środa, 15 września 2010

W Ogrodzie Saskim

Hennessy Leroyle's famous success, Other people's money from Hoyt's Theatre New York : written by E.O. Towne. (1898)
Michale, ratuj! Mam dużo pracy, a blog leży. Mogę tu tylko pisać, kiedy umysł mam wolny i nie dręczą mnie za bardzo wyrzuty sumienia. Tymczasem w komentarzach wyczuwam leciutki niepokój i pan Kowarski wydzwania zatroskany. Gdy mówię mu, że jest robota, powiada  - "No właśnie, mówię wszystkim, że nie piszesz, bo robisz pieniądze". To cały on. Sam zawsze na bezpiecznej posadzie pracownika oświatowego nazywa mnie biznesmenem, bo podjąłem daremne ryzyko pracy na własny rachunek i zwijam się w trąbkę, żeby zarobić na ZUS i spłatę raty kredytu. To jest niestety mentalna spuścizna powojennego socjalizmu, ale co tam, przecież nie zmienię gościa, co do szkoły chodził z Ludwikiem Waryńskim.

Michał też mnie trochę tak traktował. Pamiętam, gdy pod koniec lat 80. podjechałem po niego używanym Fiatem 125p, powiedział ni to z podziwem, ni z przyganą: "No, no, burżuazja!". Pisałem, po 1989 r. Michał zagubił się w sensie ekonomicznym i już nie odnalazł, a w swojej powieści "Warszawska Atlantyda" mocno drwił z pierwszych lat naszego dzikiego kapitalizmu.

Humoreskę, którą przytaczam, napisał w 2001. To szkic, którego nigdy nie zredagował. Widać, że wpadł na pomysł i pisał szybko, bo materiał miał liczne literówki i '"połknięcia". Poprawiłem i zamieszczam, bo ma klimat trochę z Mrożka, trochę z Szaniawskiego oraz krztynę autoironii. Przede wszystkim jest jednak kpiną z haseł wczesnego kapitalizmu i z ołtarza przedsiębiorczości.

W Saskim Ogrodzie

Leżący w centrum miasta Ogród Saski jest niewielkim i pozbawionym tajemniczych zakątków parkiem. Z każdego prawie miejsca, szczególnie zimą lub jesienią, kiedy brakuje liści, widać ruch samochodowy na ulicach Królewskiej i Marszałkowskiej, a także bliską perspektywę placu Piłsudskiego. Przed południem przychodzą do Ogrodu Saskiego babcie z dziećmi, po południu ludzie wracający z pracy i każdy komu po drodze.
Któregoś jesiennego dnia siedziałem na ławce w tej części parku skąd widać kielich nieczynnej już fontanny. Żwirowe alejki pokrywała gruba warstwa opadłych liści, prześwitujące pomiędzy konarami niebo miało wyblakłą niebieską barwę. Moją uwagę zwrócił głośny szelest liści. Odwróciłem się i zobaczyłem, że pomiędzy drzewami krąży powoli starszy pan ze staromodną laską, a za nim, w odległości kilku kroków, spora gromadka ludzi. Dzieci, chłopcy z tornistrami, jakaś kobieta z wózkiem, mężczyźni z teczkami i kilku bezrobotnych. Wszyscy wpatrywali się w ziemię i co pewien czas schylali rozrzucając rękoma liście. Kiedy pan z laską na chwilę przystawał, podnosili głowy i nieruchomieli. Za każdym razem wybuchał wtedy gwar zmieniający się powoli w szmer ściszonych głosów. Przyglądałem się ze zdziwieniem, nie rozumiejąc o co tym ludziom chodzi. Może to jakieś grzyby - pomyślałem - a może to radiesteta szukający żył wodnych? W końcu nie wytrzymałem i kiedy koło mojej ławki przechodził szybkim krokiem mężczyzna, który dopiero co odłączył od tamtej gromadki, zapytałem, czego tak szukają. Nic nie odpowiedział, popatrzył tylko złym wzrokiem i jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Wstałem i zapytałem kogoś przyglądającego się tym poszukiwaniom. Czego właściwie szukają?
- Pieniędzy! - odpowiedział krótko. - Tutaj wszędzie są pieniądze!
Była to taka odpowiedź, że wolałem o nic więcej nie pytać. Ale oto starszy pan z laską przystanął nagle, pochylił się i wyciągnął spomiędzy liści nie uszkodzony i nawet nie pomięty niebieskawy banknot. Od tej chwili nie mogłem już od niego oderwać wzroku. Wyprostowany, z założonymi na piersi rękoma i swobodnie zawieszoną na łokciu laseczka, spacerował niespiesznie pomiędzy drzewami. Szli za nim dorośli i dzieci czekając aż znów się pochyli. Kiedy to robił, wokół aż szumiało od rozgarnianych energicznie liści. Ale na próżno! Starszy pan oglądał tymczasem znaleziony banknot, wzdychał i chował do kieszeni płaszcza. Potem znów ruszał, wracał jeszcze raz na zdeptane miejsca, przewracał liście końcem laski, a kiedy ktoś próbował go zagadnąć lub zastąpić drogę, milcząc kierował się w inną stronę. Przystawał, spoglądał pod nogi i znów coś podnosił. Ludzie ryli w stosach liści i ani przez moment nie spuszczali z niego oczu. Najbardziej zachwycone były dzieci, którym oddawał znalezione tu drobne dziesiątki i dwudziestki. Ja również zajrzałem pod kilka liści i szybko się wycofałem z głupią miną.

