma wielkiego meandra. Za podstawę służy im stolik. Złote okucie pilnuje by nie stracił formy szklanej sztabki odwracającej cokolwiek nad nią się znajdzie. Na gładkiej jego powierzchni stoi wazon - brat jego, a one w nim tkwią. Cienie ich wychudłych łodyg niewyraźnie przebijają powłokę stożka. Nie dane mu było urodzić się z głową, lecz wynagrodzoną mu to nie lada czupryną. Tryska z jego wnętrza fontanna - strumienie małych księżyców, z których każdy pełny. Chcą być majestatyczne, chcą wyglądać dumnie. Kto by przypuszczał, że w duszy swej drżą przed najdelikatniejszym intruzem? Towarzyszy im gliniana popielniczka. Widać, iż przywykła już do dźwigania popiołów. Opiera się na niej porzucona w pośpiechu cygaretka. Subtelną wonią karmi spragnione mimozy.

Właśnie wyszedł przed chwilą - jeszcze jego papieros
pokój dymem napełnia
[…]
Z głośnika płynie Bach.
Chmurami pełnia

środa, 18 listopada 2009

Zatroskany pan O.

W czasach mojego dzieciństwa Muranów wolny był od zewnętrznej propagandy. Nie było tu wielkich zakładów przemysłowych, które na swoich ścianach podejmowały zobowiązania produkcyjne. Nie biegła też tędy trasa pochodów z czerwonymi planszami zamalowanymi prostymi, robotniczymi słowami:
UMACNIAJMY ZWARTOŚĆ WSZYSTKICH SIŁ REWOLUCYJNYCH ŚWIATA WE WSPÓLNEJ WALCE PRZECIW AGRESYWNYM SIŁOM IMPERIALIZMU
Nie było też haseł opozycyjnych (te pojawiły się masowo w Polsce dopiero po roku 80) ani pacyfek (lata 70.). Jedyne napisy na murach, to niecenzuralne nazwy narządów płciowych i ich naiwne rysunki. Zdarzała się też indywidualne wyznania (Kocham Elę) lub publiczny donos na kolegę (Zbyszek kocha Elę). Były też pomówienia o odmienną orientację seksualną z użyciem nazwy części rowerowej lub nazwanie wroga po imieniu, nieortograficznie, ale za to krótko.

Zapamiętałem jeden nietypowy napis. Znalazł się którejś zimy początku lat 60. na szczytowej ścianie budynku przy ul. Dzielnej 7, opodal Pawiaka, znakomicie widoczny z tramwajów przejeżdżających ulicą Marchlewskiego. Napisano go niezgrabnymi, wielkimi literami, w trzech rzędach; wszystkie wznosiły się lekko w górę. Psychografolog zinterpretowałby tę tendencję jako optymistyczną, jednak treść nie była porywająca:
ONANIZM ZBAWI ŚWIAT.
To z pozoru obsceniczne hasło wynikało chyba z silnych w latach 50. i 60. przekonań neomaltuzjanskich, że tylko ograniczenie przyrostu ludności zapobiegnie powszechnemu głodowi. Zwłaszcza w państwach słabo rozwiniętych. Zielona rewolucja dopiero miała nadejść.

Komunizm jednak potrzebował nowych wyznawców i nie zgadzał się z tą teorią, o której Lenin pisał wcześniej:
Kładziemy już fundamenty pod nowy gmach, a dzieci nasze dokończą jego budowę. Oto dlaczego - i tylko dlatego - jesteśmy bezwzględnymi wrogami neomaltuzjanizmu, tego prądu dla mieszczańskiej parki, zaskorupiałej i samolubnej, która mamrocze z przerażeniem: daj boże, żebyśmy sami jakoś przetrzymali, a dzieci to już lepiej nie trzeba.
Komunizm się nie zgadzał, ale był zbiurokratyzowany, więc dopiero po pół roku napis zamalowano. Potem przez długie lata widać było tylko ślad jaśniejszej farby - pamięć po onaniscie, bojowniku o nowy lepszy świat.

Dziś w miejscu, gdzie było hasło przebito okna i wejście, a wokół nich szpeci ścianę pozbawiona pomysłu i talentu grafficiarska sztampa.

Współcześni grafficiarze ujmują światu urody, podczas gdy zatroskany pan O. na swój obrzydliwy sposób chciał go jednak zbawić.

wtorek, 17 listopada 2009

Registered trademark


Napis we wnętrzu obskurnej, zbudowanej z pustaków wiaty, kiedyś przystanku PKS w jakiejś mazowieckiej wsi.

