środa, 3 listopada 2010

Synek z Chybia

O Michale Sytniku pisałem wspominając nasz cieszyński kabaret "Orygenes", w którym był czołową postacią. Widzicie na zdjęciu tego ulizanego boroka między dziewczynkami? Zawsze był beniaminkiem i lubił kobity. Niewiele się zmienił. Dziś jest na nauczycielskiej emeryturze w Krośnie, choć to synek spod Cieszyna, a dokładnie z Chybia. Oto fragment jego wspomnień "Mieszanie", które kiedyś drukowaliśmy w "Rękopisie". Ktoś powiedział, że Michał ma hrabalowskie pióro.

Nazwisko mam po ojcu - prawdziwym Polaku, repatriancie spod Lwowa, z miasta Chodorowa, gdzie też jest cukrownia, ale już nie nasza, jak i cała tamta ziemia, którą jedni nazywali Kresami Wschodnimi, a drudzy - Zachodnią Ukrainą, a w dowodzie osobistym napisali tacie, że się urodził w ZSRR. Po ojcu mam też podobną naturę, ale nie charakter, a raczej formę cielesną. Ojciec jest spod znaku Barana, a ja - spod Wodnika. Nasze nazwisko może być tłumaczone na język francuski jako saturator albo etymologicznie wyprowadzane od nazwy pewnego ciekawego zajęcia, które w łacinie brzmi piękniej, bo "propinacja", a polegało ongiś na syceniu miodu. W każdym razie nie jesteśmy abstynentami, bo jakoś cały czas zawsze był pod ręką cukier albo melasa.

Że jestem z Cieszynem związany różnymi więzami, chociaż się tam nie urodziłem, mogę udowodnić łatwo. Przede wszystkim znam cieszyńską gwarę i wcale nią nie gardzę, ale wręcz przeciwnie: gdziekolwiek jestem, mówię "po naszymu" i czekam, kto zgadnie, skąd pochodzę. Wiem co to była "pyrdelónka", na co dzień używam takich słów, jak: "isto", "podziwej sie", po "połedniu", "dziołcha", "cesta". Wypadałoby jednak zacząć od początku, żeby nie drzistać po próżnicy.

Pochodzę z Chybia. Ja, ja! Cukrownia i ostatnia większa stacja przed Zebrzydowicami. Rodzina matki od dwóch pokoleń mieszkała w "Biołym Dómu", którego już nie ma. Zanim go całkiem zmieciono z powierzchni ziemi, Franek Dzida zdążył tam nakręcić film, a mnie się udało cyknąć parę zdjęć. Nie ma mojego rodzinnego domu, który przetrwał dwie wojny światowe, ale cukrownia jeszcze istnieje. Jak wieża piastowska góruje nad Cieszynem tak nad Chybiem stoi kumin cukrowni i to wyróżnia te dziedzine ze wszystkich wsi na świecie. Kumin fabryczny ze smugą czarnego lub białego dymu stał w samym centrum świata mojego dzieciństwa jak sztandar zwycięstwa, jak nasza wieża Eiffla i nasz Wezuwiusz.

Jak my byli mali, chodzili my se krajuszkym, żeby nas mlyczorz nie przejechoł, wszystkimi cestami - przez Żabiniec i Landek aż na Kopiec Rudzicki, przez Bronów, Ligotę, Czarnolesie, Zabrzeg - do Goczałkowic i kawałka Zarzecza, niezalanego Wiślaną wodą, na Frelichów, przez Zabłocie do Strumienia, na Czuchów, Mnich, Gołysz, Zaborze i curik nach Hause! Żeby sie nie stracić, fórt my sie oglądali, czy jeszcze na horyzoncie widać nasz kumin. Jak nam znikał z oczu, trzeba było szybko wracać. Rano nas budził buczek fabryczny i trzeba było wstawać z legerów, umyć sie w laworze i iść do szkoły.

