środa, 7 listopada 2012

Zaduszki poetyckie

Pamiętam go doskonale. Był postacią bardzo wyrazistą, człowiekiem energicznym, ale lirycznym zarazem. Najbardziej liryczny miał chód. Zapewne z tego powodu, że był bardzo chudy, szedł tak lekko, jakby unosił się w powietrzu.

Rok 1967, razem z Jurkiem Tomaszkiewiczem i Michałem spacerowaliśmy wokół Pałacu Kultury i rozmawialiśmy o poezji. Nigdy się nie dowiem, czy ona rzeczywiście była tak ważna wtedy, czy tylko dla nas najważniejsza. Chyba jednak musiała być ważna, jeżeli spore dość wiersze ukazywały się na pierwszych stronach tygodników kulturalnych i wszyscy je czytali.

Ten wiersz był doskonały, od razu znałem go na pamięć. Jurek też. Rozgarnialiśmy nogami suche liście i zaczął Tomaszkiewicz:
Nie było lata. Jesień szła od wiosny
Jak ziąb - od wody, jak od dzwonu kręgi.
Ja:
Dnia piętnastego Burns pozbierał wiosła,
Zaszedł nad morze, Zawrócił do karczmy. 
W karczmie odnalazł płomień, knot i łoju
Wysoką wieżę - u szczytu szczerbioną...
Stanisław Grochowiak, Nie było lata...
---------------------------------------------------
To fragment wspomnienia o Jerzym Tomaszkiewiczu, jednym ze zmarłych poetów, którym poświęcone będą „Zaduszki poetyckie”. Organizujemy je wspólnie z Januszem Kostynowiczem vel Kowarskim w nowo powstałym Stowarzyszeniu Umarłych Poetów „Warszawska Atlantyda”  w Warszawie, przy ul. Walecznych 61 (dawna „Literka”) w najbliższy piątek, 9 listopada o godzinie 19.

Serdecznie zapraszam stałych Czytelników (proszę o zapowiedź przybycia e-mailem pod adresem: slowobraz@gmail.com).
----------------------------------------
Zdjęcie pochodzi sprzed siedemnastu lat. Podczas wieczoru fizycznie obecni będą tylko: Kowarski (z gitarą, pierwszy od prawej) i ja (trzeci od prawej). Postaramy się jednak (w poetycki - nie spirytystyczny - sposób) przywołać pozostałych: Jerzego Tomaszkiewicza (pomiędzy nami w czarnej koszuli), Michała Łukaszewicza (przysiadł na poręczy fotela i opiera się moje ramię), Tomasza Wacha (w okularach, najbardziej z lewej), Krzysztofa Zaleskiego (najbliżej obiektywu, ale odwrócony). Jak ich znamy, przybędą na pewno.
----------------------------------------------------------------------

Zgasło światło i Wasz Guślarz odczytał fragment „Dziadów”, jakby specjalnie stworzony dla zmarłych poetów:
Naprzód wy z lekkimi duchy,
Coście śród tego padołu
Ciemnoty i zawieruchy,
Nędzy, płaczu i mozołu
Zabłysnęli i spłonęli
Jako ta garstka kądzieli.
Kto z was wietrznym błądzi szlakiem,
W niebieskie nie wzleciał bramy,
Tego lekkim, jasnym znakiem
Przyzywamy, zaklinamy.
Ten lekki, jasny znak to było zapalenie świecy przez Kowarskiego. Nie udało mu się za pierwszym razem, ale po chwili zrobiło się jaśniej. Najpierw był Ten, o którego śmierci dowiedzieliśmy się niedawno, i z którym nie mieliśmy kontaktu przez dziesięciolecia – Andrzej Pawlina. Potem już w kolejności odchodzenia: Jerzy Tomaszkiewicz, Michał Łukaszewicz, Tomasz Wach i Krzysztof Zaleski. Na początku jakiś fragment wspomnienia o każdym, potem krótkie credo literackie, a na koniec po trzy wiersze.

Niestosowne jest powiedzieć o Zaduszkach, że było miło, lecz przecież nie było podniośle. Nie próbowaliśmy wywołać Ich duchów, ale pewno przywołaliśmy nastrój tamtej przyjaźni i szacunku dla twórczości.