Nie zwróciłbym na tę bazgraninę uwagi, gdyby nie dowcipna literka R w kółeczku, oznaczająca zastrzeżony znak towarowy.

Istotnie, zamaszysty Bartek, zapewne inicjator wpisu, jak i skromna, metodyczna oraz konsekwentna Kasia, są, jak każdy z nas, niepowtarzalnym i zastrzeżonym fenomenem prawniczym - intelektualną samowłasnością.

Zdają sobie z tego sprawę, a jednoczesność i bliskość ich podpisów oznacza, że to rodzaj listu intencyjnego i kiedyś dojdzie do fuzji. Efektem będzie zapewne nowy registered trademark.
Niech im się poszczęści.

poniedziałek, 16 listopada 2009

Ale co z mgłą?


Lubię mgłę, choć okrada z przestrzeni. Widać tylko na parę metrów, a wszystko się zagęszcza i przybliża. Idziesz po ulicy i jakbyś szedł wśród teatralnych dekoracji. Stąpasz wtedy rozważnie, z duszą na ramieniu, bo postaci z naprzeciwka wydają się wyższe.

Tak, mgła przybliża, wydłuża i przestrasza.

Kiedyś w gęstej mgle po zmroku zagubiliśmy się z Małgorzatą w Cieszynie. Byliśmy tam od niedawna i nie znaliśmy ulic. Te miasta położone na wzgórzach mają swoją nielogiczną topografię. Łatwo w nich zabłądzić, a podczas mgły to pewne. Błąkaliśmy się jak te pijane dzieci, chociaż pijani byliśmy dopiero później, bo gdy znaleźliśmy stancję Wiewióra, właśnie płukał gardło spirytusem. On był trochę maminsynek, a mama mu mówiła, żeby chore gardło płukać spirytusem z miodem. No to zostawiliśmy mu ten miód.

Tak, mgła to poetyczna poniekąd sprawa, choć dla Stachury nie była miła. W "Siekierezadzie" (to powieść mojego pokolenia) poświęca jej bardzo długi i mroczny opis. Dopiero po jego śmierci zrozumiałem, że chodzi o obłęd.
Ale co z mgłą? Co robić z mgłą i jakie są do niej narzędzia? Siekiera przecież nie, bo w tej mgle zawisa. I wisi siekiera we mgle. O, mgła stawała mi przed oczami często, często-gęsto jak sześć razy sześć trzydzieści sześć. Wystarczyło mi na chwilę zapomnieć się, zawieruszyć się, a już mgła opadała mnie z góry, ale przeważnie z dołu wyrastała (...)
Edward Stachura, Siekierezada
A gałązka? Co to za gałązka we mgle za oknem? Ja wiem, że to brzoza, ale Wam skłamię, że Gałązka Jabłoni. To o Niej Jego cudowne opowiadanie. Jeśli nie znacie, przeczytajcie, jeśli znacie, przeczytajcie jeszcze raz. Mnie wzrusza za każdym razem.

www.literka.com.pl/slowobraz/Pokocham_ja_sila_woli.pdf

piątek, 13 listopada 2009

Feralny piątek

W najbardziej ponurym miesiącu,  z fatalnym numerem, w feralnym dniu tygodnia, piątek 13 listopada to najgorszy dzień, jaki można sobie wyobrazić. Zła opinia o 13 dniu miesiąca, który przypada w piątek wywodzi się ponoć z XIV wieku, kiedy 13 października 1307 roku Filip IV zaatakował zakon templariuszy. No tak, ale to był złoty październik. Co powiedzieć o mrocznym polskim listopadzie?

Takiego dnia lepiej nie kusić losu, nie podkpiwać ani się nie wymądrzać. Pomyślałem, że to dobry dzień na pokorę.

Kiedy żona Waszego korespondenta przeczytała jego posty, powiedziała z autentycznym zdziwieniem:
- Przecież ty nie jesteś taki.
Mieliśmy w szkole polonistkę, dla której cytat był podstawą. To z jej powodu po tylu latach tłuką mi się po głowie różne sentencje. Między innymi ta z "Granicy" Zofii Nałkowskiej:
Jest się takim, jak myślą ludzie, nie jak myślimy o sobie my, jest się takim, jak miejsce, w którym się jest.
Zadałem sobie pytanie, czy zanadto nie kreuję się na osobę wrażliwą i łagodną?, bo przecież wiem, że wariat jestem, gwałtownik i niecnota.

Tak, nie jestem świętym Franciszkiem. Ani w życiu osobistym, ani nawet w pisanym, nie tak łagodny jak moje posty. W tym pisanym prowadzę ponadto drugie życie. Mr. Hyde grasuje na forum Gazety Wyborczej.

