środa, 24 sierpnia 2011

Opowieści prawdziwe

Kończą się wakacje i powoli wystyga miłosny Midsummer Holiday Number. Jeszcze podsumujemy tę wcale nie słodką antologię, a tymczasem (do 15 października) proponuję rubrykę Opowieści prawdziwe.

Byłyby to opowieści zabawne, pouczające i może nawet straszne. Warunek jest jeden: zamieszczający powinien być przekonany o autentyczności relacji. Służę również ewentualną pomocą redakcyjną (pisz tutaj).

Oczywiście będą się ukazywały nowe, zwyczajne posty, ale wrócić do opowieści będzie można klikając na stałą miniaturkę, krówkę po prawej.

Na początek coś drobnego i lekkiego: fragmenty akt sądowych, które pochodzą z wiarygodnego prawniczego źródła.
Wyjechałem z żoną furmanką na pole, a tam oskarżona zaczęła rzucać w moją żonę kamieniami. Krzyknąłem wtedy: Niech pani przestanie rzucać, bo może pani trafić konia w oko.
Z pozwu rozwodowego
Pozwana nie zajmowała się domem, lecz razem z matką chodziła po wsi na różne rozrywki, jak śluby czy pogrzeby znajomych oraz skubała pierze u sąsiadów...
Z odpowiedzi na pozew:
Nie jest prawdą, aby pozwana zajmowała się tylko rozrywkami, jak twierdzi powód. Jeśli chodzi o pogrzeby, to trudno je w ogóle uważać za rozrywkę, gdyż i tak pogrzebów tych w miejscowości R. bywa niewiele, najwyżej 1-2 rocznie...

18 komentarzy:

  1. Wiele lat temu Michał Łukaszewicz znalazł w piwnicy stary zeszyt. Był to kajet w czarnej, tekturowej okładce, zapisany szkolnym pismem. Uczennica siódmej klasy notowała w nim zdarzenia od marca do czerwca 1949 roku. W czerwcu ukończyła szkołę prowadzoną przez zakonnice. Przepisałem kiedyś fragmenty z tego dziennika.

    Janusz Kostynowicz

    ŚWIAT CZARÓW
    marzec

    Zbylitowska Góra, 26.III. 1949. wieczór. Zastanawiam się od czego zacząć. Może od życiorysu (…). At, to głupie. Jestem drugi rok w Sacrè-Coeur. Jutro imieniny Matki Drohojowskiej. Wesoła siódemka w pensjonacie to my: Róża, Zośka, Kryśka, Haluśka, Bożena, Lidka i ja. Dawniej była tylko piątka, ale w ostatnich dniach przyjęłyśmy Bożenę. Wesoła siódemka jest bardzo wesoła i ma wiele swoich zabaw. W ostatnich dniach wesoła siódemka zauważyła, że bardzo w ostatnich czasach, bardzo kłapciała i teraz postanowiłyśmy zacząć działać i chodzić na wyprawy.

    27.III. 1949, wieczorem. Cudny był dzisiejszy dzień! cudny ale muszę go opisać dokładnie. Dzisiaj obchodziłyśmy imieniny M. Drohojowskiej. Rano po Mszy Św. poszłyśmy na śniadanie. Musiałam je pożreć piorunem bo Matka Tarantiuk kazała mi przepisać powinszowanie, które Kryśka-gapa układała jak zwykle w ostatniej chwili. Później samo powinszowanie! „Życie Matki Bożej w jej świętach”. Ja mówiłam wstęp, a później wiersz Mickiewicza pt. „Pokłon Przeczystej Rodziny”. Później podawałyśmy laurki, wzrok Matki Drohojowskiej najdłużej zatrzymał się na naszej. Cudna Goplano! to Ty! Później dowiedziałyśmy się że będzie „dzień zabawy” poprzedzony godziną studium. Niestety kilka dziewczynek nie mogło wziąć w nim udziału (…). Biedne pokutnice, ale nie miałyśmy czasu o nich pomyśleć. Cudny dzień. Pierwszym punktem było poszukiwanie zgubionej księgi mądrości Koszałka-Opałka, która zawiera wiele cennych wiadomości. Szukałyśmy dosyć długo i wreszcie Róża W. znalazła ją. Matka Drohojowska odczytała i dowiedziałyśmy się, że mamy iść do lasu i szukać Śladów wiosny. Poszłyśmy! Szłam koło Matki Drohojowskiej i tak było cudnie. Uważam że dla Matki Drohojowskiej za mało jest najprzecudniejsza! za mało! Później szukałyśmy Matki Drohojowskiej w domu. Ileż razy jak zjawisko przesunęła się koło nas. Czyż jest niewidzialną? Chyba tak. Wreszcie jeden radosny okrzyk „jest!” rozerwał ciszę. Była! Zocha ją złapała z Halą Helmerzak. Później M. Drohojowska chowała się nam po raz drugi i schowała się do szafy. Cudna! Cudna! Najprzedniejsza! Po tej cudnej zabawie z Nią jadłyśmy podwieczorek na trzecim piętrze jako krasnoludki i Matka Drohojowska też była z nami, tak cudna! Sama rozlewała nam kakao. Później wyszłyśmy na dwór, by w zaciszu pożywić się cukierkami. Trudno było znaleźć miejsce niewidoczne dla oczu ludzkich, lecz Matka Drohojowska znalazła to zacisze. Zjadłyśmy ze smakiem cukierki dawane ręką Matki Drohojowskiej i bawiłyśmy się z Nią w chowanego, tylko nastąpiła pewna zmiana. Matka mrużyła, a my chowałyśmy się. Cudnie było. Do „wypukanki” biegłam całym pędem myślałam że Matka mnie nie zauważy, ale zauważyła i krzyknęła: O! jest Czarnula! Niestety już skończony „dzień zabawy”, ale był taki „byni”, że nigdy chyba o nim nie zapomnę. Może jeszcze Matka Drohojowska będzie miała zebranie z nami. Och! jakbym chciała. Zapomniałam napisać, że jako nagrodę za wygrany konkurs katechizmowy poprosiłyśmy o zebrania 2 razy na tydzień i będą. Cudnie!!