Między szkołą a gminą stał pomnik, co na nim napisali "Chwała bochaterom..." Chociaż to poprawili, ślad i tak pozostał. Do tej samej szkoły chodziła przed wojnóm moja mama - Erika Pieschówna, tak jak i dwie jeji siostry. Przedtym ta szkoła powszechno nazywała sie im. Piłsudskiego, a po wojnie - Dzierżyńskiego. Za starej Polski kierownikym był pón Babisz. Jak grali w radyju hymn, stowoł zaroz na baczność. Z mamóm chodzili do tej samej klasy synki naszych Żydów, co tu mieli gospody i sklepy. Mómy ich na zdjęciu, jak tańcujóm krakowiaka z naszymi dziołchami. Po Marmurach, Szmajdlerach, Zilbigerach ni ma ani śladu. Ni ma też śladu po Biołym Dómu. Mamy też już nima.

Po połedniu syrena buczała, że mama z tatą przyjdą z roboty i będziemy jeść obiad. Z okien naszego mieszkania było widać góry, a bliżej pociągi, jadące albo na Pawłowice albo na Skoczów, ale nie było po co jeździć tak daleko, bo wszystko było na miejscu jeszcze sprzed wojny. Za starej Polski już tu był kościół i szkoła, kierhof i banhof, poczta, kino, boisko sportowe, biblioteka, park koło willi przy cukrowni i kręgielnia przy kasynie, doktory, akuszerki i dentyści, a poza tym sklepy, gospody, piekarnie, masarnie. Życie kulturalne rozwijało się na przyzwoitym poziomie, jak produkcja cukru! Na fabrycznym stawie zawsze były Dni Morza, na Świętego Jana dziołchy puszczały wianki, zaś w zimie jeździło się tam na łyżwach. Potem woda zaczęła śmierdzieć nik tego nie czyścił. A jak my poszli do nowego przedszkola to kręgielnia już była nieczynna, okna powybijane, ale fajnie sie po dachu góniło bo był wyasfaltowany. Na tym przedszkolu wisiały ogromne portrety Marsa, Engelsa, Lenina i Stalina. Kiedyś do przedszkola przyszedł w mundurze kolejarskim pan Fober, mąż kierowniczki. Foberka pyta przedszkolaków: Wiecie kto do nas przyszedł? A my chórem: Józef Stalin!

Za starej Polski w życiu kulturalnym przodowały szkoły, które przygotowywały widowiska teatralne, muzyczne i taneczne i uczyły patriotyzmu. Mama z ciotkami do końca śpiewały takie pieśni, jak : "Za Niemen, za Niemen....", "O mój rozmarynie", "To nieprawda, że Ciebie już nie ma..." A po śmierci Piłsudskiego wycieczki pojechały do Krakowa oglądać zwłoki Komendanta. "Roty" nie śpiewało się w domu, bo dziadek nie lubił tej zwrotki o Niemcach, co plują w twarz Polakom. Twierdził, że u nas w Galicji to się nie zdarzało, ani nigdzie tam, gdzie przedtem przebywał... Może i miał trochę racji, bo jeśli już nas opluwali, to nie tylko Niemcy, zwłaszcza jak się do Chybia zbliżył front i wkroczyli tu żołnierze wyzwoleńczej Armii Czerwonej, niosąc krwawy sztandar rewolucji społecznej... Poza tym sami Polacy opluwali się zawsze najsoczyściej.

6 komentarzy:

  1. Jeśli pamiętacie napis “Chybie” na torebkach z cukrem, to przypomnicie też sobie inny napis: “Krasiniec”. Cukrownie w XIX wieku były rzeczywiście prawdziwymi wyspami postępu. Powstałą ok. 1870 roku cukrownię Krasiniec opisał w swoim stałym felietonie Bolesław Prus, a jej przetworzoną wizję odnajdujemy w wydanych w 1891 roku “Emancypantkach”:

    Cukrownia widziana z góry

    Dębicki:
    […] A nareszcie ideę panującą, która ogarnia całe życie fabryki, jej rozwój i wahania - może reprezentowałbyś ty sam, gdybyś w swojej cukrowni widział nie prasę do wyciskania dywidend, ale organizm, który ma spełniać jakieś cele na świecie.
    Dodaj, że każda z istniejących fabryk ma swoją indywidualność. Są fabryki logiczne i głupie, rzetelne i szachrajskie, wolne i spętane przez wierzycieli, moralne i niemoralne. Pomyśl o tym wszystkim i powiedz: czy poza burakami, wytłoczynami, melasą i dywidendą nie dostrzegasz konturów - ducha, który tym tylko różni się od ludzkiego, że zamiast jednej świadomości ma ich kilkaset?…
    - Stefku, profesor ma słuszność - rzekła Ada. - W fabryce istnieje duch zbiorowy…
    - Ale nie ma w niej miejsca na współczucie i litość panny Magdaleny - odparł Solski.
    - Mylisz się - wtrącił Dębicki. - Teraźniejsze fabryki są jeszcze bardzo niskimi organizacjami. Czy jednak nie sądzisz, że dzisiejsze zamęty w świecie pracy może nie istniałyby, gdyby w fabrykach tętniło żywe uczucie? Gdyby smutek spotykający jednego pracownika udzielał się innym; gdyby kierownicy troszczyli się o usuwanie przykrości, a nasuwanie przyjemności wykonawcom?
    Żyjemy zresztą w epoce, kiedy w fabrykach zaczyna kiełkować ów uczuciowy element. Bo czymże innym wytłomaczysz: szpitale, szkółki i ochrony dla dzieci, doroczne i tygodniowe zabawy, kasy zapomóg, nawet orkiestry?…

    Idąc za myślą Prusa właściciele cukrowni (Krasińscy i Żórawscy) w roku 1899 ogłosili konkurs na dyrygenta orkiestry zakładowej. I tak oto, mój dziadek Jan Kotowski stał się dyrygentem orkiestry cukrowni Krasiniec, a jednocześnie dla podniesienia dochodów objął tam posadę buchaltera - pracował w Krasińcu do wybuchu I wojny światowej i mieszkał w jej zabudowaniach z żoną i sześciorgiem dzieci.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jednego krzepi cukier, inny oczyma dziecka podąży doliną górnej Wisły, spojrzy na młodych Żydów tańcujących krakowiaka i posłucha fabrycznego buczka, że mama z tatą przyjdą dać obiad.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zanim Michał Sytnik został zacytowany w Słowobrazie, skrzącym się pomysłami, nowoczesnym blogu, gdzie zamieszczane są kolorowe zdjęcia, dźwięczne muzyki a nawet krótkie filmy, był wcześniej naszym jedynym, zamiejscowym korespondentem.
    W nakładzie dwustu egzemplarzy wydawaliśmy właśnie staromodny nieregularnik pod tytułem "Rękopis". Zdążyło się ukazać aż pięć numerów. Wzorem starych gazet, znanych nam z młodości, były to ogromne płachty zadrukowanego papieru, gdzie bez obawy o szczupłość miejsca, ku utrapieniu zwięzłego Wydawcy wszyscy mogli wreszcie publikować rozwlekłe "kobyły".

    Kiedy miała pojawić się Trójka, Jerzy dał mi śląski telefon Syciarza. Nie znając faceta, zadzwoniłem. Z punktu, chociaż dosyć mętnie zacząłem wyjaśniać ideę numeru.
    - Bo chodzi o to, żeby iść naprzód, oglądając się ciągle do tyłu.
    Już się od niego nie odczepiłem. Po kilku miesiącach wydusiłem z chłopaka ostatni fragment. Tak powstało to hrabalowskie
    "Mieszanie".

    Po roku z okładem zadzwoniłem ponownie, że robimy teraz Czwórkę. Numer miał być balladowy. Przysłał posłusznie wspomnienia z Cieszyna, o tym jak założyli z Jerzym kabaret. Zanim ukazał się "Orygenes i Gęsi", musiałem to lekko podcenzurować.

    Po następnych dwóch latach stać nas było na wydanie Piątki. Przedstawiłem się , że dzwonię z Warszawy i żona zawołała go do telefonu.
    - Słuchaj Michał, robimy numer wielopokoleniowy - rozmawiałem już z Syciarzem, jak z dobrym znajomym. Tak powstał "Ułan", opowiadanie o jego ojcu.