Nie przyszło zbyt wiele osób, ale może za rok...

15 komentarzy:

  1. Tak się złożyło (a może gdzieś to było zapisane), że ja, student drugiego roku matematyki miałem recytować wiersze Michała w studenckim klubie Karuzela. Pozostali uczestnicy prezentacji dorobku Stajnii przygotowali do recytacji swoje własne utwory. A byli to wszyscy obecni na zdjęciu, z wyjątkiem Jerzego, który właśnie wtedy przebywał w magicznym Cieszynie. Z powodu, powiedzmy, “konsekwencji Marca 68” do poetyckiego przedstawienia nie doszło. Może teraz dojdzie...
    Piotr Prejbisz

    OdpowiedzUsuń
  2. W szyciu nic nie ma, oprócz szycia,
    Więc szyjmy, póki starczy siły!
    W życiu nic nie ma, oprócz życia,
    Więc żyjmy aż po kres mogiły!

    Szewczyk w: Łąka, Warszawa 1920, s. 109.

    Odlatującym i żyjącym
    wiecznie żywym w słowie
    z innego świata
    gm

    OdpowiedzUsuń
  3. Uczestniczyłem w tym występie, który zapamiętał Piotr, wówczas student matematyki. Konkretnie było to 3 listopada 1968 roku, czyli sporo po wydarzeniach marcowych, które jak wiadomo, wywołali komandosi zrzuceni na spadochronach.

    Zgodnie z tą wykładnią, wspólnie z Krzyśkiem Zaleskim, który miał już doświadczenie kabaretowe, napisaliśmy scenariusz składanki poetyckiej pt. "Desant". Spektakl, miał być wystawiony w okolicach jakiejś rocznicy, konkretnie 9 listopada. Miał kończyć się tym, że wychodzimy na skraj scenicznej rampy i rzucamy w stronę widowni ulotki z przepisanymi na maszynie wierszami.

    Pojawił się jednak problem techniczny, bo ulotki nie chciały lecieć, spadały blisko, zaraz za sceną. Wtedy ktoś wpadł na pomysł, że dalej polecą kółka wycięte z bristolu. I podczas próby generalnej rzeczywiście rzuciliśmy te czerwone kółka, odpowiednio podkręcając. Poleciały w stronę pustych krzeseł na sali oraz jedynego widza, siedzącego w pierwszym rzędzie, kierownika naszego studenckiego klubu "Karuzela".

    Kierownikowi z początku spodobał się ten efekt. Potem jednak żalił się studentom, że cenzura tego nie przepuściła, a do tego miał jeszcze kłopoty, gdzieś wyżej.

    I to był nasz ostatni występ w Karuzeli na Jelonkach.

    Janusz Kostynowicz

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo żałuję, że przegapiłam, jakoś mi ostatnio dni lecą za szybko, myślałam, że byłam tutaj dopiero co.
    Z drugiej strony, może i lepiej, ani jednej pani w tym gronie, jak ja bym się czuła? Jak z kosmosu :-)

    Do następnej okazji!

    OdpowiedzUsuń
  5. To fotografia sprzed siedemnastu lat, kiedy jeszcze żylismy. Bezpieczniej ją przegapić. Natomiast na Zaduszkach w Warszawskiej Atlantydzie, gdzie nas wspominano, były już trzy panie w różnym wieku i piły wino.
    Kowarski