    cdn

    OdpowiedzUsuń
  2. ŚWIAT CZARÓW
    marzec

    28.III. 1949. Lekcje. Jest zoologia! Pani Lachowska siedzi na katedrze i pyta. Akuratnie traf padł na Kryśkę Dąbrowską i naturalnie skała. Teraz pytana jest Haluśka. Ja siedzę jak mysz pod miotłą, bo nic nie umiem. Kompletnie. Pani mówi: „Z jakimi zwierzętami żyją mrówki w symbiozie?”. Cóż mnie w tej chwili obchodzi mrówka. Janka też nie umie. Kryśka! jest na mnie zła, zdaje się dlatego, że napisałam – Matka Drohojowska jest najprzecudniejsza, a Matka Chamiec cudna! Czy żąda ode mnie żebym pisała to, w co nie wierzę! Tego robić nie będę! trudno! Już nosimy kolanówki! Bynio! Oho! Pani się wścieka! Dlatego że powiedziałam ze Kryśka jest dobrą przewodniczącą! Ma zamiar powiedzieć Matce Drohojowskiej. Jestem pewna, że zdąży zapomnieć! Już nie piszę! Ten sam dzień popołudniu. Na studium Matka Drohojowska. Taka cudna. Siedzi na katedrze i ręką podpiera swoją główkę. Przegląda jakieś zeszyty, czy aby nasze klasówkowe? Och! strasznie się boję wyników tej klasówki! Matka Marysieńka jest taka przecudna, że mogę się tylko na nią patrzeć, a nic poza tym po prawdzie nie mam co robić, bo książki geograficznej nie mam, zoologii też nie, chyba że będę uczyła się stawonogów z książki, a później przeczytam z zeszytu. Cudna! cudna Matka Marysieńka zabieram się do nauki! Bardzo możliwe, że przyjmiemy Bożenę do naszej siódemki. Ja bym bardzo chciała, ale reszta odwleka. Była dzisiaj kąpiel bardzo, bardzo miła! Uczę się! Dostałam paczkę. Naturalnie już absolutnie zabieram się do lekcji, nie warto mi dawać pamiętnika do ręki, bo jak się rozpiszę to już muszę skończyć, ale teraz już koniec, nareszcie. (w tym miejscu przyklejony jest trzycentymetrowy kawałeczek czarnej włóczki. Frędzel z szala Matki Marysieńki)

    OdpowiedzUsuń
  3. ŚWIAT CZARÓW
    marzec

    29.III. Świat czarów. Rusałki i duszki. (...) Goplana to nasza ukochana wróżka. Jak wygląda pisać nie będę bo obrazek jest świadectwem. Goplana jest wróżką elfów i rusałek. Jest wiotka, lekka. Mieszka na ludnej polanie ukrytej przed oczyma śmiertelników. Nie ma na tej polanie domu ani pałacu tylko morze kwiatów, a w każdym kwiatku inny duszek, paź królowej, paź cudnej wróżki. Najukochańszymi duszkami Goplany są: Skierka, Puk, Gorczyczka, Pajęczynka i Gnuśnik. Goplana ma dużo roboty w tym państewku. Jej dzień to nie tylko ciągłe tańce, lecz i praca. Najważniejszym zajęciem jest opieka nad duszkami kwiatów, a specjalnie nad „zagubionymi” (tj. zwiędłych kwiatów). Wieczór, gdy srebrna lampa księżyca zapłonie kończą się prace uroczej wróżki i na pięknej polanie Goplana i jej rusałki i duszki tańczą swe ukochane tańce. Nie są one podobne do tańców zwykłych są inne, całkiem inne. Skierko! Cudna wróżka tańczy w promieniach księżyca. Koło niej pląsają elfy
    i rusałki. Suknia utkana i błękitna otula Jej postać. Krucze włosy osłaniają Ją jak płaszcz. Polana ożyła Kwiaty popodnosiły główki i wpatrują się w Goplanę. Robaczki świętojańskie starają się świecić jak najjaśniej. Wielka lampa księżyca oświetla polanę. Goplana tańczy. Jest taka cudna, cudna, cudna. Nadchodzi noc, a Goplana uśpiona śpiewem rusałek zasypia wśród kwiatów. Cyt, ... nasza wróżka śpi.. cyt, cyt ..... nasza wróżka śni .... cyt

    31.III. 1949, rano Sypialnia. Jest Matka Tarantiuk! muszę się kryć bo Matka poluje na pamiętniki.(...). Lekcje. Jest anatomia! Była dzisiaj granda! Muszę porządnie opisać. Właściwie zbierało się od trzeciej lekcji. Marina Daniewska zaczęła robić takie czapeczki dla chłopców na drewnianych koniach. Na geografii zrobiłyśmy sobie te czapki, i na pauzie ubrałyśmy się w nie i zaczęłyśmy chodzić po korytarzu i krzyczeć. Później Janka wpadła na pomysł, by naszym hymnem było: „Wesoło było na moim pogrzebie”. Na fizyce było byczo, ale obeszło się bez czapeczek, bo obiecałyśmy Matce. Na następnej pauzie znowu ta sama historia. Wracamy do klasy śpiewając i krzycząc. W klasie kram, krzyk, a na to włazi Pani Lachowska i dalejże prawić nam, że jesteśmy takie głupie. Tego już za wiele, cóż ją to obchodzi, że na pauzie wariujemy, to nasza sprawa, ją mogą obchodzić tylko lekcje. Wreszcie Janka, nie wiem czemu, wrzasnęła przeraźliwie. Na to Pani Lachowska wpadła w istną furię i wyleciała z klasy jak z procy. Myślałyśmy, że do Matki Turskiej, a ona tymczasem polazła do Matki Drohojowskiej i Matka przyszła. Naturalnie wszystko na pensjonarki, bo i my byłyśmy głównymi winowajczyniami. Matka powiedziała, że to wstyd, by 7 klasa tak się zachowywała, i że o ile jeszcze raz coś takiego się zdarzy, będzie Matka przychodzić do nas na dozór. Chciałabym, bo przynajmniej mogłabym tak długo patrzeć na Matkę, jednak byłby to wielki wstyd dla 7 klasy i nie możemy do tego dopuścić. Matka odeszła a myśmy przeprosiły Panią i lekcja toczy się swoimi torami

    OdpowiedzUsuń
  4. Mam nieodparte przeczucie, że to nie tylko zbieżność nazwisk.

    Melchior Wańkowicz-"Ziele na kraterze".
    Góry jednak to było państwo wolności. (...)
    Innym razem pojechały do Czorsztyna, do Drohojowskich.
    Ale willę nad chmurami w Nadzamczu zajmowali Niemcy.
    Drohojowscy pomagali niejednemu przedostać się za granicę. Jeden z młodych ludzi nadesłał kartkę...z podziękowaniem. Drohojowskiego i jego syna wzięto za to do Oświęcimia i zamęczono. Drohojowska siedziała w Ravensbruck. W domu samotne, z ogrodnikiem, przebywały dwie młodsze siostry (najstarsza poszła do klasztoru). Dom był zapowietrzony tym podejrzeniem o przeprawianie za granicę, podejrzeniem przypieczętowanym krwią. Matka z Krystyną zamieszkały w przylegającym do ogrodu żydowskim hoteliku turystycznym. Właścicielki, Żydówki, przechowywały się w piwnicy, ale wieczorami wysuwały się, aby przygotować rybę po żydowsku i naużalać się dwóm życzliwym duszom. Na trzecią noc przyszło gestapo.
    Matka z Krysią, siedząc w swoim pokoju na łóżku, słyszały...
    zawodzące kobiety zawleczono do ogrodu, rozległy się strzały.
    Małe Drohojowskie, żyjące w ustawicznej trwodze, w ustawicznej niepewności, kiedy na nie czas przyjdzie, chwyciły się przyjazdu rodziny jak odprężenia. Zaprosiły Krysię na "bal kostiumowy". Krysia nie chciała się przebierać, ale matka powiedziała:
    - Możesz się nie przebierać, ale pójdż do nich. Biedactwa uciekają od rzeczywistości. Czego człowiek nie robi, aby od niej choć na chwilę uciec!
    Starsza panienka, już dwudziestoparoletnia, przebrała się za małą dziewczynkę, z gołymi kolanami, z kokardami w warkoczach.
    Na ten "bal kostiumowy" przyszli i nieproszeni goście.
    Włomotało się gestapo.
    Przyszli po starszą Drohojowską.
    - To ja.
    - Jak będziesz kłamać, to i ty się przespacerujesz - zagrozili. Ekstrawagancki pomysł niespodziewanie uratował życie.