W niektórych ludziach wzbierała złość, czasem ktoś nagle odchodził, inni niestrudzenie krążyli za panem z bambusową laseczka. Kiedy laseczka podnosiła jakiś liść, wszystkim wydawało się, że jest tam co najmniej setka, ale starszy pan odwracał się i kilka kroków dalej podnosił z ziemi jeszcze bardziej okazały banknot. Pomimo że zabezpieczony materialnie, poczułem nagle złość na widok jego powolnych kroków i cienkiej laseczki. Dlaczego tylko on znajduje, a inni nie! Czy jest to sprawiedliwe i czy na pewno nie kryje się za tym jakieś oszustwo? To samo pytanie musiało widać trapić jeszcze kilka innych osób, bo najpierw szeptem, potem półgłosem, a w końcu bardzo głośno zaczęli się nad tym zastanawiać. 
- Co to jest? - pytali jakiś równie nobliwie wyglądający pan, tyle że bez laseczki - co to jest? Ja nie wiem co to jest, ale tym się powinien rząd zainteresować. To jest złodziejstwo! A w miarę jak mówił oczy zaczynały się mu się zwężać i przestawał nimi bezradnie mrugać. To jest jawne złodziejstwo i rabunek grosza publicznego!
- To pewnie lipa, to dla filmu albo jeszcze czegoś. - Nie, nie! To są prawdziwe pieniądze - szeptał jakiś młody biznesmen z teczką. - Sam sprawdzałem u tych dzieci! 
Bezrobotni i pijaczkowie milczeli z ponurą, niczym nie maskowaną zazdrością.
- Panie, jak ich szukać? - zachrypiał wreszcie jeden z nich, ale mężczyzna z laseczka jakby nie słyszał, trochę zmęczony, zamyślony i jakby nieobecny. A pieniądze były i wciąż leżały pod nogami.
Z daleka, brnąc przez zasłane liśćmi trawniki zbliżał się już policjant z urzędnikiem skarbowym. Sprowadził ich mężczyzna, który minął mnie, gdy siedziałem na ławce. - Pan pozwoli dowód! - rzekł policjant. Tłum czekał w milczeniu. Policjant długo oglądał dokument, podważał palcem solidnie przytwierdzone zdjęcie. Urzędnik zaś spytał:
- Co to za pieniądze?
- To są pieniądze, które leżą na ziemi - powiedział starszy pan.
- Jak to na ziemi? Jak można wciąż znajdywać pieniądze?
- Nie wiem czy umiem panu na to tak od razu odpowiedzieć - powiedział starszy pan - ale skoro one są wszędzie... - i pochylił się żeby wyjąć prawie spod obcasa urzędnika nowe dwieście złotych.
- Ile pan dzisiaj znalazł pieniędzy?- spytał z irytacją urzędnik
- Około dwudziestu pięciu tysięcy - rzekł pan z laską.
Wszyscy zamarli. Wiadomo było, że znalazł dużo, ale żeby aż tyle!
- Kłamie! - krzyknął ktoś rozpaczliwie. - Trzeba go zrewidować!
- Ale dlaczego? - zaprotestował starszy pan. - Gdyby pan się nie gapił to też by pan znalazł.
- Znalezione banknoty trzeba odnieść na komisariat - rzekł policjant.
- Ależ ja tak robię! - zapewnił starszy pan. - Dzisiaj jeszcze chciałem tutaj trochę pochodzić, a potem jak zawsze na komisariat. Trochę mi jeszcze brakuje do trzydziestu tysięcy, to jest do należnych mi trzech tysięcy znaleźnego.
- Ciszej, ciszej! - pouczył ludzi policjant.
- O, proszę, to są moje zaświadczenia - pan z laską sięgnął do portfela. - Tu z zeszłego miesiąca, tu z sierpnia, a z lipca już nie mam, bo byłem na wczasach nad morzem. Ja tylko znaleźne, nic więcej.
Poszedłem w swoją stronę. W nosie wiercił kurz z przewracanych przez dzieci liści. Usiadłem na ławce i patrzyłem co będzie dalej. Pan z laską wsiadł do radiowozu. Może było mu na rękę, że zamiast taksówką pojedzie oddać znalezione pieniądze za darmo. Tłum powoli się rozchodził, ale szeleszczenie liści słychać było tego dnia w Ogrodzie Saskim do zmroku. Pójdźcie tam kiedyś i wy. Może usłyszycie jak nieprzyzwoicie szeleszczą?