    OdpowiedzUsuń
  6. Chyba lipy tak pachniały. Dopiero, gdy się ściemniło, można było swobodniej oddychać. Uważałem, że jest jeszcze młoda godzina i dałoby się coś zorganizować, skoro spotkaliśmy się wszyscy przypadkiem po roku. Tymczasem Tomek Wach, jak zwykle, powiedział cześć i wsiadł do pierwszego nadjeżdżającego autobusu. A my dalej wlekliśmy się teraz, noga za nogą. Na początku Krzysiek Zaleski z Jurkiem Tomaszkiewiczem, chociaż, jak wiadomo, nie przepadali za sobą. Wymieniali jakieś nazwiska kolejnych poetów, których nawet nie znałem i tak się wkręcili w rozmowę, że przestali na mnie zwracać uwagę. Za nimi Mirek Sznajder z Michałem Łukaszewiczem, znowu o Białoszewskim, którego wtedy zupełnie nie pojmowałem. Próbowałem się do kogoś podłączyć, ale nie miałem wiele do powiedzenia, bo byłem trochę za mało oczytany. Z Traugutta skręciliśmy w Mazowiecką, chyba po to żeby Krzyśkowi, który mieszkał na rogu Wilczej i Ujazdowskich, było po drodze. Ale nawet jemu się nie śpieszyło. Na Brackiej zgadało się o Herbercie. Za łatwo uznaliśmy wszyscy, czego dzisiaj się wstydzę, że „Pan Cogito” jest zbyt kolokwialny i za mało poetycki.
    - Poprzedni „Napis” był lepszy - bąknąłem i na dowód wyrecytowałem z „Dlaczego klasycy” ten jedyny fragment, który znałem na pamięć. .

    jeśli tematem sztuki
    będzie dzbanek rozbity
    mała rozbita dusza
    z wielkim żalem nad sobą

    to co po nas zostanie
    będzie jak płacz kochanków
    w małym brudnym hotelu
    kiedy świtają tapety

    Prawie czterdzieści lat minęło, Jurka, Michała, Krzyśka i Tomka już nie ma na tym świecie, a ja wciąż idę za nimi.

    OdpowiedzUsuń
  7. Może kiedyś, przy następnej okazji, opowiem o jakimś innym spacerze, albo o poetyckich Zaduszkach, które "Stajnia urządziła na Boernerowie 31 października 1974 roku. Siedzieliśmy wtedy na podłodze, przy winie, gotowanej fasoli i dymiącym samowarze. Dyskutowaliśmy o programie, którego nigdy nie udało się nam wprowadzić w życie.
    - "Kontakt jako twórczość".

    Wtedy ciągle jeszcze wracały do nas echa egzystencjalizmu. Nic dziwnego, że szukaliśmy tych klimatów u Herberta. Dlatego z tomu "Napis" wyróżnialiśmy ten wiersz:

    Świt
    W najgłębszym momencie przed świtem rozlega się pierwszy głos tępy i ostry zarazem jak uderzenie noża. Potem z minuty na minutę wzmagające się cienie drążą pień nocy.
    Wydaje się, ze nie ma żadnej nadziei.
    To, co walczy o światło , jest śmiertelnie kruche.
    I kiedy na horyzoncie ukazuje się okrwawiony przekrój drzewa, nierealnie duży i prawdziwie bolesny, nie zapomnijmy błogosławić cudu.

    Do "Pana Cogito" musieliśmy dorastać stopniowo.
    Na pogrzebie Krzyśka "Przesłanie Pana Cogito" czytał jego syn.

    Janusz Kostynowicz

    OdpowiedzUsuń
  8. „Do >Pana Cogito< musieliśmy dorastać stopniowo.”

    Może Wy, ale ja (wiem, że to niesłuszne) nigdy do niego nie dorosłem. Do tej kategoryczności, do poezji ex cathedra i do ziejącego chłodu, nawet jeśli z pogrzebowej on okazji.

    Horacy pisał, że poeci chcą albo uczyć, albo bawić. Wolę tych drugich.

    OdpowiedzUsuń
  9. „Ogromny chłód wieje od Longobardów
    Cień ich trawę przepala kiedy zlatują w dolinę
    Krzycząc swoje przeciągłe nothing nothing nothing".

    (Longobardowie, z tomu „Napis”)

    W klimacie Zaduszek ten chłód jeszcze wybaczony.