    W Szóstce chcielibyśmy powspominać Marzec. Trzy lata się do niej zbieraliśmy. Chłopaki nie mogą się doczekać. W międzyczasie dwóch umarło. Michał Sytnik pierwszy przysłał tekst.

    Janusz Kostynowicz

    OdpowiedzUsuń
  4. "Ojciec pochodził z miasteczka, gdzie była jedna z cukrowni należących przed wojną do jakiegoś hrabiego, którego pełnomocnikiem był pan Krajewski. To on właśnie ściągał potem do Polski byłych mieszkańców Chodorowa. Chybie i Świecie w Poznańskiem też były jego własnością. Ojciec został w Chybiu, ale jego brat z żoną pojechali jeszcze dalej – do Raciborza. Ten ich hrabia, u którego ojciec mojego taty był kamerdynerem, zawołał kiedyś dziadka z synami i patrząc każdemu chłopakowi uważnie w oczy, mówił, kim kto ma zostać w przyszłości: ten ...ma być...urzędnikiem, ten…ślusarzem, ten...jeszcze kim innym, a ten - wskazał na mojego ojca - "Ten ma być żołnierzem!". I jak kazał, tak się stało, tylko potem wojna wszystko pomieszała.

    Oprócz taty z Chodorowa pochodzili jeszcze: Motylewski, Jungowie, Wysoccy, Kozłowscy, Czyżykowie, Konopelscy, Burkowie. Tak, tak... jak byliśmy mali, często słyszeliśmy w Chybiu wschodnie zaciąganie oprócz naszej kochanej gwary.

    Tata miał kilku dobrych znajomych w tym Chybiu i to właśnie jeden z nich mu znalazł nowe miejsce pracy. Nawet w rodzinie swojej żony, czyli naszej mamy, znalazł poparcie
    i Poloczkowie zorganizowali spotkanie ze mną i moimi siostrami w swoim familoku, przy kopalni „Silesia” w Czechowicach, a mój kuzyn Piotr grał nam na akordeonie. Nasz ojciec mieszkał wtedy kątem u kolegi, który przyjechał ze Wschodu. Najpierw zaczął pracować w chybskiej cukrowni, bo po to go tam ściągnięto, ale potem znalazł pracę w Czechowicach Południowych, w „Kontakcie” i znalazł też mieszkanko – niedaleko tych zakładów, naprzeciwko stacji kolejowej, po drugiej stronie ruchliwej ulicy biegnącej wzdłuż torów.

    To fakt, że z Chybia dużo chłopaków wcielono do różnych wojsk niemieckich. Z drugiej strony żył tam były powstaniec śląski – nasz wujek Adolf Krzyżanek, szwagier naszego taty, który dał mu w knajpie „U dziadów” w gębę, słysząc zarzuty ojca pod adresem Ślązaków. Te awantury musiały się powtarzać, bo miejscowi mężczyźni wykańczali go nerwowo, donosząc mu o rzekomych zdradach jego żony, czyli naszej mamy. Podobno wchodził na drzewo rosnące w alejce naprzeciwko okien biura, gdzie pracowała, żeby ją podpatrywać. Drugi jego szwagier był w czasie okupacji w Chybiu żandarmem. Po wojnie odsiedział 5 lat w alianckim więzieniu, gdzie musiał szyć damską bieliznę i bywał bity przez żandarma – Murzyna...

    Ojciec często wyjeżdżał, bo kiedy już się urządził w tym nowym domu na strychu, to jak miał wolne, jeździł pociągami. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Nie tylko do Raciborza, ale i do Nowej Soli, do odnalezionej tam rodziny. Nawet do Niemiec pojechał, tam gdzie był zesłany na roboty i odwiedzał swojego bauera – Bartha. Opowiadał mi, że patrzył z tyłu na córkę tego bauera ...jak się schylała przy zbieraniu ziemniaków i lubiła go, ale jak wkroczyli Rosjanie, to ją zgwałcili i ona przyszła do niego ... on tam gdzieś był cały czas w pobliżu..."

    Michał Sytnik "Ułan" fragment,
    "Rekopis" nr 5, Warszawa 2008 r.