    OdpowiedzUsuń
  5. ŚWIAT CZARÓW
    marzec

    5.IV. 1949 Lekcje. Znowu piszę na zoologii. Ale teraz to już nic strasznego, bo już byłam pytana i o ile się nie mylę, mam dobrze. Udało się, bo byłam pytana nie z pajęczaków, ale akuratnie z tego, co przed chwilą przeczytałam (...). Tego samego dnia wieczorem. Kryśka, ale dziś było byczo w infirmerii. Zocha przyniosła zdechłą mysz do naszego pokoju i chciała mi ją wsadzić do łóżka. Narobiły strasznego pisku i śmiechu. Schowałyśmy się z Janką pod kołdry i darłyśmy się.

    6.IV. 1949. Studium wieczorne. Nie wiem co się ze mną dzieje w ciągu tych ostatnich kilku dni. Nie jestem w stanie nic robić, a kilkakrotnie złapałam się na tym, że potrafię siedzieć i wpatrywać się w okno. Już tylko 3 dni do wyjazdu! licząc z sobotą, bo wyjeżdżam dopiero o 6-tej! Może to brak swobody! chyba tak, bo teraz poleciałabym w pola i to sama i patrzyła, patrzyła, patrzyła... Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale nic się nie uczę i w ogóle jestem taka do niczego! (...)

    8.IV.1949. Studium. Brr! Czuję się jak zmokła kura. Czemu mam być hartowana jak stal raz zimno, a raz gorąco. Jutro już jedziemy. Dzisiaj I Komunia Św. Bazylskiej. Pamiętam swoją! Już 4 lata minie w lipcu. 4 lata! (...). Dzisiaj sobota. O 8-ej będę w domu! Jestem trochę zdenerwowana, bo Janka i Ewa urządzają histerie. Nie chcą jechać z Alą i Teresą. Nic mi to nie szkodzi, ale przykro jest.(...) Przez dwie godziny można wszystko wytrzymać. Jednak wolałabym, by było inaczej. O ile jednak stanie się tak, to będzie to moje umartwienie dla Jezuska ukrzyżowanego. Dzisiaj już nie będę pisać, chyba w pociągu.

    Rzeszów. 10.IV.1949, wieczór. Już jestem w domu! Wczorajszej drogi nie ma co opisywać. Idąc do Mościc zmokłyśmy strasznie, bo padał śnieg. Poza tym wszystko dobrze. W tej chwili siedzę przy stole w pokoju. Wokoło śliczny nieporządek. Zdjęcia rozsypane po krześle i w ogóle kram. Przed chwilą studiowałam herbarz. Ciekawa lektura! Właściwie nie mam o czym pisać. Dzisiaj wysiedziałam się w kościele dwie godziny bez śniadania. Myślałam że zemdleję, ale jakoś nie. Mateńka czyta książkę, ale zaraz jej przerwę, bo dość mam już tego bazgrania. Nie jestem do tego nastrojona w tej chwili. Na dworze wstrętna wichura i jestem przykuta do domu. Tuż koło mnie stoi olbrzymi flakon z baziami. Takie są cudne. O Boże, za 3 dni skończę 14 lat. Jaka jestem stara! Jeszcze 6 i będzie 20. Nie! nie! nie chcę! być dorosłą. Zawsze pozostać dzieckiem to moje marzenie. Kryśka i Haluśka już są w domu. Muszę jutro napisać list do Matki Drohojowskiej i do całej naszej siódemki.
    Rzeszów. 14.IV. 1949. (…) Ukończyłam 14 lat, nie ma co biadać, o ile postarzeję się na zewnątrz, to w środku pozostanę zawsze sobą i zawsze młodą. Obchodzenie urodzin to niemiecki zwyczaj, ale wczoraj trochę tzw. prezentów, a więc: materiał na kieckę (ów czerwony ale inny kawał, z szlafroka nici) książka (sama kupowałam) „Puka z Pukowej Górki”. Cudna a specjalnie dla nas, muszę ją zabrać do Góry! no i perfumy! Robią ze mnie starą babę. Czuję, że za rok dostanę puder! pomadka do ust! lakier! i inne kosmetyki. Na szczęście i tak ich nie będę używać. Już dosyć tej bazgraniny na dzisiaj!

    OdpowiedzUsuń
  6. ŚWIAT CZARÓW
    maj

    10.V. Lekcje. Dzisiaj egzamin z gramatyki. Poszedł mi tak średnio, ale nie najgorzej. Teraz muszę odrobić zaległości. Szóstego w pierwszy piątek było bierzmowanie. Byłam bardzo przejęta i nie wiem, czy potrafię opisać. Rano zeszłyśmy do kaplicy w białych bluzkach. Biskup już był. Odbyła się uroczysta Msza Św. Śpiewałyśmy kilka pieśni. Później nadeszła chwila bierzmowania. Klękłyśmy szeregiem przez środek kaplicy. W ręce trzymałam kartę, na której było napisane Bierzmowanie, Krystyna, Maria, Anna. Kartkę tę pisała Matka Chamiec. Na drugiej stronie były jakieś daty itd. Pomiędzy szeregiem a ławkami przeszedł nasz ksiądz i każdej wytarł czoło watą, ale z taką siłą, jakby chciał zmyć roczny brud. Nastąpił sam sakrament i koniec. Później przyjęcie biskupa u nas i jego przemówienie. Na rekreacji byłyśmy z Matką Drohojowską. W ogóle cały dzień był nudny i taki jakiś, że nie potrafię tego wyrazić (...)