Wprawdzie nie używa tam bejsbolowej pały wulgarności ani pomówienia, ale nie szczędzi jadu złośliwości, a najchętniej posługuje się mizerykordią ironii. Tematyka? Oczywiście polityczna. Ofiary? Powiedziałem sobie, że tu nie ma miejsca na politykę, więc za nic nie wymienię nazwisk. Nie znacie ich zresztą. Na ogół to dwaj bracia, którym mało było skraść księżyc i umyślili sobie podwędzić nam przyszłość. Nie tylko oni jednak. Także pewien młody polityk, przywódca partii nominalnie przeciwnej. Rządzący też czasem.

O jednym z braci pisałem, kiedy jego ugrupowanie inspirowało pracę młodocianego historyka, który opierając się na anonimowych źródłach kwestionował postawę moralną zasłużonego polityka z wąsem:
Jako anonimowe źródło chciałbym udostępnić historykom UJ taką oto relację o obalaniu PRL-u przez Jarosława K.:
Kino „Muranów” w Warszawie było przy ulicy Nowotki, tuż obok Pałacu Mostowskich, w którym mieściła się Komenda Stołeczna MO i było także SB. W 1979 r. Jarosław K. udał się tam na seans filmu „Amator” Kieślowskiego. I dostał od mamy banana. Przed komendą wyrzucił całą skórkę i bardzo szybko wbiegł do kina, bo już był spóźniony. Bardzo mu się to spodobało i postanowił, że już będzie tak zawsze.
Kiedy jednak wspomniany polityk z wąsem i ze znaczkiem w klapie poparł protest przeciw występowi pewnej piosenkarki w dniu 15 sierpnia, napisałem:
Skąd to lekceważenie Boga i poczucie, że jest słaby i wciąż potrzebuje wsparcia poprzez pouczanie innych i zakazy? Jeśli istnieje, to Madonna dla niego jest kolejną owieczką, a jeśli już bardzo mu się nie podoba, to jej przecież głos odejmie.
Gdy Grzegorz N. z partii przeciwnej domagał się powołania kolejnej komisji śledczej w sprawie hazardu i kiedy mówił, że oni z hazardem nie mieli nic wspólnego, oczy uciekały mu w lewo i w górę, co według poważnych psychologów jest oznaką kłamstwa, zacytowałem Tuwima:
Wrzuciłeś, Grzesiu, list do skrzynki, jak prosiłam?
- List, proszę Cioci? List? Wrzuciłem, Ciociu miła!
- Nie kłamiesz Grzesiu? Lepiej przyznaj się kochanie!
- Jak Ciocię kocham, proszę Cioci, że nie kłamię!
To wszystko jednak pikuś. Prawdziwa maczetę wydobywam, gdy ścinam łby rodzimym antysemitom. Myślę jednak, że nie są oni godni wspominania w dniu tak pięknym jak piątek, trzynasty dzień listopada.
---------------------------
13 października, równo miesiąc temu, wystartowałem, tzn. ujawniłem tego bloga. Przez ten czas licznik zanotował 10 000 odsłon. To nie jest zły wynik. Nie opuszczajcie mnie tylko, proszę!

czwartek, 12 listopada 2009

Nieodżałowana


Przechowuję jakąś część księgozbioru po Michale. W tomie wspomnień o Gałczyńskim znalazłem kartkę z wypisanym ręcznie cytatem z "Dzienników" Żeromskiego:
Nikogo nie kocham. Ciebie jedną kocham, cudowna rodzinna ziemio. Bądź błogosławiona, stworzona dla Nas, abyś wspierała dusz naszych słabość, abyś powiększała uczuć małość, piękna, dobra, umiłowana karmicielko Ziemio.
Niżej Michał już od siebie:
Ciebie jedną kocham cudowna nieodżałowana przeszłości.
Pomyślałem: rzeczywiście, ona była siermiężna, twarda, daremna, ale dziś pasuje jedno słowo - nieodżałowana.

W dni targowe jeździłem z Mamą tramwajem z ulicy Solnej (tak się mówiło, choć faktycznie to była już Marchlewskiego, dziś Jana Pawła II) na bazar przy Pańskiej. Stało tam mnóstwo chłopskich wozów wyściełanych słomą, pełnych ziemniaków, kapusty i jabłek.

Pamiętam stukot kopyt i odgłos turlających się po kocich łbach Karmelickiej kół wozu mleczarskiego. To była drewniana buda wypełniona obijającymi się metalowymi bańkami. Nalewali to mleko w sklepie na Dzielnej miarką, zwaną kwaterką.