    OdpowiedzUsuń
  5. "Ojciec pochodził z miasteczka, gdzie była jedna z cukrowni należących przed wojną do jakiegoś hrabiego, którego pełnomocnikiem był pan Krajewski. To on właśnie ściągał potem do Polski byłych mieszkańców Chodorowa. Chybie i Świecie w Poznańskiem też były jego własnością. Ojciec został w Chybiu, ale jego brat z żoną pojechali jeszcze dalej – do Raciborza.. Ten ich hrabia, u którego ojciec mojego taty był kamerdynerem, zawołał kiedyś dziadka z synami i patrząc każdemu chłopakowi uważnie w oczy, mówił, kim kto ma zostać w przyszłości: ten…ma być.. urzędnikiem, ten…ślusarzem, ten…jeszcze kim innym, a ten - wskazał na mojego ojca - "Ten ma być żołnierzem!".

    I jak kazał, tak się stało, tylko potem wojna wszystko pomieszała. Oprócz taty z Chodorowa pochodzili jeszcze: Motylewski, Jungowie, Wysoccy, Kozłowscy, Czyżykowie, Konopelscy, Burkowie. Tak, tak... jak byliśmy mali, często słyszeliśmy w Chybiu wschodnie zaciąganie oprócz naszej kochanej gwary.

    Tata miał kilku dobrych znajomych w tym Chybiu i to właśnie jeden z nich mu znalazł nowe miejsce pracy. Nawet w rodzinie swojej żony, czyli naszej mamy, znalazł poparcie
    i Poloczkowie zorganizowali spotkanie ze mną i moimi siostrami w swoim familoku, przy kopalni „Silesia” w Czechowicach, a mój kuzyn Piotr grał nam na akordeonie. Nasz ojciec mieszkał wtedy kątem u kolegi, który przyjechał ze Wschodu. Najpierw zaczął pracować w chybskiej cukrowni, bo po to go tam ściągnięto, ale potem znalazł pracę w Czechowicach Południowych, w „Kontakcie” i znalazł też mieszkanko – niedaleko tych zakładów, naprzeciwko stacji kolejowej, po drugiej stronie ruchliwej ulicy biegnącej wzdłuż torów.

    To fakt, że z Chybia dużo chłopaków wcielono do różnych wojsk niemieckich. Z drugiej strony żył tam były powstaniec śląski – nasz wujek Adolf Krzyżanek, szwagier naszego taty, który dał mu w knajpie „U dziadów” w gębę, słysząc zarzuty ojca pod adresem Ślązaków. Te awantury musiały się powtarzać, bo miejscowi mężczyźni wykańczali go nerwowo, donosząc mu o rzekomych zdradach jego żony, czyli naszej mamy. Podobno wchodził na drzewo rosnące w alejce naprzeciwko okien biura, gdzie pracowała, żeby ją podpatrywać. Drugi jego szwagier był w czasie okupacji w Chybiu żandarmem. Po wojnie odsiedział 5 lat w alianckim więzieniu, gdzie musiał szyć damską bieliznę i bywał bity przez żandarma – Murzyna...

    Ojciec często wyjeżdżał, bo kiedy już się urządził w tym nowym domu na strychu, to jak miał wolne, jeździł pociągami. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Nie tylko do Raciborza, ale i do Nowej Soli, do odnalezionej tam rodziny. Nawet do Niemiec pojechał, tam gdzie był zesłany na roboty i odwiedzał swojego bauera – Bartha. Opowiadał mi, że patrzył z tyłu na córkę tego bauera ...jak się schylała przy zbieraniu ziemniaków i lubiła go, ale jak wkroczyli Rosjanie, to ją zgwałcili i ona przyszła do niego ... on tam gdzieś był cały czas w pobliżu..."

    fragment - M. Sytnik, "Ułan", Rękopis 5 Warszawa 2008 r.

    OdpowiedzUsuń
  6. Wczoraj zmarł "Synek z Chybia",w sobotę jest jego pogrzeb.Dziękuję Panu za wszystko co zrobił Pan dla mojego BRATA.

    OdpowiedzUsuń

 
blogi