    17.V. 1949. Studium Matki Tarantiuk. Znowu kilka dni nie pisałam, ale dzisiaj muszę odrobić zaległości. Imieniny Matki Przewielebnej. Rano składałyśmy życzenia. Jako temat było Zmartwychwstanie. Były Trzy Żywe Obrazy. Pierwszy to Grób Pana Jezusa i straż. Dwie dziewczynki z liceum mówiły wiersze. Na samym wstępie Władzia Nołkówna,. a w trakcie obrazów Zosia Jarnocka. Drugi obraz to straż upadła z trwogi, Anioł i trzy święte niewiasty. Na trzecim Obrazie Maria Magdalena (Janka Klimkiewicz) i zmartwychwstały Pan Jezus. Między jednym a drugim obrazem śpiewałyśmy „Dawno kamień bardzo wielki”. Później same życzenia. Obrazy, wiersze i śpiew były naprawdę takie (nie wiem, jak to powiedzieć) Nad całą salą panowała Matka Drohojowska i tak się cudnie uśmiechała do nas, gdy dawała nam znaki, jak mamy śpiewać. Na jedno skinienie Jej paluszka cała sala zmieniała się. W ogóle, któż na świecie jest cudniejszy od M. Drohojowskiej. Później był dzień zabawy, o którym nie chce mi się pisać, bo nie był zbyt byczy, a czasu mam bardzo mało. Była loteria na której wygrałam różaniec i była Matka Drohojowska

    31.V.1949. Znowu kilka dni jak z bicza trzasł. Za 4 dni Zielone Świątki, no i naturalnie dom! Mamusia! tak bardzo! tęsknię za nią. Przedwczoraj byłam u Matki Drohojowskiej. Chciałabym napisać wszystko, ale nie da się. Matka jest tak strasznie, strasznie kochana. Potrafi do wszystkiego przekonać. Siedziałam u Matki dobre 3 kwadranse, a zdawało mi się, że to jedna minuta (...).

    OdpowiedzUsuń
  7. ŚWIAT CZARÓW
    czerwiec

    1.VI. 1949. O Boże! już czerwiec i pomyśleć tylko, że za dwadzieścia kilka dni opuszczę Górę na zawsze. Teraz na studium Matki Chamiec. Nie wiem czemu taka poważna. Już po egzaminie z religii. Zdałam o dziwo bardzo dobrze przy tylu Matkach. Powiedziałam sobie, że gwiżdżę na ten końcowy egzamin. Jak mnie szanowna władza raczy zapytać: „ile kochanek miał Lenin?” (pomysł Róży W.), to odpowiem 2½, bo ta trzecia nie całkiem. W ogóle, co tam myśleć o smutnych rzeczach, kiedy na ogół jest wesoło, tylko ta przeklęta ospa mnie boli. Dzisiaj na rekreacji czytałyśmy „Lato leśnych ludzi”. Pani Ozga na studium.
    Ee! wolałabym kogoś innego. Chcę koniecznie iść do Matki Drohojowskiej, a nie mam po co, tak stale bez interesu trochę głupio. Już za dwa dni w domu.

    6.VI.1949. Puk! Skierka! Świst! Gorczyczka! Wieczór pełen kląskań słowiczych! pełen poświaty księżycowej. Z dziupli rozłożystego dębu wysuwa się roześmiana buzia Puka. Jedno spojrzenie jakby lustrujące okolicę i Puk stoi przed Dębem. Błękitna czapeczka i takież ubranko czynią z niego leśną zjawę. Puk myśli. Wtem zrywa się jak strzała i pędzi. Z dali usłyszał świst. Oho! już blisko świt nadchodzi, trzeba schować się czem prędzej w krzaki, niech szuka. Na polankę już opustoszałą wpada jak strzała Świst. Zielone ubranko miga zieleni traw. Puk! gdzie Puk? cisza! Wtem na polankę wybiega trzeci duszek. Inny od tamtych. Zamiast obcisłego ubranka luźne, zamiast czapeczki rozsypane czarne włosy z kwiatem. To Skierka. Przysuwa się do Śwista i pyta: Szukaj Puka! szukaj Puka! (...)

    18.VI.1949. Studium Matki Reyskiej. Wczoraj o 5 zawołała nas Matka Marysieńka, nas jak nas, ale siódmą klasę. Czytała nam Matka „Dziewczę Nowoczesne”. Oh! jakże strasznie głupie są nieraz dziewczyny w naszym wieku. W głowie moda, miłość i tym podobne głupstwa. Czemuż ja nigdy o tym nie myślę. W ogóle prawdę mówiąc gwiżdżę na takie bzdury. Czyż wspaniała modna suknia może zastąpić cudny i bez miary piękny ogrom przyrody, czyż coś może zagłuszyć we mnie miłość do niej. Czy nie jest stokroć piękniejszy wianek z polnych kwiatów niż kapelusz z strusim piórem. (...).

    26.VI. 1949. Gdzie Góra? Kiedyż znowu ją zobaczę i czy w ogóle zobaczę. Muszę dokładnie opisać wszystko. Nie miałyśmy lekcji, bo już prawie cała klasa wyjechała. Dowiedziałam się że Matka Chamiec jedzie i myślałam, że się wścieknę. Pakowałam się, a później poszłam do Matki Drohojowskiej i było tak cudnie jak może być u Matki (...). Z Matką Chamiec żegnałam się 11 razy i ona 7 razy mnie pocałowała.(...). W sobotę zdałyśmy egzamin.(...).

    30. VI. 1949 Zdałyśmy wszystkie nawet Jolcia (…) Po południu nadeszło pożegnanie(…).
    Nie mogę pisać o chwili rozstania (…).
    Nie płakałam, ale łzy same płynęły po habicie Matki Drohojowskiej i M. Hordyjewicz, M. Jałowickiej, M. Tarantiuk, M. Morawskiej i M. Przewielebnej. Będę miała zdjęcie Matki Marysieńki, kiwającej mi na dowidzenia.

    - - - - - - - - - - -

    OdpowiedzUsuń
  8. POPIERSIA

    Moja matka pracowała wtedy w pruszkowskiej bibliotece. Zostałem zapisany do starszaków w niedalekim przedszkolu, żeby mnie miała pod bokiem. Do wypożyczalni przychodzili różni, dziwnie ludzie. Często wpadali tam lekarze i pacjenci z Tworek.

    Mama miała wtedy pretensję do taty, że rozdaje swoje prace za pół darmo, dokładając do tego jeszcze nasze ramy. Niesłusznie się czepiała, bo ojciec przynosił za to różne fajne rzeczy. Dostawał je w zamian za portrety i karykatury, które robił lekarzom i innym ludziom od ręki.

    Tak pojawiła się w naszym domu brzuchata lutnia, bawoli róg wysadzany guzami z mosiężnej blachy, hebanowy flet ze srebrnymi przyciskami, radio "Pionier", druciane pudełko na motyle, sztylet z kozią nóżką, żółta bałałajka i pamiętnik oprawiony w śliwkowego koloru płótno. W pamiętniku były jakieś wiersze zapisane twardym, bladym ołówkiem. Jak rodzice czytali w kuchni wiersze tego pacjenta, to się śmiali.