Z innych niemożliwych dziś rzeczy pamiętam letnie poranki i nieprawdopodobną ciszę, która mąciło tylko zawodzenie wiejskiej baby, snującej się po tym podwórku: jagoody, jagoody, jagoooo... Dokładnie w takim rytmie. I zawsze trzy razy.

Albo ten pan z wąsikiem, w brązowym wytłuszczonym garniturze, który ostrzył noże i nożyczki. Nosił swój warsztat na plecach, XIX-wieczny stolik z ostrzałką napędzaną nogą. Nie nawoływał klientów, lecz stawiał stolik pośrodku podwórka i młoteczkiem uderzał w metalową blaszkę. Tamten dźwięk kowadełka, podobnie jak i odgłos przelatujących nisko wojskowych migów tworzyły wyższą warstwę dźwięków muranowskiej ulicy. Tłem był dziecięcy zgiełk (przedszkole lub żłobek były niemal na każdym muranowskim podwórku) i pisk tramwajów na trasie N-S *.

W niedzielę cisza, tylko szum skrzydeł i gruchanie gołębi, czasem bicie dzwonów kościelnych, a w południe odgłos hejnału z Wieży Mariackiej.

Nadzwyczajnym jednak i rzeczywiście wzruszającym wydarzeniem była orkiestra podwórkowa. Współczesne przekazy przesadzają, to nie był wcale uliczny folklor. Różnili się bardzo od dzisiejszych grajków z Kompanii Piwnej lub ze Szwejka. Nie udawali i w ogóle nie byli szemrani. Pamiętam wysokiego blondyna w długim jasnym prochowcu. Patrzył w górę i śpiewał „Umówiłem się z nią na dziewiąta”. A ja potem nie mogłem umawiać się inaczej.
--------------------------------
Fotografia pochodzi ze zbiorów Biblioteki Kongresu USA. Napisane jest, że rok 1956, myślę, że jakiś jesienny poranek na Bazarze Różyckiego.

* - kolejna potoczna peryfraza, w celu ominięcia nazwiska Marchlewskiego

wtorek, 10 listopada 2009

Черный ворон


To było pod koniec września. Zobaczyłem na polu bandę lotnych rzezimieszków, cały ten czarny jesienny drób: gawrony, kawki i parę srok. Spadło ich ze trzydzieści na ściernisko po zebranym owsie i sumiennie szukało pozostawionych ziaren.

Nie obsiadły całego pola, ale dla bezpieczeństwa trzymały się w gromadzie. Gdy zbliżyliśmy się z Bubą, jedna z kawek poderwała się, poleciała w naszą stronę i siadła na słupku od ogrodzenia. Była chyba zwiadowcą, który miał za zadanie ostrzec stado, gdybyśmy okazali się niebezpieczni.

Nie okazaliśmy się, a czarna jak kruk Buba została chyba uznana za krewną bandy, bo gdy niespiesznie podchodziła bliżej, nie odlatywały, lecz przenosiły się na odleglejszy kawałek pola.

Szedłem w ich stronę i robiłem jedno zdjęcie po drugim. Czarne obiekty najtrudniej się fotografuje, bo pochłaniają całe światło. Z krukowatymi bywa jednak tak, że gdy pada ono pod kątem, rozszczepia się w piórach i na chwilę zapala się mroczna tęcza.

Udało się uchwycić ten moment, gdy zaniepokojone uniosły się na chwilę. Tylko dwa stare gawrony stały niewzruszone i ponuro spozierały w moją stronę. Poczułem zimno na plecach. Wiadomo co znaczy czarny ptak. Wyszeptałem:
- Черный ворон, я не твой!
----------------------------
Podobno ten klip był zakazany w rosyjskiej telewizji państwowej. Kto się nie boi scen drastycznych, niech zobaczy. Ja się wzruszyłem, bo bliski jest moim wyobrażeniom o magicznej roli sztuki, które jak biały gołąb krążą pomiędzy katharsis a odkupieniem.

piątek, 6 listopada 2009

Wilejka


Przeglądając dziś prasę spostrzegłem pierwsze reklamy świąteczne. Skoro tak, to pierwsza wigilijna opowieść. Przepraszam, trochę długa, ale takie są te opowieści:

Zdjęcie ma walor prawdziwie dokumentalny. Wykonała je moja Żona w ostatnią wigilię. Siedzieliśmy w parę osób przy stole. Marysia, teściowa Mikego, krzyknęła: patrzcie, kot! I wtedy zobaczyliśmy ją.

Była jak z kołysanki: szarobura i nieduża. Siedziała na parapecie i wpatrywała się w nas zielonymi oczami. Wynieśliśmy jej przed dom gotowaną rybę. Zjadła grzecznie, a potem jeszcze jedną. Wtedy chyba postanowiła, że pobędzie tu trochę.

