Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szkoła. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szkoła. Pokaż wszystkie posty

środa, 20 lutego 2013

Śnieżynka

Nauczyciele to wiedzą. Tego dnia ostatnie lekcje są daremne. Uczniowie dziwnie pobudzeni spoglądają w okno. Zwłaszcza chłopaki, bo pierwszy śnieg wyzwala w młodej płci męskiej niezrozumiałą euforię. Demonstrują ją w sposób niegodny, atakując swoje szkolne koleżanki. Oto stoi ich przed szkołą kilkudziesięciu i obrzuca wychodzące ze szkoły dziewczęta śnieżnymi kulami (nie „śnieżkami”, lecz „pigułami”). Być może biorą grupowy odwet za ich pilność, lepsze wyniki w nauce i dojrzałość. Pogranicze przemocy, ale wybaczcie im – to jedyny dzień w roku - obietnica radości.

Klimat był sroższy i miasto chłodniejsze (kilkadziesiąt razy mniej samochodów), więc naprawdę w mieście bywała zima. Na Muranowie, z powodu sztucznego ukształtowania terenu, tych skarp, górek i pagórków, były szczególne warunki do małej zimy małych dzieci – ubożuchnych łyżew i sanek i ślizgania się na butach.

Bo zimą także ciągnęliśmy korzyści z minionej wojny. Muranowskie podwórka są położone po parę metrów wyżej niż ulica, ponieważ przy odbudowie nie wywożono gruzów po zburzonym getcie. Rozepchano je tylko z ulic. Nieświadomi mrocznego pochodzenia górek, beztrosko zjeżdżaliśmy "na śledzia", "na koguta" i jeszcze jakoś, w zależności od ułożenia ciała. Wydawało się, że się jedzie i jedzie...

Byłem niedawno koło mojej pierwszej górki. Nie mogłem pojąć, że ta mikroskopijna skarpa wydawała mi się tak wielka. (Coraz bardziej upewniam się, że z biegiem czasu przestrzeń kurczy się jak winogrono w rodzynek i jak on staje się słodka.)

Ślizgawka? Najdziwniejszą widziałem koło kościoła ewangelickiego, którego podziemia wynajmowały Centralne Piwnice Win Importowanych. To było chyba w grudniu. Od strony Nowolipia podjechała pod kościół olbrzymia cysterna i coś się popsuło przy przetaczaniu wina, bo wzdłuż całego spadku, aż do okrągłego placyku z olbrzymią, socrealistyczną bramą, wyciekła i zamarzła wermutowa struga. Zdawaliśmy sobie sprawę z jedyności tej okazji i chichocząc jak złośliwe duszki zjeżdżaliśmy na złamanie karku pośród delikatnego zapachu piołunu i goździków.

Nieprawdopodobne, jak szybko można było współdziałaniem dziesiątków małych podeszew wypolerować ślizgawkę na zwyczajnym śniegu. Potem rozpędzałeś się i jechałeś kilkanaście metrów. Dziś to niemożliwe, bo dzieci nie chodzą już w butach na skórzanych zelówkach, ale wtedy nie była to żadna elegancja, lecz zwyczajność. Za to buty kupowało się rzadziej i często naprawiało („dawało się do podzelowania”).

Do dzisiejszych podeszew z tworzyw sztucznych lub gumowych nie dałoby się przymocować łyżew. Jak chociażby tej na zdjęciu – to łyżwa mojego brata, Снегурочка, czyli Śnieżynka, wyprodukowana przez moskiewski Артель „Мехштамп” (первый сорт) w drugiej połowie lat 50. Prawda, że ma w sobie XIX wieczny bajeczny, ale i imperialny urok?

W tego typu łyżwach tył mocowało się za pomocą trzpienia, osadzanego w bucie (szewc wydrążał w obcasie otwór i przybijał blaszkę). Przód łyżwy miał szczęki, które przykręcane specjalnym kluczykiem lub korbką ściskały zelówkę. Z butem wiązał też łyżwę rzemienny pasek. Łyżwy z butami (figurowe i hokejowe) były bardzo drogie.