7 komentarzy:

  1. Nie przejmowałbym się materializmem dialektycznym Kowarskiego, a tym bardziej złudzeniem optycznym poety Michała, który w sytuacji Jerzego dopatruje się jakichś pieniędzy.

    Ja już się przyzwyczaiłem, że zawsze dla Kowarskiego jestem biurokracją państwową, w skrócie budżetówką. Nasz znajomy geniusz, to według Kowarskiego typowy przedstawiciel klasy próżniaczej. Najtrudniej mu zaszufladkować samozatrudniającego się Jerzego, którego jedynymi narzędziami pracy są komputer i telefon komórkowy przy uchu. Ale też próbuje.

    Jerzy jest siłą wytwórczą – klaruje Kowarski, ukręcając mi guzik jesiennego płaszcza - czyli jest środkiem produkcji oraz siłą roboczą jednocześnie. Jerzy jest równocześnie, skup się Kostynowicz, właścicielem swojej siły wytwórczej. Sam przywłaszcza sobie całą wartość dodatkową, którą wytwarza. To jego zysk. Mówiąc zwięźle, Jerzy jest takim rodzajem kapitalisty, który żyje z okradania samego siebie. Walka klasowa w przypadku Jerzego toczy się między Jerzym wyzyskiwanym pracownikiem najemnym a Jerzym chciwym pracodawcą. Konkretnie w środku jego mózgu. Idealiści, powiedzieliby, że toczy się w duszy Jerzego. Stąd te jego samostrajki, wewnętrzne barykady i autopacyfikacje.

    - Gdy Jerzy usiłuje określić istniejące stosunki, a zarazem opisuje je w Słowobrazie – ciągnie ten maniak, nie bacząc, że ucieka mi drugi autobus - to zgodnie z teorią odbicia, mamy do czynienia z klasowo zdeformowanym, a zarazem subiektywistycznym punktem widzenia.

    Nie dziwcie się Kochani, bo w młodości Kowarskiego obowiązywała jeszcze trójjedyna zasada: oprzeć się na biedniaku, trzymać ze średniakiem, tępić kułaka. Gdyby Kowarski żył w Paryżu nazwaliby go dzieckiem Marksa i coca coli. Tu w Warszawie jest synem Mrożka i Władysława Gomułki.

