piątek, 6 listopada 2009

Wilejka


Przeglądając dziś prasę spostrzegłem pierwsze reklamy świąteczne. Skoro tak, to pierwsza wigilijna opowieść. Przepraszam, trochę długa, ale takie są te opowieści:

Zdjęcie ma walor prawdziwie dokumentalny. Wykonała je moja Żona w ostatnią wigilię. Siedzieliśmy w parę osób przy stole. Marysia, teściowa Mikego, krzyknęła: patrzcie, kot! I wtedy zobaczyliśmy ją.

Była jak z kołysanki: szarobura i nieduża. Siedziała na parapecie i wpatrywała się w nas zielonymi oczami. Wynieśliśmy jej przed dom gotowaną rybę. Zjadła grzecznie, a potem jeszcze jedną. Wtedy chyba postanowiła, że pobędzie tu trochę.

Dziwne, że z siedemnastu domów na osiedlu wybrała jedyny, gdzie jest duży pies, w dodatku zachęcany do gonienia w lesie polujących na ptaki kotów. Nie mogliśmy jej wziąć do domu, ale nie opuszczała nas. Koło drzwi wejściowych postawiliśmy wymoszczony ręcznikiem Buby karton, a na dnie umieściliśmy słabą energooszczędną żarówkę, która nie parzyła, a dawała ciepło.

Po trzech dniach trzeba ją było zaprosić, bo robiło się coraz chłodniej, a sąsiad zwrócił nam uwagę, że kot załatwia się mu w ogródku. Buba okazała się niespodziewanie uprzejma, a Wilejka (od Wigilii, Wilii i czułości do Kresów) oswojona już z zapachem psa nie bała się.

Potem pojechaliśmy na Sylwestra pod Warszawę i zabraliśmy je obie. Bałem się, że się zgubi w lesie i trzymałem ją zamkniętą w małym drewnianym domku, gdzie nocowaliśmy. W dużym domu przyjaciół było nas ośmioro. Siadywaliśmy przy kominku, popijaliśmy wódeczkę, ale ja pod byle pozorem wymykałem się do domku, brałem spod poduszki tę małą znajdę na kolana i śpiewałem (a nie umiem śpiewać) piosenkę o szaroburych kotkach dwóch.

Pomyślałem: Kiedyś Papkin, Lew Północy, a dziś... szkoda gadać.

Potem było kilka długich tygodni z jej rują. Upokarzające tańce na nodze krzesła, zaloty do puszystego ogona Buby, wreszcie sterylizacja.

Nadeszła wiosna. Chyba jest we mnie archetyp jakiegoś pasterza, bo kiedy kiedy rano wychodziłem z oboma bydlątkami do ogrodu, czułem się szczęśliwy jak nigdy.

Pisałem:
Teraz mam poważny kłopot, bo wczoraj ostatecznie okazało się, że Syn jest uczulony na kota, do tego stopnia, że lekarz odradza mu nas odwiedzać. Muszę ją oddać i serce mi krwawi, a biedactwo nie wie i w środku nocy przychodzi się przytulać.

Ranem jest najpiękniej, bo to obietnica spokoju i harmonii. Jeszcze przede mną telefony, pisma, codzienna walka o byt. Jeszcze siódma, mogę szepnąć słówko pięknej kalinie i obiecać oliwnikowi, że jeżeli zakwitnie, już tak bardzo go nie przytnę jesienią. Jeszcze westchnę, jak dobrze i jak niedługo jest tu Wilejce. Potem nakarmię zwierzęta, zjem śniadanie i gazetę. Potem praca.

Pewna znajoma z daleka obiecała ją wziąć, ale to delikatna sprawa, bo czekają aż się wypełnią dni starego i wiernego psa. Takie to kocie i psie ludzkie smutki.

W czwartek było na tzw. śledziu parę osób. Nie ma małych dzieci, więc tkliwość gości koncentruje się na zwierzętach. Dotąd w roli głównej występowała Buba, ale tym razem show skradła jej Wilejka.

Nic nie jest takie, jak się wydaje. Nieszczęśliwa Wilejka, bohaterka wczorajszego dnia przyniosła mi pół godziny temu upolowaną na polu sójkę. Miał być „Doktor Dolittle”, a jest „Park Jurajski.”