Lodowiska? Na naszym podwórku dozorca wylewał szlauchem wodę, lecz były też w ogródkach jordanowskich przy Nowolipkach – jedno koło kościoła św. Augustyna, a drugie w bezpośrednim sąsiedztwie Pałacu Mostowskich (ten ogródek w roku 1981 bohatersko i na zawsze odebrały muranowskim dzieciom milicja oraz SB). W ogródkach organizowano zawody. Mimo, że w innych sportach całkiem dobry, nie miałem wielkiego talentu do łyżwiarstwa, bo do dziś pamiętam hańbiąca klęskę, jaką poniosłem podczas takiego wyścigu z młodszym bratem, który biegł w tych śnieżynkach. Dużo później rodzice kupili Tadeuszowi tzw. hokeje i spod Pałacu Krasińskich jeździł z nimi trolejbusem nr 53 zadawać szyku na Torwarze, jedynym sztucznym lodowisku w Warszawie.

Najbardziej malowniczo było w Ogrodzie Saskim. Stoję na górce, gdzie świątynia Westy, u stóp pagórka ośnieżony ogród i łza zmarzłego stawu. Bliżej brzegu otoczona drewnianymi kozłami przerębel, a po środku ślizgają się szczęśliwi. Wiele lat później zobaczyłem taki pejzaż u Bruegela i zapłakałem za dzieciństwem, które nie wróci.

czwartek, 14 lutego 2013

Uczennica w białej bluzce


Władysław Teodor Benda, akwarela, węgiel i kredka [1923?]
Akademia ku czci trwała w najlepsze, chór śpiewał patriotycznego poloneza, a my staliśmy z Michałem możliwie najdalej od sceny i kpiliśmy. Ten czarny licealny dowcip powtórzył czterdzieści lat później w te dni przedostatnie, w szpitalu. Dla podtrzymania upadającego ducha zanuciliśmy „Ukochany kraj”, a on gestem zilustrował słowa "kiedy lotnik triumf nad przestrzenią", pikując wyprostowaną dłonią w dół.

Kiedy chór szkolny odśpiewał, na scenie pojawiła się drobna, piegowata dziewczynka. Rude włosy zaczesane w koński ogon, granatowa spódnica, biała bluzka. A więc znowu miały się zacząć te pseudo-poetyckie obrzędy, to rozdzieranie szat, ten bój ostatni i „do pracy rodacy!”.

Rzeczywiście, wiersz był o pracy, ale jakiś inny. Przekaz spokojny, prosty i logiczny o potrzebie wysiłku i nauki:
Jeżeli ciągle przybywa
szkół dookoła i fabryk,
to trzeba, trzeba budować,
pomnażać cegły i skarby.
Jeśli masz kiedyś się włączyć
w tę wielką, wezbraną rzekę,
to musisz pracować nad sobą,
by stać się prawdziwym człowiekiem.
Jerzy Kierst, Wiersz o pracy (fragment)
Niby racja, ale mieliśmy tego dość.
Niby mieliśmy tego dość, ale ona, Ona, ONA!
Mówiła cicho i im ciszej, tym ciszej się robiło wkoło. Bo niespotykany był, nieznany wśród szkolnych aktorów, sposób interpretacji. Naturalność, powściągliwość, ale wewnętrzna uroczystość. W jednej chwili poezja i dziewczyna w białej bluzce przebiły pancerz cynizmu i ironii. Jawnie, wobec całej szkoły Irenka przywróciła godność i cześć słowu „praca”. Ponadto zrehabilitowała białą bluzkę oraz granatową spódnicę, a nas trafiła w samo serce.