    I wierzcie mi, ani Jerzy nie jest kułakiem, ani Kowarski biedniakiem.

    Janusz Kostynowicz

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kowarski też prosił i ja błagałem
    - Michale, ratuj Jerzego, ma dużo pracy, a blog leży. I nasza ostatnia szansa razem z tym blogiem.

    Na próżno, w sprawie pisania Michał jak zawsze pryncypialny i bezlitosny.
    - Zmarnowaliście wszyscy szanse, nie z tego powodu, że brakowało Wam talentu, ale dlatego, że byliście leniwi. Jeśli ktokolwiek z was ośmiela się jeszcze myśleć o literaturze, to ma pisać codziennie, tak jakby chodził do biura.

    Jeśli natomiast chodzi o rozumienie przemian gospodarczo społecznych, zachodzących w naszym kraju, to chciałbym wziąć Michała w obronę, bo jak na poetę, ma całkiem niezłe rozeznanie:

    "Redaktor naczelna, a zarazem radna w tej dzielnicy oraz dzielnicowa posłanka na Sejm, zakupiła w Japonii ni mniej, ni więcej, tylko licencję na nieśmiertelność. Rzecz jasna, musiała za to słono zapłacić! (...)
    Pierwej jednak, nim się Stampułka o tym dowiedział, udzielono mu ideologiczej lekcji. Oto przed wielu wielu laty - jak mówiła redaktor - w czasach, kiedy jeszcze Achtus w krótkich majtkach biegał, nastąpił jeden z największych krachów gospodarczych, politycznych i finansowych świata. Runął ustrój! W porównaniu z tym zdarzeniem niczym był nawet słynny krach giełdowy na Wall Street, sprzed prawie stulecia. A dlaczego było to takie straszne? Dlatego, że po raz pierwszy w dziejach świata runął ustrój sprawiedliwości społecznej!"

    Pocieszam Jerzego, że w sprawach biznesu Michał wykazuje jednak sporo realizmu i tolerancji:

    "Redaktor Hrościenko wspomniał także o ich szefowej. Zaczynała przed wielu laty, handlując zapasami sterydów anabolicznych z dawnego NRD, by wejść potem w nomenklaturową spółkę z pewnym Polakiem z Kamerunu, który dorobił się, handlując małpimi gruczołami. Z owych trudnych do wyśledzenia związków wyniosła znajomość magii vodoo, co po udanej krzyżówce ze współczesną socjotechniką dało wreszcie jej firmę. Firma zaproponowała światu ostateczne rozwiązanie problemów żywnościowych, a więc poniekąd gospodarczych i politycznych. I tu również pogrobowcy realnego socjalizmu błysnęli niekonwencjonalną pomysłowością. Opatentowali licencję na klonowanie żywych komórek z kości muzealnych dinozaurów (słynne dinozaury z pustyni Gobi), co pozwolić miało na wyhodowanie współczesnych potomków owych prehistorycznych gadów (...)Obiecano zatrudnić całe rzesze bezrobotnych, a martwe od milionów lat skamieliny przemienić się miały w rodzaj gigantycznych broilerów"

    (cytaty: Michał Łukaszewicz, Warszawska Atlantyda, PIW, Warszawa 1997)

    Janusz Kostynowicz

    OdpowiedzUsuń
  4. Gdy gaśnie Popyt i zaczyna się straszny Kryzys, Państwo musi robić wszystko, aby go ożywić - np. zakopywać butelki z banknotami, po których odkopaniu Ludzie będą mieli środki na zakup Towarów. Tak radził Keynes w swojej słynnej książce “Ogólna teoria zatrudnienia, procentu i pieniądza” z 1936 roku, a więc napisanej już po Wielkim Kryzysie. Opowiadałem o tym Michałowi i stąd zapewne jego banknoty ukryte pod liśćmi - pomysł dobry, ale nie uwzględnia możliwości wiosennego wybuchu kryzysu. Ciekawe co dalej zrobi Obama, który już wydłużył wypłacanie zasiłku dla bezrobotnych z ½ roku do dwóch lat, co można porównać do puszczania baloników z podczepionymi banknotami. Produkcja klasy próżniaczej trwa, a już niedługo samozatrudnienie będzie jedyną formą jakiegokolwiek zatrudnienia. WYMYŚL SOBIE PRACĘ! zastępuje hasło wzywające do łączenia się kogoś tam z kimś tam. A Jarski, jak zwykle, w awangardzie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Po rozmowie o Keynes,ie i naszych próbach precyzownia kontraktów Michał napisał dla nas złośliwy felieton "Coś za coś".