    Na co dzień jest dla poetów jeszcze trzecia droga - odkrywać nierzeczywistość,

    Kostynowicz

    OdpowiedzUsuń
  10. Było co najmniej dwóch Herbertów - wrażliwy twórca z okresu do stanu wojennego i nabzdyczony bohater z okresu późniejszego. Poznałem go jako Barbarzyńcę w ogrodzie i był to naprawdę bardzo czuły barbarzyńca. Pan Cogito z roku 1974 był dowcipnym racjonalistą:
    W domu zawsze bezpiecznie

    ale zaraz za progiem
    gdy rankiem Pan Cogito
    wychodzi na spacer
    napotyka – przepaść

    nie jest to przepaść Pascala
    nie jest to przepaść Dostojewskiego
    jest to przepaść
    ma miarę Pana Cogito

    dni bezdenne
    dni budzące grozę
    idzie za nim jak cień
    przystaje przed piekarnią

    w parku przez ramię Pana Cogito
    czyta z nim gazetę
    uciążliwa jak egzema
    przywiązana jak pies
    za płytka żeby pochłonęła
    głowę ręce i nogi

    kiedyś być może
    przepaść wyrośnie
    przepaść dojrzej
    i będzie poważna

    żeby tylko wiedzieć
    jaką pije wodę
    jakim karmić ją ziarnem

    teraz
    Pan Cogito
    mógłby zebrać
    parę garści piasku
    zasypać ją
    ale nie czyni tego

    więc kiedy
    wraca do domu
    zostawia przepaść
    za progiem
    przykrywając starannie
    kawałkiem starej materii

    Zaśmiewałem się czytając ten antyegzystencjalny wiersz.
    Ale pan Cogito z Przesłania i Herbert z jego Potęgą smaku są nie dają się czytać (np. kilka razy). Bo jest w nich samouwielbienie.
    Bouszek

    OdpowiedzUsuń
  11. Ja tam lubię pana Cogito - to prawdziwie męska poezja, męska dusza, styl myślenia. Włącznie z tym samouwielbieniem. Urocze.

    OdpowiedzUsuń
  12. Pani ma rację. Na zdjęciu widać jednak, że to wcale nie poeci, ale zwyczajni faceci.

    Prawdziwie męska poezja polegała na tym, że nie mieliśmy daru poezjowania. Brakowało nam tej słodkiej melodyczności,szerokiej wyobrażni, magii nastroju, poczucia humoru mistrza Ildefonsa, uroku,o którym Pani wspomniała.

    Nic dziwnego, że Tomek Wach zaproponował w kolejowym poemacie:
    "Zamiast poezja mówmy raczej pezja.

    Niewiele było tych wierszy, bo szło jak z kamienia. Pali się zaduszkowa świeca, a ja widzę Jurka Tomaszkiewicza, recytującego:
    "Głód swój kołyszę
    kamieniami piszę"

    Jedni "ścibolili" poprawiając w nieskończoność kilka wierszy. Inni pisali prozą, tyle że słowa układali w słupki. Ale nie dawaliśmy, kurna, za wygraną. W wierszu bez tytułu Krzysiek Zaleski zwierzał się:
    "w tym wiara moja o co papier cięższy"

    Mało pisaliśmy, ale dużo gadaliśmy, łudząc się, że może kiedyś coś z tego będzie. Dlatego ten wiersz Michała Łukaszewicza znaliśmy wszyscy na pamięć.

    Arsenał

    Słowo się rzekło
    płynie woda
    pustynię prawdą nawilżając
    lecz nic nie rodzi się na pisakach
    płynąc i z czasem zastygając.
    Wiara powszechna jednak głosi
    że z obracania językami
    zbiera się na dnie arsenału
    ten aksamitny pył
    dynamit

    U Herberta sprzed "Pana Cogito" odnajdywaliśmy jeszcze nasze niepokoje:
    "co będzie
    kiedy ręce
    odpadną od wierszy
    gdy w innych górach
    będę pił suchą wodę"

    I tamten Herbert pocieszał nas jeszcze:
    "trzeba śmić cierpliwie
    w nadziei że treść się dopełni
    że brakujące słowa
    wejdą w kalekie zdania
    i pewność na którą czekamy
    zarzuci kotwicę"

    (z tomu "Napis)

    Janusz Kostynowicz

    OdpowiedzUsuń
  13. czytam i myślę: jak dobrze umieć czytać...
    czytam i myślę: jak dobrze, że inni piszą, bo mam co czytać i o czym myśleć w listopadzie.
    Bardzo mnie autor przywrócił do kilku wersów trochę już pomijanych na co dzień.