Od tej chwili chodziliśmy we trzech patrzeć na nią na przerwach. W niczym nie przypominała tych młodych wampów, naszych koleżanek, które mając naturalną przewagę biologiczną, budziły w nas pożądanie z niemałą domieszką trwogi. Była tak krucha, że Dariusz Biegalski, który miał lekko sardoniczne poczucie humoru, nazywał ją "rudym pajączkiem". Ponadto nie chichotała, lecz się uśmiechała i nie kroczyła jak modelka na wybiegu, ale spacerowała w fartuszku szkolnym (ach, jak pięknie!) z otwartą książką lub pod pachę z wyrośniętą koleżanką.

Michał zanotował w dzienniku:
12 III 66
Kochamy się w Irence wspólnie. Jest nas trzech. Rodzi się idea wspólnoty i kształtowania szlachetnego ducha.
U Marka Goneta, który miał enerdowski aparat Beirette i powiększalnik, zamówiliśmy jej zdjęcie. Zrobił je na boisku szkolnym podczas lekcji przysposobienia wojskowego. To oznaczona kółkiem po lewej drobna dziewczyna z końskim ogonem pochylająca się nad noszami. Jak opiekuńcza i piękna siostra - sanitariuszka z Powstania, na które nie mogliśmy odżałować naszego spóźnienia.

Złudzenie, że możliwa jest platoniczna miłosna wspólnota, nie przetrwało niestety nawet dwóch tygodni. Michał:
22 III 66
Biegalski zdrajca, podrzuca bez naszej wiedzy Irence liściki. Rozmawiał z nią - zdrajca. Rozważaliśmy tę sprawę z Jerzym chodząc po Warszawie, wiatr unosił wciąż w górę jakieś pyły i piaski, chrzęściło w zębach.
27 III 66
Byłem w kościele, do którego ma zwyczaj chodzić Irenka. Rozejrzałem się. Niedaleko znajome postacie Jerzego i Biegalskiego. Biegalskiemu pogroziłem pięścią. Irenka stała bliżej ołtarza. Piękne chwile. Potem znikła, my obrażeni na siebie rozeszliśmy się każdy w inną stronę.
Sam też przeszedł do czynu. Jednak niefortunnie, bo się upił i zapukał do jej drzwi. Ja nie odważyłem się ujawnić. Jedynie podrzucałem do kasety w jej ławce anonimowe wierszyki. Jak to było?
a ty nigdy nie jesteś sama
nawet o tym nie wiesz
nawet nie pomyślałaś
Uff! Całe szczęście wkrótce były wakacje. W tamtym wieku one potrafiły przemeblować całe życie uczuciowe, a my w dodatku opuszczaliśmy szkołę. Żaden z nas nigdy już jej nie zobaczył.

Minęły lata. W komentarzach do dziennika Michał ocenił tę naszą szkolną miłość jako "wykreowany  spektakl, historię z pogranicza happeningu, teatru i eposu rycerskiego".

A ja? Jak latarnia morska przyświecały mi przez dziesięciolecia tamto zauroczenie i niewinność uczuć.

-------------------------------------------
W poscie tym wykorzystałem motywy z postu Irenka sprzed ponad trzech lat. Treść tamtego likwiduję, lecz żal mi było komentarzy. Są tutaj.

wtorek, 4 września 2012

Szklarz czyli istota młodości


Stary tekst, ale przeredagowany. Ze wspominkowych mój ulubiony, ponieważ ma w sobie nie tylko nostalgię, ale i filozoficzną zagadkę okraszoną libertyńskim humorem.

Nie tyle upływ czasu, co słuszna przemiana socjalizmu w kapitalizm spowodowała, że liczne pokolenia wydziedziczono z miejsc ich młodości. Nie ma już tamtych kawiarni, sklepów ani kiosków. Nowe, które powstały w ich miejsce, są na pewno ładniejsze i oferują znacznie więcej. Mają jednak dyskryminującą wadę: są obce.