    O tym jak podejście biznesowe zaczyna przenikać do sfery prywatnych kontaktów.

    Zgubiłem gdzieś ten tekst.

    Janusz Kostynowicz
    Janusz Kostynowicz

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja mam ten tekst. Jest długi, przytaczam tylko fragment, choć niechętnie, bo dobrze wiem, że tu nie chodziło o podejście biznesowe. Wręcz przeciwnie, Michał nie napisał tego z powodu Keynesa, lecz z rozżalenia, ponieważ odmówiłem mu przysługi, gdy on nie okazał serca naszemu koledze. Oburzył się, że to handel, a ja po prostu nie mogłem znieść jego egocentryzmu. Wkrótce przyszedł ciężki czas i zweryfikował mu te sądy. Tymczasem jednak pisał:

    Wciąż czegoś chcą! Bądź taki, siaki, zrób to, tamto. Bo jak nie to... I wciąż jakieś warunki. Bo się każdy, do ostatniego, nauczył, że coś za coś i nie ma lekko. Wszystko trzeba siłą, a jak nie, to proszę opuścić ten lokal. Won z kolejki, na żebry! Tak było zawsze w relacjach z instytucjami, to takie ludzkie. Ale teraz się to rozplenia na ludzi. Zarobiłeś pięć złotych, wypełnij papierek. Bo jak nie to... I tak dalej. Teraz dotyczy to ludzi - przyjaciół, kochanek, żon i dzieci. Dotyczy to wszystkich, wszystkiego oraz wszem i wobec. "Jeśli nie, to w takim razie..." - oto uniwersalny język! Wszystko się teraz na tej dźwigni opiera. To fundament świata. Nawet jeśli ktoś ciebie kocha, lubi, wprost żyć bez ciebie nie może, to przecież, przyuczony w pracy, albo w karłowatym biznesie, musi mówić w ogólnie zrozumiałym języku i nawet kiedy nie trzeba, nie warto, i nie należy, też będzie stawiał warunki, chociaż jeśli jest inteligentny to wie, że na takiej przyjaźni to nie przyjaźń, a biznes rośnie. A skończy się ogólnym niesmakiem, brakiem relacji ludzkich, a raczej nie brakiem, a modyfikacją. Zamiast: TY - JA - TY, jest: Zrób, Bo Ci Nie Dam Banana! Popaprane społeczeństwo z filmów Bareji to w porównaniu z tą szmatławizną raj!

    OdpowiedzUsuń
  7. Odpowiem za Michała - słowami Norwida (Nic - od ciebie nie chcę):

    Cień - zmieni się, gdy ku mnie skiniesz ręką,
    Bo - on nie kłamie
    Nic - od ciebie nie chcę, śliczna panienko
    Usuwam ramię...

    Bywałem ja - od Boga nagrodzonym,
    Rzeczą - mniej wielką :
    Spadłym listkiem, do szyby przyklejonym,
    Deszczu kropelką...


    P.S. Norwid pisał z Ameryki rozpaczliwe listy do Zmartwychwstańców, aby go przyjęli do Zakonu (w szerokiej formule), bo nie ma za co żyć. On szlachcic, feudał-rycerz stał się człowiekiem zbędnym. Zbędnym w kapitalizmie - a jak pożądanym w naszych czasach, z jego potencjałem kreacji w słowie i obrazie! Takie są Obroty Rzeczy, Falowanie Oceanu, a naprzeciw nasze życie, które trwa chwilkę…

    OdpowiedzUsuń

 
blogi