Dziwne, że z siedemnastu domów na osiedlu wybrała jedyny, gdzie jest duży pies, w dodatku zachęcany do gonienia w lesie polujących na ptaki kotów. Nie mogliśmy jej wziąć do domu, ale nie opuszczała nas. Koło drzwi wejściowych postawiliśmy wymoszczony ręcznikiem Buby karton, a na dnie umieściliśmy słabą energooszczędną żarówkę, która nie parzyła, a dawała ciepło.

Po trzech dniach trzeba ją było zaprosić, bo robiło się coraz chłodniej, a sąsiad zwrócił nam uwagę, że kot załatwia się mu w ogródku. Buba okazała się niespodziewanie uprzejma, a Wilejka (od Wigilii, Wilii i czułości do Kresów) oswojona już z zapachem psa nie bała się.

Potem pojechaliśmy na Sylwestra pod Warszawę i zabraliśmy je obie. Bałem się, że się zgubi w lesie i trzymałem ją zamkniętą w małym drewnianym domku, gdzie nocowaliśmy. W dużym domu przyjaciół było nas ośmioro. Siadywaliśmy przy kominku, popijaliśmy wódeczkę, ale ja pod byle pozorem wymykałem się do domku, brałem spod poduszki tę małą znajdę na kolana i śpiewałem (a nie umiem śpiewać) piosenkę o szaroburych kotkach dwóch.

Pomyślałem: Kiedyś Papkin, Lew Północy, a dziś... szkoda gadać.

Potem było kilka długich tygodni z jej rują. Upokarzające tańce na nodze krzesła, zaloty do puszystego ogona Buby, wreszcie sterylizacja.

Nadeszła wiosna. Chyba jest we mnie archetyp jakiegoś pasterza, bo kiedy kiedy rano wychodziłem z oboma bydlątkami do ogrodu, czułem się szczęśliwy jak nigdy.

Pisałem:
Teraz mam poważny kłopot, bo wczoraj ostatecznie okazało się, że Syn jest uczulony na kota, do tego stopnia, że lekarz odradza mu nas odwiedzać. Muszę ją oddać i serce mi krwawi, a biedactwo nie wie i w środku nocy przychodzi się przytulać.

Ranem jest najpiękniej, bo to obietnica spokoju i harmonii. Jeszcze przede mną telefony, pisma, codzienna walka o byt. Jeszcze siódma, mogę szepnąć słówko pięknej kalinie i obiecać oliwnikowi, że jeżeli zakwitnie, już tak bardzo go nie przytnę jesienią. Jeszcze westchnę, jak dobrze i jak niedługo jest tu Wilejce. Potem nakarmię zwierzęta, zjem śniadanie i gazetę. Potem praca.

Pewna znajoma z daleka obiecała ją wziąć, ale to delikatna sprawa, bo czekają aż się wypełnią dni starego i wiernego psa. Takie to kocie i psie ludzkie smutki.

W czwartek było na tzw. śledziu parę osób. Nie ma małych dzieci, więc tkliwość gości koncentruje się na zwierzętach. Dotąd w roli głównej występowała Buba, ale tym razem show skradła jej Wilejka.

Nic nie jest takie, jak się wydaje. Nieszczęśliwa Wilejka, bohaterka wczorajszego dnia przyniosła mi pół godziny temu upolowaną na polu sójkę. Miał być „Doktor Dolittle”, a jest „Park Jurajski.”

Właśnie zechciała przez chwilę popozować do portretu Kota. Niedługo już będzie z nami i bardzo się martwię, bo pokochałem bardzo tę niesforną istotkę.

To już ostatnie ze zdjęć malutkiej. Dogadałem się już z jej nowymi opiekunami i wywożę ją za tydzień. Oczywiście zauważyła jakąś smutną zmianę, bo chodzi za mną jak pies i jak on patrzy pytająco w oczy.

Wilejka już od piątku ma nowy dom. Duży i z ogrodem. Na początku musiała zostać trochę sama i się ukryła w kominku. Jednak jeszcze tej samej nocy wskoczyła do łóżka pani, która specjalnie przyszła się nią opiekować i spała w nogach. Następnego dnia bawiła się końskim ogonem dwudziestoletniej córki gospodarzy. Jednym słowem jest jej dobrze.