Tak jest na przykład z punktami usługowymi. Znikli gdzieś zegarmistrze, szewcy, ślusarze, punkty repasacji pończoch i pracownie gorseciarskie. Jeden tylko, jedyny rzemieślnik, opiera się postępowi technologicznemu: szklarz. Przezroczysty i kruchy, a jednak niezłomny.

Tak przynajmniej wygląda to w okolicach budynku XLV Liceum im Romualda Traugutta w Warszawie, do którego uczęszczałem. Wspominaliśmy w gronie absolwentów ten zaginiony świat. Nie ma już sklepu papierniczego na rogu Smoczej i Nowolipek, znikł bar „Smocza jama”, wyprowadził się zakład zegarmistrzowski, gdzie napełnialiśmy długopisy, zlikwidowano budkę telefoniczną przy Nowolipiu (ustanowiliśmy w niej rekord świata - weszło nas tam dwudziestu). Najgorsze, że nie ma nawet dawnej szkoły, bo została przeniesiona, a szlachetne mury przejęło liceum plastyczne.

Od przeszło pół wieku trwa natomiast niezmiennie na Smoczej w bezpośrednim sąsiedztwie budynku szkoły warsztat szklarski. Jego ocalenie można wytłumaczyć banalnie: szyby i lustra są tak samo potrzebne jak kiedyś. Z biegiem lat człowiek nabiera jednak skłonności do mistycyzmu i dlatego doszukiwaliśmy się działania jakiejś siły wyższej. Konkluzja dociekań okazała się sensacyjna: odkryliśmy słowny ekwiwalent fenomenu młodości.

Zaczęła Ela:
- Do dziś przy Smoczej istnieje warsztat szklarski. Na jego dach chodziło się na wagary. Kiedy wagarowicze dawali upust młodości, z dołu nieodmiennie męski głos wołał "Kuuurwa mać!".
Uzupełniłem.
- O ile pamiętam, to na wystawie tego warsztatu było wielkie lustro. Ten głos wołał nie tyle z dołu, co z drugiej strony lustra.
Na to Borys:
- Kochani - lustro lustrem. Ale o co chodzi z tym "dawaniem upustu młodości"? Naprawdę mnie zaintrygowaliście...
Ja:
- Myślę, że było to zwyczajne rżenie, głośny śmiech, łomot upadającego ciała i brzęk szkła. Naprawdę nic wielkiego. Natomiast, jeśli przyjmiemy, że istnieje symetria światów, to ten głos z drugiej strony lustra w sposób syntetyczny równoważył owe dźwięki młodości. W esencjonalnych dwóch słowach oddawał jej istotę.

Kiedy przytoczyłem tę dyskusję w moim blogu, anonimowy czytelnik skomentował poetycko i celnie:
Stare zwierciadło szklarza
pokryła szara szadź
a w uszach ciągle dźwięczy
soczyste "kurwa mać!”

czwartek, 4 marca 2010

Kalosz

George Vander Slui, Children's drawings (1939)
Już na pierwszy rzut oka widać było, że ma ciąg do aktorstwa. Zwracał się do rozmówcy, ale jakby jeszcze do kogoś z boku.

W szkolnym teatrze pani Koszutskiej grywał początkowo ogony w Żeromskiego "Wiernej rzece" i "Róży". Za to w "Niemcach" Kruczkowskiego wziął już wielką rolę SS-Untersturmführera Willego Sonnenbrucha. To dość wyrazista i cyniczna postać. Przede wszystkim jednak w mundurze. Mundur był staranny: lśniące oficerki, bryczesy, a na patkach dwie złowrogie błyskawice.

Przygotowywał się najwyraźniej metodą słynnego teoretyka teatru Stanisławskiego, polegającą na wzbogacaniu środków aktorskich poprzez obserwację i własne przeżycie, bo podczas przerw szkolnych spacerował między nami ubrany w ten czarny, esesmański mundur.