    OdpowiedzUsuń
  14. Przez dziesięciolecia znałem ten wiersz Herberta na pamięć, teraz go odtworzyłem i...znów chcę być astronomem!

    Pijacy

    Pijacy są to ludzie, którzy piją do dna i duszkiem.
    Ale krzywią się, bo na dnie widzą znów siebie.
    Przez szyjkę butelki obserwują dalekie światy.
    Gdyby mieli silniejszą głowę i więcej smaku, byliby astronomami.
    Bouszek

    OdpowiedzUsuń
  15. W tamtych czasach, kiedy jeszcze żyliśmy, mieliśmy ich trzech: wielkiego Grochowiaka, który został tu tak pięknie przypomniany, wyniosłego Herberta i tego trzeciego, powykręcanego, wplątującego się w rozmowy.

    Gorący lipiec 1972 roku, Boernerowo, zapuszczony ogród na Akantu 31. Siedzimy pod jabłonią. Mój funfel Mirek, jego żona Janka oraz ja z Ewą. Dałoby się jeszcze wytrzymać ten ukrop, gdyby nie natrętne słowa, gorsze od os. Ktoś otworzył lepki tomik i nie można się od nich opędzić.
    - Ewo, bodła cię – dziesiąty raz pytam nieletnią żonę.
    - Jeszcze jak mnie bodła – Janusz, błagam cię, przestań!
    - A myślisz, że mnie nie bodła – automatycznie włącza się Mirosław.
    Janka na leżaku się poprawia. Dopina kretonowy, rozchełstany szlafroczek.
    Wtedy krowa przechodzi na jej stronę.
    - Ja teraz będę krową – ofiarowuję się usłużnie, a wy ryczcie!
    - Bee, bee - wszyscy.
    Idę na czworakach do Janeczki i trykam czołem leżak.
    - Bodła cię, Janka - pyta Mirosław, ciekaw jej wrażeń.
    - Strasznie mnie bodła - mówi Janka - tak się zdenerwowałam, że muszę zapalić papierosa. I rzeczywiście zapala Ekstra Mocnego.
    - A co, ciebie nigdy nie bodła – pyta Ewa zaczepnie Mirosława.
    - Bydła mnie tylko.
    - A i tak, było i było - kwituje filozoficznie Janeczka.
    Wreszcie trochę wytchnienia Nasuwa się chmurka kłębiasta. Ulga. Ale za chwilę jeszcze mocniej praży. Słychać głos ptaka.
    A potem znowu - Ewo, bodła cię?

    Janusz Kostynowicz



    BODŁA

    Leżymy. Z Baśką . . . Ową.
    Pod leszczynami przy drodze,
    tyle, że z naszej strony.
    - Krowa? Myslisz, że mnie nie
    bodła? Bodła. Jeszcze jak
    bodła.
    Od drogi słychać
    - Bee . . . bee. . .
    Baśka na leżaku się po -
    prawia. Szlafrok. Ale nic.
    - Bodła.
    Znów
    - Bee.
    Baska się wierci.
    Ja:
    - E. . . bodła?
    Baśka:
    - Bodła - ale nie to, że u -
    stępuje, a to że na dro -
    dze za płotem ta bee -
    krowa sam wyszła, że to
    Głupia Zośka. Na jaw. I już
    po ludzku, nie krowiemu:
    - Bodła cie Baśka? Bodła
    cie? Bodła?
    Baśka się wachluje chu-
    steczką:
    - Bydła.
    A ta:
    - Bodła? Bodła?
    Ja na to:
    - Bodła.
    - Bodła?
    Baśka już leży i nic.
    - Bodła? Baśka? Bodła?
    To ja już nic Też. A ta :
    - Bodła? Bodła?
    I długo tak było. I by
    było. Aleśmy złożyli le -
    żaki. A i tak było i było.

    (Miron Białoszewski, z tomu "Było i było")

    OdpowiedzUsuń

 
blogi