    Nielicznym lekarzom, ładnym pielęgniarkom i zaprzyjaźnionym pacjentom z Tworek ojciec robił większe prezenty w postaci popiersi gipsowych. Przerażonymi oczami przedszkolaka patrzyłem na ten proces rzeźbienia, który odbywał się w szpitalnym ogrodzie, otoczonym grubym murem.

    Przypominało to egzekucję. Ojciec ściągał człowiekowi koszulę i zawiązywał pod brodą prześcieradło. Potem smarował biednemu twarz smalcem. Kazał nabrać powietrze w płuca, a następnie topił jego głowę w miednicy z gipsem. Gdy utworzona w ten sposób forma trochę wyschła, wlewał z wiadra gips gęstości śmietany i w ten sposób powstawała wierna kopia. Takie surowe popiersie zawijał w starą, namoczoną marynarkę, żeby tężało równomiernie i nie popękało. Na końcu obcinał nożem wystające z pomnika grzdylce i wygładzał.

    Dla osoby, której przypadła rola modela, o czym ojciec uprzedzał, była to rzadka tortura. Tężejący gips wyrywał z twarzy i z szyi wszystkie drobne włoski. Sam się o tym przekonałem. Gdy byłem już w pierwszej klasie ojciec rzeźbił na jakąś okręgową wystawę figurę chłopca walczącego o pokój. Chłopiec trzymał gołąbka w dłoniach. Należało pozować nieruchomo, a ten ptak, kupiony od gołębiarza na Kopińskiej, wyrywał się, bił mnie skrzydłami po twarzy. Strasznie ciągnęło, gdy ojciec odrywał gips od mojej skóry. Odrąbana główka tego chłopca leży do dziś na szafie u mojej mamy.

    Raz do roku rodzice przebierali w tych rzeźbach nerwowo, ale trudno było coś wybrać. Powtarzali wtedy długą nazwę „Centralne Biuro Wystaw Artystycznych”. W końcu ojciec przyczepiał do kilku popiersi wypisane chińskim tuszem karteczki z nazwami:
    "Rolnik", "Górnik", "Miczurin", "Profesor Pawłow".

    Gdzieś je potem zawoził, ale nie było z tego żadnych pieniędzy.


    janusz kostynowicz

    OdpowiedzUsuń
  9. Dzieckiem w kolebce kto cierpiał dla Sztuki,
    Ten młody zagasi złych idei słońca,
    Piekłem wręcz nazwie trucizny Nauki,
    Miłością i sztuką żyć będzie do końca.
    Bouszek

    OdpowiedzUsuń
  10. Warszawa, 21 października 1997 r.

    Droga Mieciu,

    W sobotę wyjechałam z całą rodziną na czterdziestolecie ślubu cioci i wujka mieszkających w Chynowie. Pociąg osobowy odjechał ze stacji punktualnie, jednak gdy dojechaliśmy do Piaseczna, to stanął.

    Siedzieliśmy w tym pociągu około trzech godzin. Po pewnym czasie przyszedł konduktor i powiedział, żebyśmy wysiedli, gdyż pociąg dalej nie pojedzie, bo budują most, gdzieś między Piasecznem a Zalesiem Górnym.

    Po tej informacji cała moja rodzina opuściła pociąg i poszła na przystanek autobusu, który miał nas dowieźć do Zalesia Górnego. Dowiedzieliśmy się, że tam już będą stać trzy pociągi, które zawiozą pasażerów dalej w kierunku Radomia.

    Gdy wysiedliśmy z autobusu, zobaczyliśmy, że na peronie stoi bardzo dużo osób czekających na te pociągi. Zawiadowca ogłosił, że pociąg osobowy przyjedzie za dziesięć minut. Zrobiło się zimno, a pociągu ciągle nie było. Pewni panowie poszli więc do zawiadowcy i poprosili go, żeby otworzył poczekalnię. On zaś odpowiedział, że ta poczekalnia jest już prywatna i że człowiek, który ma do niej klucze, nie przyjdzie. Na to paru mężczyzn podeszło do krat przy poczekalni i zaczęło je wyrywać. Odgięli jedną połowę kraty, ale drugiej już nie dali rady. Wtedy podeszło jeszcze dwóch panów i gdy wszyscy szarpnęli, to krata wypadła razem z częścią tynku.

    Po wejściu do poczekalni ogłoszono nam, że pociąg przyjedzie za pół godziny. Jednak pociągu nadal nie było. Po pewnym czasie znowu ogłoszono, że będzie jechał pociąg, tym razem w kierunku Czachówka Południowego, ale się nie zatrzyma. Wtedy ludzie zaczęli krzyczeć, że dojdzie do katastrofy, bo wyjdą na tory, żeby zatrzymać ten pociąg. Więc zawiadowca stacji wziął latarkę i sam wyszedł na tory i dawał sygnał, aby się ten pociąg zatrzymał.

    Gdy pociąg w kierunku Czachówka stanął na stacji, to wszyscy ludzie weszli do niego i on odjechał. Wkrótce przejechał pierwszą stację i nie zatrzymał się. To był znak, że nie będzie się zatrzymywać na wszystkich stacjach. Więc na kolejnych stacjach ludzie zrywali hamulce bezpieczeństwa, aby zatrzymać pociąg.

    Gdy dojeżdżał do Chynowa, też zerwali hamulec i cała nasza rodzina wysiadła z pociągu.

    Do cioci i wujka dotarliśmy około dziewiątej wieczorem. Ale i tak bardzo się ucieszyli, że przyjechaliśmy na ich uroczystość.

    Całuję Cię
    Berka

    OdpowiedzUsuń
  11. W "innym zyciu" juz opislam te jak najbardziej prawdziwa historie. Znacie ? To posluchajcie...

    Moja Babcia Zofia miala siedmioro rodzenstwa. Ich ojciec - moj pradziadek, z zona Balbina mieszkali w Warszawie na Krakowskim Przedmiesciu. On - urzednik w notaricie ona - pani domu. Dosc mlodzi ludzi, dzieciakow wiele.
    Nagle umiera ojciec.
    Co robic ? Skad pieniadze na zycie ? Prababcia i najstarsza z siostr postanawiaja pojsc "na sluzbe". Zgodzily sie do ksiazat Woronieckich, mlodsze dzieci oddano do ochronki, starsze zabrano z pensji i poszly do szkoly publicznej.
    Niestety, po kilku miesiacach... zmarla moja prababcia.
    Nie wiem, co bylo przyczyna jednej i drugiej smierci. Babcia pamietala tylko, ze to bylo "nagle", ale moze jej, jako malej dziewczynce wszystkiego nie mowiono ?
    Dowiedziawszy sie o tym nieszczesciu "panny sluzacej" ksiezna Woroniecka postanowila "sciesnic" mieszkanie lokajow i wszystkie dzieciaki mieszkaly z najstarsza siostra. Pozwolilo to calej rodzinie zostac razem. Mialy dach, wikt i opierunek, chodzily do szkoly, srednia skonczyla szkole pielegniarek, druga pracownic ochronki, kolejna szkole sekretarska. Moja babcia uczyla sie francuskiego i angielskiego i pracowala pozniej w miedzynarodowej centrali telefonicznej.
    Dobry gest dla obcych ludzi. Dla „kogos ze sluzby” i w dodatku nie dla starego slugi”, ale dla dziewczyny, ktora przepracowala u nich kilka miesiecy.
    Nie wystarczy miec pieniadze, trzeba tez je umiec wydawac z sercem.