Krysia S. napisała na forum klasowym:
To był mój sąsiad. Pewnego wieczoru, zapukał do naszych drzwi mieszkania na Smoczej, ubrany w ten niemiecki mundur. Mama, która otworzyła mu drzwi o mało nie dostała zawału, myśląc, że wróciła okupacja (przeżyła w Warszawie okupację, Powstanie i wypędzenie do obozu w Pruszkowie). On był cały szczęśliwy.
Musiał naprawdę być dobry, bo z tamtego przedstawienia pamiętam tylko jego, a zwłaszcza scenę, kiedy SS-Untersturmführer Willi stoi rozkraczony przed biednym więźniem:
A! Joachim Peters! Patrzcie, patrzcie! Przepraszam, że nie poznałem od razu...
W jego głosie była ironia i narastające okrucieństwo. Bardzo realne, bo cedząc słowa smagał się od niechcenia skórzanym pejczem po czarnych oficerkach.

Premiera była jakoś zimą, natomiast w końcu kwietnia podczas lekcji słychać było w szkole dziwne dźwięki.

Michał Łukaszewicz zapisał w opartym na faktach opowiadaniu "Ćwiczenia dykcji w Liceum im. Bartłomieja Malinowskiego" *:
Znalazłem się pierwszy przy wielkim oknie sali gimnastycznej, lecz ani słowem nie zdradziłem Grzegorzowi tego, co w niej ujrzałem. Oddychaliśmy nierówno, głęboko.

Na środku sali stał samotnie „Kalosz" w pozie wyrażającej skupienie i ślad wewnętrznej, duchowej pracy. Wydawało się, że rozmyśla, czeka, zbiera się w sobie. Wreszcie zdecydował się, odrzucił energicznym gestem głowę do tyłu i zawołał wytężonym, ale silnym i pewnym głosem coś, co już dawało się zrozumieć:
- Eękujemy ...a ...ysiąc ...ul ...a ...ysiąclecie.
Pierwszego Maja ubrani w białe bluzeczki i koszule szliśmy zwartą kolumną. Pięć metrów przed nami on z dumnie, po robociarsku odrzuconą głową raz po raz grzmiał już bez zastanowienia w kierunku trybuny honorowej.
- DZIĘKUJEMY ZA TYSIĄC SZKÓŁ NA TYSIĄCLECIE !
* * *
Kalosz niestety nie został aktorem, lecz milicjantem. Dziś jest na emeryturze. Spolegliwy i ciepły kolega ma chyba sześcioro wnucząt, łowi ryby i dorabia w firmie ochroniarskiej.
-------------------------------
* - Michał Łukaszewicz „Pieśń żarłocznej szarańczy” Warszawa. Czytelnik 1980

poniedziałek, 1 marca 2010

Cały ten koszmar

Plakat, publ. Moskwa (1920)
Kiedy sięgnąć głębiej, to nie wszystko w dzieciństwie było takie sielskie. Na przykład szkoła. Gdy po wakacjach wchodziłem w szkolne mury, zapach świeżo wypastowanych podłóg wywoływał delikatne ściskanie w dołku.

Mój kolega z klatki, Marek, kiedy wstępował po raz pierwszy, zaparł się i trzymał mocno za framugę, aż matka z nauczycielką wepchnęły go jak cielaka do zagrody. Słusznie przeczuwał.

Mimo, że były jakieś lekcje kaligrafii, bazgrałem. Dosłownie. Może to jakieś porażenie, a może dlatego, że stalówki rozczepiały się i zamulały włóknami celulozy, atrament w kałamarzu podchodził wodą i szczerze powiedziawszy pachniał sikami (szkolna legenda pierwszoklasistów głosiła, że to sprawka drugoroczniaków). Obsadka też była paskudna, bo obgryziona, ale to już moja robota.