Gorzej ze mną, bo bardzo brak mi jej niefrasobliwego wdzięku i uroczego egocentryzmu. I tej wyciągniętej łapki, kiedy leżała mi na piersi i wymruczywała swoje opowieści kocie. Tylko wtedy pozwalała tę łapkę głaskać.
Kilka tygodni potem pojechaliśmy do przyjaciół ją odwiedzić. Napisałem:
Kiedy przyjechaliśmy, była mocno zdezorientowana, bo przecież ułożyła już sobie życie, a tu nagle zjawiam się z całym jej dawnym stadem, z Żoną i z Bubą. Na pewno nie była skłonna do tej zażyłości co kiedyś, ale musiało w niej coś tkwić, bo kiedy pierwszego wieczoru zmęczony padłem na posłanie i obudziłem się rano, Buba spała u moich nóg a do pleców przytulona Wilejka. Zmieszana uciekła, ja wyszedłem na taras. Tam z głową opartą na kolanach siedziała jej nowa pani, Krystyna, z którą przyjaźnimy się od ponad trzydziestu lat.

- Teraz między nami już wszystko będzie inaczej - powiedziała smutno.
- To nie jest tak jak myślisz - odpowiedziałem po męsku.

Potem z całą stanowczością przyjmowała jedzenie od nowych państwa, a chodziła spać do starych, przy czym częściej sypiała na łóżku Żony.
Kiedy odjeżdżaliśmy nie przyszła się pożegnać, bo bardzo zajęta była w pobliżu łapaniem jakiejś muchy.

A mnie już minęła ta rzewna tęsknota, kiedy na własne oczy zobaczyłem ją w nowym, kochającym otoczeniu. Skończyło się jak w prawdziwszym książkowym, a nie filmowym finale „Śniadania u Tiffany'ego”. Wigilijna Holly ma swój stały dom.
----------------------------------
Z miłości powstają niekiedy wielkie dzieła. Z mojej małej tkliwości zmontowałem ze zdjęć Wilejki i Buby mały film. Przedwojenny, a jakże!



www.youtube.com/watch?v=HS19LfIHtqI

czwartek, 5 listopada 2009

Cud na Nowolipkach

W drodze do szkoły codziennie przechodziłem obok św. Augustyna. Kościół jest bardzo blisko liceum na Smoczej, ale w tamtym czasie były to dwa oddzielne światy. Sprawy wiary i praktyk religijnych objęte były sferą ściśle prywatną, niemal intymną. Świecka szkoła nie poruszała tych tematów. Nie istniały one również w naszych rozmowach, mimo że widywaliśmy się na mszy i chodziliśmy na religię.

Być może taka była muranowska specyfika. Niektórzy spośród nas mieli żydowskie pochodzenie, a wszyscy wywodzili się z rodzin obdarzonych łaską muranowskiego kwaterunku, co w pierwszych latach 50. oznaczało zaliczenie do niższego i średniego szczebla zaufanych władzy ludowej.

Pod koniec XIX wieku strzelista wieża Augustyna była najwyższą budowlą Warszawy, a zaraz po II wojnie, na krótko, chyba najbardziej znanym w świecie polskim kościołem. W 1947 r. agencje światowe obiegło wstrząsające zdjęcie: z lotu ptaka widać jak samotna wieża góruje nad bezbrzeżnym morzem gruzów getta.

Po raz drugi kościół stał się znany w świecie 12 lat później. Pamiętam tamtą jesień. W godzinach wieczornych 7 października 1959 roku na Nowolipkach wydarzył się cud. Na pozłacanej półtorametrowej kuli wieńczącej wieżę ukazał się wizerunek Matki Boskiej. Następnego dnia przed kościołem zgromadził się tłum mieszkańców dzielnicy, a przez następne trzy tygodnie na ulicach gęsto było od pielgrzymów.

Publicysta katolicki Jan Turnau pisał w swoim blogu:
Jako 11-latek byłem świadkiem "cudu na Nowolipkach". Na własne oczy widziałem Maryję jak na obrazku, i nawet z wężem u stóp. Ale że była taka właśnie figurkowa, mój raczkujący ateizm jeszcze się wzmógł.
Ja łaski nie doznałem, choć wcale nie byłem wtedy ateistą. Mimo że wypatrywałem się nabożnie, niczego nie dostrzegłem. Więcej szczęścia miała Mama, która była tam drugiego dnia. Wielokrotnie pytana, również wiele lat później, zawsze odpowiadała "widziałam". Mówiła jednak podejrzanie krótko. Myślę, że potwierdzała bardziej z katolickiej lojalności niż z metafizycznego doznania.