Właśnie zechciała przez chwilę popozować do portretu Kota. Niedługo już będzie z nami i bardzo się martwię, bo pokochałem bardzo tę niesforną istotkę.

To już ostatnie ze zdjęć malutkiej. Dogadałem się już z jej nowymi opiekunami i wywożę ją za tydzień. Oczywiście zauważyła jakąś smutną zmianę, bo chodzi za mną jak pies i jak on patrzy pytająco w oczy.

Wilejka już od piątku ma nowy dom. Duży i z ogrodem. Na początku musiała zostać trochę sama i się ukryła w kominku. Jednak jeszcze tej samej nocy wskoczyła do łóżka pani, która specjalnie przyszła się nią opiekować i spała w nogach. Następnego dnia bawiła się końskim ogonem dwudziestoletniej córki gospodarzy. Jednym słowem jest jej dobrze.

Gorzej ze mną, bo bardzo brak mi jej niefrasobliwego wdzięku i uroczego egocentryzmu. I tej wyciągniętej łapki, kiedy leżała mi na piersi i wymruczywała swoje opowieści kocie. Tylko wtedy pozwalała tę łapkę głaskać.
Kilka tygodni potem pojechaliśmy do przyjaciół ją odwiedzić. Napisałem:
Kiedy przyjechaliśmy, była mocno zdezorientowana, bo przecież ułożyła już sobie życie, a tu nagle zjawiam się z całym jej dawnym stadem, z Żoną i z Bubą. Na pewno nie była skłonna do tej zażyłości co kiedyś, ale musiało w niej coś tkwić, bo kiedy pierwszego wieczoru zmęczony padłem na posłanie i obudziłem się rano, Buba spała u moich nóg a do pleców przytulona Wilejka. Zmieszana uciekła, ja wyszedłem na taras. Tam z głową opartą na kolanach siedziała jej nowa pani, Krystyna, z którą przyjaźnimy się od ponad trzydziestu lat.

- Teraz między nami już wszystko będzie inaczej - powiedziała smutno.
- To nie jest tak jak myślisz - odpowiedziałem po męsku.

Potem z całą stanowczością przyjmowała jedzenie od nowych państwa, a chodziła spać do starych, przy czym częściej sypiała na łóżku Żony.
Kiedy odjeżdżaliśmy nie przyszła się pożegnać, bo bardzo zajęta była w pobliżu łapaniem jakiejś muchy.

A mnie już minęła ta rzewna tęsknota, kiedy na własne oczy zobaczyłem ją w nowym, kochającym otoczeniu. Skończyło się jak w prawdziwszym książkowym, a nie filmowym finale „Śniadania u Tiffany'ego”. Wigilijna Holly ma swój stały dom.
----------------------------------
Z miłości powstają niekiedy wielkie dzieła. Z mojej małej tkliwości zmontowałem ze zdjęć Wilejki i Buby mały film. Przedwojenny, a jakże!



www.youtube.com/watch?v=HS19LfIHtqI

4 komentarze:

  1. Siedzi kotek w oknie
    i patrzy na pole.
    -Nie pójdę na spacer,
    w domu siedzie wolę.

    Nie przejdę po śniegu
    bosymi łapkami.
    Może mi kto kupi
    buty z cholewami?
    /Cz. Janczarski/ KD

    OdpowiedzUsuń
  2. jest jeszcze takie coś:
    http://www.youtube.com/watch?v=wyOEszwq3MI&feature=channel

    OdpowiedzUsuń
  3. Prawdziwy majstersztyk w brzmieniu, barwie i klimacie. Warto przypomnieć.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mieliśmy na Boernerowie młodziutką kotkę, która właśnie nazywała się Lola. Urodziła w naszej szafie Gająca. Śmiesznie się nim opiekowała, bo nie miała wprawy. Łapała go zębami za kark i wynosiła z tej szafy,żeby nam pokazać. Potem znowu wnosiła. Baliśmy się o niego, bo ciągle spadał jej na podłogę. Niedługo potem oboje rozrabiali. Wyrósł na pięknego kota.

    OdpowiedzUsuń

 
blogi