Tablica nigdy nie dawała się dobrze wytrzeć. Jeszcze nie było gąbek i wiecznie mokra ścierka nieładnie pachniała. Kreda, która jakoś zawsze leżała pod nią, była wilgotna i nie chciała pisać. Właściwie to dobrze, bo całkiem sucha wydawała przy pisaniu zgrzyt, na którego wspomnienie jeszcze dziś dolna partia pleców marszczy mi się z trwogi.

To był marcowy poranek. Zwykle dobrze widoczna, wystająca ponad budynki iglica nowiutkiego Pałacu Kultury, tym razem tonęła we mglistej chmurze. Od jej wierzchołka przez parę pięter powiewały dwie szarfy. Biało-czerwona i czarna.

Kiedy wbiegliśmy rozbawieni do klasy, na biurku nauczycielki stało krzesło, a na nim, zdjęty znad tablicy, gdzie wisiał obok godła, teraz oparty ukośnie i opasany czarną krepą, portret jegomościa z wąsikiem. Całą lekcję pani opowiadała, że Bolesław Bierut to był bardzo dobry człowiek, że wielka strata i powinniśmy być smutni.

Potem odezwał się dzwonek, wszyscy radośnie wybiegli na hol, gdzie rozpoczęło się ganianie oraz śpiewanie i tańce. Tylko ja snułem się ponury pod podcieniami. Chyba kiepsko musiałem wyglądać, bo podeszła do mnie znajoma matki i zapytała, czy nie jestem chory.

Tak, szkoła to było potworne skrępowanie indywidualności, nieustające obowiązki, wieczne pretensje i manipulacja. Kiedy jednak zapaliło się światełko wolnej wiedzy, kiedy można było buszować w szkolnej bibliotece, potem czytać i czytać, robić doświadczenia na lekcjach chemii i fizyki, uczestniczyć w cudownych lekcjach polskiego z Piotrem Wierzbickim, ścigać się i skakać w dal, to dało się, naprawdę dało się znieść cały ten koszmar.

czwartek, 11 lutego 2010

Kółko olimpijskie

Proj. T. Lipski ;fot.  A. Krzeptowski, 1936 r.
Chciałoby się pociągnąć wątek trwającej od wczoraj dyskusji, bo pięknie idzie: od rozważań o grzechu w stronę miłości, a co bardziej zmęczeni wekslują ją w kierunku nieuchronnej śmierci.

Ja jednak muszę iść dalej. Piechota musi maszerować. Już i tak mam w tym tygodniu jedną nieobecność.

Jutro rozpoczyna się Olimpiada Zimowa.
- Jak byłem młody, to też byłem Murzynem i grałem w kosza.
Właściwie to jak byłem młody też byłem olimpijczykiem. To znaczy trochę.

Piękny był szkolny sport. Najwcześniejsze wspomnienie ze szkoły podstawowej to sprawdzian na 60 m wzdłuż nieistniejącego dziś, wschodniego muru Pawiaka. Za tym murem 15 lat wcześniej katowano ludzi, ale myśmy nie mieli do tego głowy i biegliśmy co sił w nogach po ubitym gruzie.

W liceum wychowanie fizyczne było moją ulubioną lekcją. Mieliśmy znakomitego nauczyciela, Mieczysława Pilipczuka. Mój syn, który w wolnej Polsce ukończył renomowane liceum i na pewno jest sprawniejszy niż ja wtedy, nie ma pojęcia ile skacze wzwyż, a kuli, dysku i oszczepu nie miał w ręku. Ja natomiast znam wszystkie swoje rekordy życiowe i wiem, jak układa się palce przy chwytaniu oszczepu oraz jak wykonać doślizg przy pchnięciu kulą.

Trzy lata przed olimpiadą w Meksyku Mieczysław Pilipczuk powiedział, że wypełniłem minimum na pierwsze kółko olimpijskie. Nie przybyło później tych kółek, ale być w 1/5 olimpijczykiem, to był dla mnie wielki honor.