Kościół zajął wobec cudu stanowisko bardzo wstrzemięźliwe. Proboszcz Stefan Kuć uznał, że było to złudzenie optyczne (odbijający światło kawałek metalu na dachu rzucał je na pozłacaną kulę). Na drzwiach kościoła, przybił oświadczenie, w którym napisał, że w związku z promieniem na wieży kościelnej przypomina, iż zjawiska nadnaturalne występują tylko wtedy, kiedy nie można wyjaśnić ich w sposób naturalny. To da się wyjaśnić, więc prosi nie umniejszać wagi zjawisk nadprzyrodzonych.

Po trzech tygodniach napór pielgrzymów ustał. Niedługo potem zobaczyłem na wieży kościoła człowieka przyklejonego do stojącej niemal pionowo drabiny. Kolejna legenda miejska głosiła, że zamalowania kopuły podjął się zbrodniarz, któremu w zamian darowano karę.

Zapewne zrobił to jakiś solidnie opłacony fachowiec, ale wtedy ta maleńka sylwetka człowieka na wysokościach, pokrywającego smołą złoto, miała znaczenie złowróżbne.

środa, 4 listopada 2009

Pukanie



Gdy księżyc stęchłym "Sidolem"
złe miejskie niebo wyczyści,
wychodzą na głupi spacer
dwaj maturzyści.

Postacie prawie bliźniacze,
jak wałek podobny do wałka,
przystając, jeden zapłacze,
a drugi załka
Konstanty Ildefons Gałczyński, Dwaj maturzyści
To trochę jak Michał i ja. Wprawdzie snuliśmy się tak jeszcze przed maturą i mało płakaliśmy, ale reszta owszem. Ot, dwa młode wałki.

Michał został pisarzem. Wydał chyba z 8 książek (w tym tomiki poetyckie), ale największą wagę przywiązywał do dwóch powieści „Małecki" (1986) oraz „Warszawska Atlantyda” (1997).

Mottem tej pierwszej są dalsze słowa z wiersza o maturzystach:
Dzień cały stukali-pukali -
niestety: wszystko zajęte...
„Małecki” była dość złośliwa satyra na PRL lat siedemdziesiątych pisana z perspektywy człowieka nieprzystosowanego. Michał, choć zawodowo ustabilizowany, wciąż poszukiwał swojego miejsca. Stukał tu i ówdzie i nie znalazł, nawet kiedy już runął pokraczny PRL. To była cena, jaką płacił za swoją wrażliwość.

Swojemu przyjacielowi, Januszowi K. wpisał na parę dni przed śmiercią w egzemplarzu „Małeckiego”, nad drukowanym mottem o pukaniu, odręczną dedykację, jakby pytanie tamtych pukających:
Czy tutaj mieszka dobry człowiek?
Szpital Wolski. 9 kwietnia 2006 r. Michał Ł.
Ja traktuję te słowa jako wynik rachunku sumienia. Już wolny od wszystkich słabości i niepokojów, słaby i zdany na innych, uznaje, że liczy się tylko otwartość i poświęcenie.

Z pukania wzięło się też imię i nazwisko bohatera „Warszawskiej Atlantydy”, Achtusa Stampułki. I z olśnienia muzycznego.

Kolega zaprosił go na występ Chóru Uniwersytetu Warszawskiego. Michał kochał tylko muzykę poważną, ale z powodu drewnianego ucha gustował wyłącznie w standardach klasycznych, w rodzaju Griega "W grocie króla gór".

"Pieśni Kurpiowskie" Karola Szymanowskiego to przy nich utwory wyrafinowane, a chór UW śpiewał wtedy jedną z nich, "A chtóz tam puka". Tam jest bardzo sugestywna aranżacja, bo mężczyźni na początku i co jakiś czas śpiewają w niepokojący sposób skandując "A - chtóz tam puka,- w ko - moze łu -ka", a głosy żeńskie wyśpiewują smutną opowieść.

Ta partia męska jest w pierwszym momencie trudna do zrozumienia i Michał przyjął, że śpiewają "Achtus Stampułka". Brzmiało to imponująco i tajemniczo. Potem nazwał tak swojego bohatera. Kiedy dowiedział się, że chodzi o pukanie, ucieszył się i ostatecznie przyjął je za swoją literacką dewizę.

Nie wiem, czy zrozumiał całą pieśń. Ja niedawno przeczytałem dokładnie ludowy tekst i uległem mistycznemu wzruszeniu, bo dostrzegłem kolejną paralelę: „łuka" to znaczy łka.