    OdpowiedzUsuń
  12. Kradzież

    Na początku lat pięćdziesiątych, posługując się ręczną, dziecięcą drukarenką, ojciec ostemplował swoje książki "Skradziono Stanisławowi Kostynowiczowi". Nie był to jego oryginalny pomysł, bo podobno wcześniej, jeszcze przed wojną zrobił tak samo jakiś nasz krewny.

    Ksiązki ojca były brzydkie, na szarym papierze, nie miały ilustracji. Nic dziwnego, że nie przedstawiały też dla mnie żadnej wartość. Szczerze mówiąc, żałowałem nawet, że nikt nam ich nie rąbnął.

    Kiedy ojciec umarł w 1961 roku, porozwłóczyłem je, jak wszystko, po kolegach. Może nawet u was, jest gdzieś jeszcze Norwid mojego ojca z takim czerwonym nadrukiem nad spisem treści „Skradziono Stanisławowi Kostynowiczowi".

    Więcej niż książek było w naszym domu abstrakcyjnych obrazów. Kiedyś ojciec zbił z desek skrzynię, zapakował w nią kilka swoich prac i wysłał na wystawę do Londynu.

    Za jakiś czas przyszedł list polecony z wyrazami ubolewania, że jeden obraz został, niestety skradziony.

    Kradzież obrazu ojca w jakimś dalekim, obcym mieście, nie była dla mnie żadnym zmartwieniem. Była tylko stratą dla Polski Ludowej, która troszczyła się o sztukę i chciała, żeby wszystkie obrazy naszych malarzy wracały do kraju.

    Moja matka miała rude włosy i bardzo jasną karnację. Na wieść o kradzieży , zrobiła się purpurowa z oburzenia. Już ona wiedziała, kto maczał w tym palce.
    - Te zazdrosne świnie, te beztalencia.

    A co ojciec na to?
    Widzę , jak ożywiony zaczyna chodzić wokół naszego prostokątnego, rozsuwanego stołu. Jak trzyma się za głowę. Wsuwa dłonie w swoją czarną czuprynę, taką jak miał Charlie Chaplin. I uśmiecha się pod wąsikiem.
    - Popatrz tylko, Irena - wzdycha uszczęśliwiony - tylu polskich artystów tam wystawiało, i z Warszawy, i z Łodzi, i z Krakowa, a ukradli tylko mój.

    --------
    janusz kostynowicz

    OdpowiedzUsuń
  13. "Rzeczy ważne i ważniejsze..."


    Spóźnia się!... jak zwykle. Za pół godziny telekonferencja z Madrytem, a jego nie ma...

    - Halo, M.?...
    To Dorota. Przerwałam jej zniecierpliwiona:
    - Dorotko, daj znać, jeśli zobaczysz na dole pana T. Przynajmniej odbierz od niego dokumenty...
    - Ja właśnie w tej sprawie. Pan T. dzwoni z sali operacyjnej... - powiedziała poważnie.
    - Skąd?! O, kurczę... Łącz.
    - Halo, pani M.? - w matowym głosie po drugiej stronie słuchawki wyczułam niepewność... Z tła wybijały się szmery, brzdęk odkładanych narzędzi, pośpieszne rozmowy personelu sali OP.
    - Pani M. - powtórzył płaczliwie i z rezygnacją T. - Bardzo panią przepraszam, ale naprawdę nie mam dzisiaj czasu. Wiem, od dawna powinienem te dokumenty przynieść, ale nie było kiedy... - Szum w słuchawce stawał się nie do zniesienia.
    - Przepraszam, skąd Pan dzwoni?
    - Z sali operacyjnej.
    - Skąd?!
    - Z sali operacyjnej... Ale pani M., ja naprawdę dzisiaj nie mogę... Obiecuję, że jutro...
    - Ależ co Pan wygaduje! - przerwałam mu zniecierpliwiona. Kolejna fala szumu zakłócała łączność. - Co Panu jest?... Że też dzwoni Pan akurat teraz...

    Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza, przerywana stukotem narzędzi i pomrukami zespołu przygotowującego się do zabiegu. Ktoś pozdrawiał wylewnie ordynatora. Ktoś domagał się gromko opisu. Wariat!, pomyślałam. Niesłowny i krętacz. Ale żeby do tego był pracoholikiem! Oszalał do reszty. I jeszcze przemycił ze sobą komórkę!... Boże, a jeśli jest na jakiś uspokajających prochach?!... Papiery... Co tam, papiery! Coś pójdzie nie tak i będzie mnie to dręczyło latami. Sięgnęłam więc do najgłębszych pokładów miłości bliźniego i zawołałam, niczym matka do niemowlęcia:

    - Ależ Panie T., dosyć! Proszę przestać! Bardzo Pana proszę! W takiej chwili?! Proszę tylko pomyśleć: są rzeczy ważne i ważniejsze! Proszę się nie martwić. Poczekam... Przyjdzie Pan za tydzień, dwa... Ktoś od Pana... Niech mi Pan obieca, że... - szum tym razem stał się nie do zniesienia.
    - Pani M. - powiedział z rezygnacją - ja naprawdę nie mogę dłużej rozmawiać...
    - Panie T., czy mógłby Pan podejść do okienka?... - przez szum przebił się stanowczy kobiecy głos.
    - Proszę się nie martwic, wszystko będzie dobrze. Musi być...
    - Dowidzenia, pani M...

    Uff... chyba jednak na prochach, pomyślałam. Wyczerpała mnie ta rozmowa. W telefonie zamigotała lampka połączenia wewnętrznego. To była Dorota.

    - I jak, powiedział, kiedy przyniesie?... Jakiś taki dziwny był…
    - Fakt... - w tej chwili tknęła mnie straszna myśl…
    - Słuchaj, czy on był... na dole? – zapytałam przez ściśnięte gardło.
    - No tak, na sali operacyjnej. Łączyłam przecież...


    - - -
    MissGaja

    P.S.
    Pan T. po tej rozmowie unikał mnie konsekwentnie przez dwa lata, tj. dopóki mieszkałam w Poznaniu. I już nigdy z niczym nie zalegał.

    OdpowiedzUsuń
  14. Był sobie stół…..