Liceum Traugutta brało stały udział w lekkoatletycznej lidze szkół średnich. Ważne było obsadzenie każdej konkurencji i, mimo że nie miałem szans, wystawiano mnie w skoku wzwyż. Byłem za młody i jako samouk musiałem przegrywać z trenującymi w klubach. Na ogół odpadałem jako pierwszy.

Jeździłem na te zawody z pl. Krasińskich trolejbusem nr 56 na boisko przy Agrykoli w poczuciu obowiązku i dumnie blady. Bo sport to wtedy była szlachetna idea, a dla niektórych olimpijczyków liczył się tylko udział.

środa, 30 grudnia 2009

Pirotechnik


To moja klasa w szkole podstawowej. Zdjęcie wykonano chyba dokładnie pół wieku temu w miejscu oddalonym sto metrów od gruzów Pawiaka. Prawda, że niewinne i przyjemne mordki? A to szpica powojennego wyżu demograficznego.

Nigdy potem nie widziałem tak wielkiej różnicy w zachowaniu i obyczajach między płciami. Podczas przerw dziewczynki, mimo że niektóre całkiem wyrośnięte i dojrzałe, spacerowały ubrane w grzeczne fartuszki albo trzymając się za ręce chodziły w kółku śpiewając:
Mam chusteczkę haftowaną, co ma cztery rogi
Kogo lubię, kogo kocham, rzucę mu pod nogi
My, na ogół drobniejsi i fizycznie zacofani, nawalaliśmy się wtedy po kątach, a dla odsapnięcia snuliśmy plany, co by tu jeszcze wystrzelić lub wysadzić.

Wasz korespondent stoi w najwyższym rzędzie trzeci od lewej. Tak, to zagubione pacholę to ten gość, którego właśnie widzę w szklanej szybie ekranu. Philip Marlowe powiedziałby:
Wiedziałem, że nie będzie to łatwe. Facet miał jakieś sześć stóp wzrostu i ważył chyba 200 funtów.
Nie lekceważcie jednak tamtego nieboraka. On jest, jak spora część jego rówieśników, zawodowym pirotechnikiem.

Urodziliśmy się parę lat po wojnie, wokół były gruzy zburzonej Warszawy, a w powietrzu unosił się jeszcze zapach prochu. Nad miastem nisko latały wojskowe odrzutowce, w radio trwała zimna wojna (długo myślałem, że to jakaś wojna na północy) i władza straszyła knowaniem niemieckich rewanżystów. Matki co jakiś czas wykupywały ze sklepów mąkę i cukier.

Potrafiliśmy strzelać ze wszystkiego. Choćby ze zwykłego klucza do szafy. Obowiązkowo musiał mieć dziurkę i być odlany z jednego kawałka. Do tej dziurki strugaliśmy brązową masę z łebków od zapałek (mówiliśmy „siarkę”). Przywiązywało się klucz do krótkiego sznurka, a z drugiej strony odpowiedniej grubości spiłowany gwóźdź.

Potężniejszy, niemal armatni huk dawał wybuch acetylenu w puszce po mleku w proszku. Wrzucałem kawałek karbidu, plułem, zamykałem wieczko i podkładałem zapaloną zapałkę do wybitej gwoździem dziurki.

Całkiem już niewinna zabawa to palenie saletry potasowej z cukrem (kupowaliśmy ją w sklepie „Chemii” na Foksal) i tzw. kopcie robione z celuloidowych filmów. Dreszcz chodzi mi po plecach, gdy pomyślę, że puściłem z dymem kawał kinematografii.

Zupełnie inne było dzieciństwo mojego Syna. Może dlatego jesteśmy tak różni. Ja, gdyby mnie tylko chcieli, poszedłbym jak w dym na jakąś sprawiedliwą wojnę. On urodzony jest dla pokoju.

piątek, 11 grudnia 2009

Piękna matematyka



Po raz pierwszy od ćwierćwiecza maturzyści zdawać będą obowiązkowo matematykę. Podniesiono wreszcie rangę logicznego myślenia, precyzji i jasności wywodu. Może za jakiś czas dostrzeżemy jakieś zmiany wokół.