Płacze dziewczyna: jedzie do ślubu, a nie może jej pobłogosławić matka, bo zamknięta jest na trzy zamki z desek, piasku i murawy:
A chtóz tam puka, w komoze łuka,
Nasa Marysia matuli suka.
Wysła na izbę, runcki załumała,
O moja matulu, gdzieześ się podziała
A ty, matulu, tu tygo domu,
Pobłogosław córce, jedzie do ślubu.
Nie wstane, nie wstane, bom jest pochowana,
Na trzym zomecki jest pozamykana.
Psirsy zomecek - ze trzech desecek,
Drugi zomecek - zółty psiasecek,
Trzeci zomecek - zieluna murawa,
O moja córusiu, jadź do ślubu sama.
Jestem pewien, że dla Michała śmierć matki była najważniejszym zdarzeniem w życiu. Osierociła go gdy miał siedem lat, a potem chodził i pukał.

wtorek, 3 listopada 2009

Wszyscy jesteśmy artystami



A któż na szybach maluje kwiaty,
czy mróz, czy mróz, dziecino?
Nie, to rączuchną dla ciebie, żabuchno,
starosta ze starościną;
srebrzyste prążki, listki, gałązki
dla ciebie, dziwna dziecino.
Konstanty Ildefons Gałczyński, Zima z wypisów szkolnych
Ten wiersz drwił z paternalizmu sanacji. Całe szczęście dziś już mamy pewność, że te piękne wzory na zamarzniętej tafli kałuży wymalował po prostu mróz.

Trochę secesyjne kontury przypominają mi obrazy, już nie wiem, czy Jurrego Zielińskiego, czy Dobsona z wystawy NEO-NEO-NEO w 1967 roku. Była ona manifestem - prowokacją i miała pogrzebać w jednej trumnie abstrakcjonizm, dadaizm, kubizm i postimpresjonizm.

Artyści tacy są. Często wykrzykują, że sztuka zaczyna się od nich. Chyba najrytmiczniej wyskandował to Bruno Jasieński, kiedy w imieniu futurystów rozprawiał się z modernizmem:
W parkocieniu krokietni - jakiś meeting panieński.
Dyskutują o sztuce, objawiając swój traf.
One jeszcze nie wiedzą, że gdy nastał Jasieński,
Bezpowrotnie umarli i Tetmajer i Staff.
Bruno Jasieński, But w butonierce
Tymczasem bez głośnych skandali i happeningów przydreptała cichutko inna rewolucja: artystami jesteśmy wszyscy.

Nie, zawodowi artyści jeszcze nie sczeźli, ale mocno już się słaniają na nogach. W dobie fotografii cyfrowej, znakomitego sprzętu nagraniowego i komputerowych programów do obróbki, w czasach nieskrępowanej możliwości publikacji w internecie i fizycznej multiplikacji dzieła, artystą może być właściwie każdy.

Oczywiście, prawdziwy artysta zrobi to najlepiej, ale przy odrobinie wrażliwości i intuicji można tworzyć prawdziwie.

Materiał jest nieograniczony. Wystarczy się rozejrzeć i próbować. Najwyżej się wykasuje.
Naprawdę pomyśl o tym, Dziwna Dziecino.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Zawód ojciec

Dzieciństwo to cudowny czas w życiu, także dla rodziców. Moje pierwsze lata ojcostwa przypadły tuż po stanie wojennym, na lata 83-87 (to zdjęcie z 85 roku, Miki ma 2 lata). Nie byłem zaangażowany w działania opozycji, lecz moje sympatie były po jej stronie. W takim zawodzie jak mój (redaktor w wydawnictwie) nie wypadało się w tym czasie starać się o zawodowe awanse. Zwłaszcza wobec gwałtownego wysypu hunwejbinów i oportunistów.

Praca zawodowa nie dawała znaczących środków, ale też nie zabierała wiele czasu. Poświęcałem go na pewien własny projekt książkowy, pewną działalność wytwórczą, a przede wszystkim na ojcostwo. Mówiłem o sobie: zawód wykonywany? Ojciec.

Ileż to było radości. Skakania po dwa stopnie na schodach i ścigania się, kto pierwszy do przystanku, gra w nogę kosmatą miękką piłką w niewielkim pokoju. Przede wszystkim jednak czytanie.

Kiedyś wracaliśmy pociągiem we dwóch z Łodzi i przez cała drogę bawiliśmy się w zgadywanki. Dziś pamiętam krówki: kto pierwszy zobaczył jakąś, dodawał sobie punkt. Na Centralnym pewna starsza pani, która siedziała w przedziale, bardzo miło się przedstawiła jako profesor psychologii czy pedagogiki i powiedziała, że nie widziała takiego kontaktu i że „cudownie go edukuję”.

Nic nie jest do końca złe. Gdyby nie wymuszone okolicznościami politycznymi zawodowe lenistwo, nigdy nie poświęciłbym dziecku tyle czasu.
Zło dało się zamienić w dobro.
 
blogi