    Stół wykonany był przez ciotecznego wujka mojej Mamy. Stanisław był rzemieślnikiem z certyfikatem, co sprawiało, że był szanowany na naszej ulicy oraz na ulicy Polnej, która z naszą stykała się bezkolizyjnie z powodu braku bruku na skrzyżowaniu .
    Stół miał cztery nogi i blat. Nogi, zgodnie z klasyką rzemieślniczej roboty, schodziły z góry do dołu, były obłe, bezsęczne i mało zgrabne.
    Za to blat… blat był majstersztykiem. Do jego wykonania powzięte zostało drewno brzozy, wiśni i buku. Wiśnia z powodu swej naturalnie odrębnej barwy stanowiła centralny obszar kolistego blatu.
    Maleńkie cząsteczki większej całości układały się składnie - to jaśniej, to ciemniej, to bardziej, to mniej harmonijnie - we wzór przypominający rozetę.
    Czeladnik Stanisław był zakochany, dlatego jego dłonie przykładały się nadzwyczajnie do rozety i do wąskiego bukowego paska obwodu stołowego blatu.

    Pochylili się nad blatem stołu znawcy stolarstwa i wydali mistrzowski certyfikat czeladnikowi.

    Stanisław nie sprzedał swego czeladniczego stołu, postawił go w małym szczęśliwym mieszkanku, w którym Jagoda rozsiała trzech synów, a noce parowały miłością i zapachem terpentyny.
    On układał intarsje, a ona sączyła życie w mieszkanku na Wileńskiej 5, którego centralnym punktem był stół.
    Jagoda lubiła opierać swoje szerokie biodro o krawędź stołu, kiedy jej trzej synowie, tuż obok na podłodze, gnali przez swoje dzieciństwo.
    Potem w 1944 roku pognali w Warszawie przez swą młodzieńczą dorosłość i starość i śmierć, a ona oparta biodrem o krawędź stołu zamarła.

    Stanisław naostrzył swoją siekierę i zabił stół.

    OdpowiedzUsuń
  15. Była sobie kartka pocztowa….

    Była kartka pocztowa, o której trudno powiedzieć, że była ładna.
    Była nijaka. Jeżeli wziąć pod uwagę jej walory estetyczno- geograficzne - była kiczem znikąd:
    blade tło, a na nim kredką narysowany zarys dalekomorskiego jachtu z niebieskim żaglem.
    Mieli 21 i 19 lat.
    Niewiele mówili o tym, jak TAM było, nieco więcej o tym, jak wyglądał ich powrót.
    Mówili o tym, że mieli przed sobą 900 km.
    Mówili, że mieli rower, ale jakieś wojsko zabrało…
    Mówili, że szli i szli i szli…..i spali w rowie albo niespodzianie w białej pościeli w sudeckim zakątku bez adresu.
    A kiedy szli - ich Matce, na Wileńską w Warszawie, listonosz przyniósł kartkę pocztową.

    „Kochana….”
    Matka potarła oczy.

    „Kochana Mateczko…,”
    Matka odgarnęła znad oczu włosy.

    „Kochana Mateczko, jesteśmy….”
    Matka otarła mąkę z dłoni i usiadła na taborecie.

    „Kochana Mateczko jesteśmy w drodze do domu…”
    Matka spojrzała przez okno.

    „Kochana Mateczko, jesteśmy w drodze do domu i chcemy Cię powiadomić, że …”
    Matka oparła się łokciami o stół, a dłonie na oczy zaniosła.

    „Kochana Mateczko, jesteśmy w drodze do domu i chcemy Cię powiadomić, że jesteśmy zdrowi. Zobaczymy się za kilka dni …”
    Matka podniosła się i napowrót zaczęła ugniatać ciasto na rozłożystej stolnicy.

    „Kochana Mateczko, jesteśmy w drodze do domu i chcemy Cię powiadomić, że jesteśmy zdrowi. Zobaczymy się za kilka dni …Tadek i Stach”
    Matka rozwałkowała ciasto i przełożyła je na serwetę, bo powinno podeschnąć przed pokrojeniem na makaron.

    Kartka pocztowa zaległa na lata za lustrem a potem ktoś przeniósł ją do albumu ze zdjęciami.

    Album leżał długo w szufladzie, co komu po takiej brzydkiej karcie pocztowej ?

    OdpowiedzUsuń
  16. SZMACIANE LALKI

    Pamiętam toczone nogi naszego poniemieckiego stołu z szufladą pod rozsuwanym blatem. Bawię się na podłodze, ustawiając na dywanie wycięte przez matkę zwierzęta z papieru. Konik, słoń, żyrafa, kozica. Może mam może trzy, może cztery lata. Ojciec wtedy odszedł od nas. Dopiero za jakiś czas napisał list do matki, żeby wróciła.

    Matka nie wstydzi się, chodzi tanecznym krokiem wokół tego poniemieckiego stołu, śpiewa głośno, nienaturalnie, jakby ćwiczyła przed jakimś egzaminem do szkoły teatralnej.

    Czy znacie miłość Don Kichota
    rycerza barda i huncwota
    ujęła go dziewczyny cnota
    więc pod jej oknem śpiewał tak.

    Dulcineo, księżyc zgasł
    Dulcineo, spójrz choć raz
    Gdy twe oczy i usta się śmieją
    czuję że kocham cię Dulcineo.

    Chyba dalej nie umiała, bo zatrzymywała się zawsze na tych oczach i ustach. - Ty huncwocie - tak właśnie mówiły do mnie ciotki ze Lwowa.

    Kiedy śpiewała inną piosenkę „Gwizd lokomotywy, do widzenia napisz do mnie bądź szczęśliwy” zaczynało drgać powietrze i robiło mi się tak smutno, że aż bolał mnie nos.

    Moja matka marzyła i ciągle czegoś pragnęła. Czasem nawet próbowała zacząć, ale zaraz wszystko się rozwiewało.
    - Bo my mamy za ciężkie życie – tłumaczyła potem.

    Pamiętam, że przeprowadziliśmy się już z Pragi na Ochotę. Byłem w pierwszej klasie. W radiu ogłoszono konkurs recytatorski. Matka chodziła wokół stołu i powtarzała "O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny . . . "Dżdżu krople padają i tluką w me okno. Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną”
    Wymawiała „ł” jakoś dziwnie, tak jak „l”. Deklamowała z dykcją i z takim przejęciem, że ściskało mnie coś w brzuchu. Bałem się, że deszcz rzeczywiście zbije nam kiedyś szybę w oknie. Kiedy wreszcie miała pójść do radia na przesłuchanie, to zginął nam klucz od domu i nic z tego nie wyszło, bo musieliśmy pilnować mieszkania.

    Matka ciągle czekała na jakąś szansę.
    - Zobaczycie jeszcze, co zrobię, jak będę miała czas!
    Ojciec już wtedy nie żył. Pracowała jako dekorator w Domach Centrum. Żeby utrzymać dom ciągle brała nadgodziny. Wracała prawie w nocy. Nogi ją tak bolały, że moczyła je w gorącej wodzie. Czasem zasypiała na siedząco, z nogami w miednicy.