Podobno próbna matura poszła nie najgorzej. Znajomi matematycy powiedzieli mi jednak, że poziom trudności tych zadań to mniej więcej połowa tego, czego wymagano w naszych czasach. Cóż, wtedy licea były jednak trochę elitarne.

To nie były czasy szkoły bezstresowej. Odwieczną tradycją było uświadamianie świeżym rocznikom, że właśnie trafiły do piekła. Nam opowiedziano, że nasze marne życie jest w rękach jednego człowieka, matematyka Roberta Hajłasza.

Nie, nie musieliśmy go przezywać, bo od początku jego nazwisko brzmiało w naszych uszach jak Tuchaj-bej.

Ubierał się z angielska: jasna flauszowa bluza, luźne, czarne wełniane spodnie i buty na grubej słoninie. Ta swobodna elegancja w czasach gomułkowskiej szarzyzny była jednak ekstrawagancją.

Wymagania miał też szczególne: wszystko powinno być na swoim miejscu. Dyżurny musiał zadbać, żeby tablica była czysta, kreda sucha, a krzesło nie kulawe. Z krzesłami zawsze był problem, bo te marne wyroby jakiejś spółdzielni inwalidów służyły nam do codziennej zabawy. Z tego powodu chwiały się, a siedziska z cienkiej sklejki często wypadały i woźny przybijał je gwoździkami.

Tego dnia wpadając do klasy jak zwykle wyrwał niemal klamkę. Usiadł i niespodziewanie skulił się. Cienki jak szpilka gwoździk przebił szlachetną tkaninę i ugodził w czułe miejsce.
- Zakpiliście sobie ze mnie? - wycedził.
Cisza byłaby absolutna, gdyby nie narastający odgłos kroków plutonu egzekucyjnego.
- Dyżurny!!! - zaryczał.
Za nic nie mogę sobie przypomnieć, kto był dyżurnym. Chyba nikt go nie pamięta, bo wyrok wykonano natychmiast, a prochy rozrzucono po szkolnym boisku jeszcze przed dużą przerwą.

Jednak nie zawsze było źle. Kiedy był w dobrym nastroju, dzielił się z nami perełkami humoru w mrożkowskim stylu.

Nagle milknie, zapatrzony w okno chichocze i odgrywa scenę.
- Czy to pan uratował moje dziecko spod samochodu.
- Tak, ale nie ma o czym mówić.
- Jest o czym! A gdzie berecik?
Kiedy mówił o bardziej zawiłej kwestii matematycznej jego twarz jaśniała jakby mówił jakiś wiersz. Zupełnie inaczej było podczas lekcji języka polskiego, kiedy polonistka kazała nam wpisywać do zeszytów, jako wynik analizy wiersza Konopnickej, spostrzeżenie:
Wulgaryzmy językowe wywołane ciężkimi warunkami życia.
Cierpliwie niósł przed maluczkimi kaganiec oświaty, ale kochał pracować z najzdolniejszymi.
Stoją w parę osób na przerwie przed tablicą i mażą wykres funkcji.
- Tak - mówi. - Tak może być, ale zobacz, tak jest eleganciej.
Dowiedziałem się, że w naukach ścisłych istnieją kryteria estetyczne, że można tak stopniować, i że można tak uczyć.

Profesor Robert Hajłasz to legenda pokoleń XLV Liceum im. Romualda Traugutta w Warszawie. Na szkolnym forum w portalu N-K wdzięczni absolwenci poświęcili mu wiele ciepłych słów.
-------------------------------------------------
Na obrazku alegoria arytmetyki, ilustracja z "Margarita philosophica" - 1503 r.  (po lewej Boecjusz piszący cyfry arabskie, po prawej Pitagoras z liczydłem).

 
blogi