    Nie wiem skąd matka dowiedziała się o jakimś konkursie na wzory materiałów kretonowych. Razem z matką wymalowaliśmy plakatówkami cały duży blok rysunkowy. Potem okazało się, że zakładom odzieżowym nie dokładnie to chodziło.

    W konkursie "Życia Warszawy" na artykuł opisujący stosunki w zakładzie pracy matka dostała tylko wyróżnienie. Żelazko elektryczne z regulatorem przyszło w paczce. I redakcja wydrukowała ten artykuł pod tytułem "Konflikt". Wycięliśmy sobie z gazety, ale gdzieś nam potem zginął.

    Matka obiecała kiedyś dziewczynom, czyli moim siostrom, Dorocie i Monice, że jak tylko będzie miała trochę czasu, to każdej uszyje ogromną, szmacianą lalkę.

    Dzisiaj ma dziewięćdziesiąt dwa lata. Dziewczyny dobiegają sześćdziesiątki.
    Nie doczekały się tych szmacianych lalek.

    ---------
    janusz kostynowicz

    OdpowiedzUsuń
  17. NIE MOGŁEŚ TEGO PAMIĘTAĆ

    - Nie mogłeś tego pamiętać – mówi ciotka Alina.

    A ja upieram się. Że nawet nie było to najdawniejsze wspomnienie. Raczej brzeg, ostatni fragment szeregu wspomnień. Słońce ślizga się po podłodze, biała framuga drzwi, próg pokoju, ciemniejący głębiej korytarz. Matka stoi w progu, nie, raczej na środku dużego pokoju. Pokój zastawiony starymi ciemnymi meblami. Trzymam się jej sukienki, zadzieram do góry głowę. Matka uśmiecha się do mnie. I nagle pytam - Gdzie Tata?

    - To dziwne, że z najdawniejszego dzieciństwa pamięta się światło, mówi ciotka Alina, siostra mojej matki. Ciotka Alina nie żyje od trzydziestu lat.

    Musiałem to widzieć, przez długie lata miałem jakieś ślady wspomnień. Z tych pierwszych lat, kiedy mieszkaliśmy w poniemieckich Kowarach. Bo zanim skończyłem trzy lata, matka odwiozła mnie do babki w Lublinie. Teraz to już nie mam pewności. Coś się nie zgadza. Gdy ojciec odszedł nie miałem jeszcze dwóch lat. To by znaczyło, że umiałem już wtedy mówić?

    A może tylko chciałem wtedy zapytać, gdzie jest tata, wydawało mi się, że pytam, a matka odgadła bez słów. Wzruszyła się, porwała mnie na ręce, zaczęła całować. Trzydzieści lat temu jeszcze pamiętałem to poruszenie wtedy i jej głos. Teraz, już tylko przypominam sobie, że kiedyś to pamiętałem.

    Twarzy tamtego młodego ojca, który miał wtedy 37 lat, prawie nie pamiętam. Dopiero za trzy lata pójdziemy na peron stacji w Lubinie. Babka będzie miała pretensje do matki, że wraca do tego wariata, suchotnika, co nas zostawił. Pociąg rozpędzi się, lokomotywa zacznie sypać czerwone iskry. Rano wysiądziemy w Warszawie. Pojedziemy tramwajem do ojca na Boernerowo. Otworzymy furtkę ogrodu. Zejdziemy ścieżką w dół. Suterena, wejście przez garaż, pokój pachnący pastą do podług. Ojciec będzie leżał w łóżku, bardzo chory. I już z nim zostaniemy.

    -A może rodzice opowiadali ci o tym wszystkim i to zapamiętałeś – nie dowierza ciotka Alina.

    Nie, z ich opowiadań pamiętam co innego. Że podobno goliłem się brzytwą pozostawioną przez ojca na marmurowym blacie wielkiego, złoconego lustra. Tego samego, które teraz stoi na Lelechowskiej, w mieszkaniu mojej matki. Podobno krew mi ciekła po policzku.

    - To było, syneczku, inne lustro, poprawia mnie matka. W kuchni stała toaletka na kręconej nóżce z lustrem w drewnianej ramie. Sięgnąłeś z jej blatu. I nie była to brzytwa, ale maszynka do golenia. Widziałeś jak ojciec się goli i chciałeś go naśladować.

    Gdyby nie szrama pod siwą brodą, mógłbym też przypuszczać, że matka zmyśla.

    OdpowiedzUsuń
  18. Był sobie zegar

    No, zegar był wprost nadzwyczajny. Nie dość, że poruszał wskazówkami, wybijał godziny, to jeszcze ćwiartki godzin zaznaczał lekkimi kurancikami!! Zapracowany był, zabiegany, zapędzony. Nawet na chwilę nie przystawał i nie zwalniał tempa. Przy tym piękny był niesłychanie. Wysoki, smukły, od podłogi sięgał prawie pod sufit. I tak: mocne nóżki z lipowego drewna utoczone, szeroko rozstawione, krągłe, stanowiły mocną podstawę. Korpus - to było prawdziwe dzieło sztuki dłoni stolarza spod Sandomierza. Niby gładki, ale śladami dłuta stolarskiego znaczony. Niby prosty, ale skręcał lekko na lewą stronę. Niby całkowicie skończony, ale prawy narożnik szczerbaty jakiś od początku był.
    No i wreszcie serce – ogromna, spłaszczona kula na długim, pozłotkiem pociągniętym, patyku, w transie lewo-prawo, lewo-prawo wyznaczająca każdą minutę. Dźwięk też nadzwyczajny miał: przypominał zachrypnięte drzwi, albo kaszlącego starca. Kuranciki natomiast brzmiały jak mały chłopiec śpiewający „Kiedy ranne wstają zorze”.
    Trafił zegar do domu niby zwyczajnego, ale bardziej niż inne ciepłego, niby w mieście, ale trochę na uboczu. Kochali go wszyscy, ale tylko Ojciec miał prawo wkładania każdej niedzieli specjalnego kluczyka w specjale miejsce i przekręcania go siedem razy w prawą stronę.
    Wszyscy wierzyli, że póki zegar kaszle, póty szczęście w domu gości.
    Zegar zawsze był: mała dziewczynka układała klocki na podłodze, potem z tekturowym tornistrem powędrowała do szkoły, potem niewielkie grono przyjaciół miało okazję słyszeć chłopięce kuranciki, potem ona nakręcała sprężynę zegara, bo Ojca zabrakło, potem …..
    Zegar stoi i podpowiada kiedy egzamin a kiedy data rozwiązania. Kaszle i zapiewa, jest schronieniem dla aniołów i motyli.

    OdpowiedzUsuń

 
blogi