niedziela, 14 października 2012

Fotografa przy tym nie było


fot. autor nieznany, członkowie White House News Photographers' Association, [pomiędzy 1922 a 1926], ze zbiorów Biblioteki Kongresu Stanów Zjednoczonych.

Dziś wystarczy wyciągnąć telefon komórkowy i pstryk, a kiedyś zrobienie fotografii to był poważny problem. Dziś kwadryliony bitów ze zdjęciami zamulają dyski i karty pamięci. Daremnie, bo nigdy nie nabiorą wartości unikatu i jeżeli nie pokazują tzw. momentu decydującego, są bezwartościowe.

Opiszmy ów niesfotografowany moment szczególny, może Jej/Jego pierwsze spojrzenie, może, kiedy pierwszy raz zobaczyłeś/łaś swoje dziecko, może tamto „adieu” i czyjeś (Twoje?) zamglone oczy. Nie, to zbyt intymne.

Proponuję żebyśmy wzorem ubiegłorocznej zabawy Midsummer Holiday Number krótko opisali jakiś obraz, zdarzenie, którego byliśmy świadkiem i zapamiętaliśmy z powodu niezwykłości lub nieprawdopodobieństwa, lub piękna i w poczuciu żalu, że nie mieliśmy ze sobą aparatu fotograficznego.

Nie musimy się spieszyć, możemy pisać do połowy grudnia, póki miniaturka ze zdjęciem będzie ukazywała się z prawej strony wpisów. Piszemy oczywiście w komentarzach i ja napiszę pierwszy.

9 komentarzy:

  1. To było w Indiach dokładnie 25 lat temu, 6 listopada 1987 r. podczas potwornie długiej podróży pociągiem z głębi subkontynentu na północ, do Delhi. Co jakiś czas stacja i postój, podczas którego, wbrew wszelkim zasadom higieny piliśmy z lepkich kubków słodzoną mocną herbatę – czaj. Fotografa przy tym nie było, ale był niezawodny Michał, który codziennie robił notatki, a po powrocie zapisał w dzienniku

    „Czaj jest tłusty, gorący, aromatyczny, pachnie jakimiś przyprawami. No i zawiera H - 2 - O. Przyglądamy się z Jerzym to gwiazdom, to rozległym peronom.
    - Czy ty, Michał, myślałeś, że będziemy tak w Indiach na dworcu rozmawiali?
    - Och, czego to człowiek nie wymyśli...
    Wbrew temu, co mówił, miałem ciągle wrażenie, że już tu byłem. Że to wszystko takie znajome.
    - No tak, wędrówka dusz, reinkarnacje... Jesteśmy u samych źródeł!
    (...)
    Siedziałem na swoim poprzednim miejscu i majaczyłem.
    - Chodź, zobaczysz coś ciekawego! - zaczął mnie Jurek tarmosić za ramię.
    Nie bardzo chciałem, tu wszystko jest ciekawe, szkoda zdrowia. Ale tłoku nie było, korytarze puste. Przeszliśmy do następnego wagonu. Tam jedno pomieszczenie bez okna, ciasne, jak się okazało taka stołypinka indyjska, a drzwi dla powietrza otwarte. Patrzę, siedzi policjant oparty o ścianę i chrapie, a na ławce leży, z głową na kolanach policjanta, więzień w pasiaku i też chrapie. Policjant owinął wokół dłoni gruby sznur, a koniec sznura przywiązany jest do nogi więźnia. Wystarczy taki obrazek zobaczyć, żeby zapomnieć o wszystkich męczarniach tej podróży. Jurek cieszy się, jakby już teraz Tadż Mahal zobaczył.
    - Przyniosę aparat, trzeba to utrwalić!
    - Daj spokój, przyczepi się...
    - Ale to trzeba utrwalić!
    - Na postronek i ciebie weźmie, uważaj!
    Nie doszło, niestety, do utrwalenia.”

    Nie doszło, bo gdy wróciłem z moim zenithem, ich już nie było. Michał podkoloryzował, to był zwyczajny wagon pasażerski, z twardymi drewnianymi ławkami, a oni siedzieli po lewej stronie od wejścia z platformy. Chudy, mocno czarny więzień w zielonym pasiaku, śpiący na kolanach konwojenta w mundurze khaki. To nie było tylko komiczna, ale i czuła ludzka scenka, której na pewno nie zobaczyłbym w Europie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zastanawiam się...

    Fotografa na szczęście nie było...

    Fotografa, niestety, nie było...

    W Przemyślu Atelier Hennera – zakład fotograficzny z przełomu XIX i XX wieku
    może zauroczyć, że już i fotograf niepotrzebny...
    Przesłodkie dekoracje do pozowania z krajobrazem i lapidariami w tle, poczekalnia jak w gabinecie psychoanalityka, a najprzecudowniejsza - pułapka na światło, które wędruje swobodnie i koliście po atelier ...naturalna lampa błyskowa.

    Historie moje z fotografem i bez, ale z okolic Bożego Narodzenia, więc zostawiam poletko innym, do świąt!
    gm

    OdpowiedzUsuń
  3. Szukam fotografii - nawet nie zdarzenia, bo było zbyt dramatyczne, żeby ktokolwiek próbował je uwieczniać - ale drzewa, które było jego głównym bohaterem. Bo morwa rosnąca przy ścianie budynku była wielkim utrapieniem dla zamieszkujących klatkę drugą i trzecią kamienicy Dobra 31. Nawet nie wiem, czy umyślnie ją zostawiono już w trakcie budowy (trwającej w roku 1909), czy zasadził ją ktoś później, ale nie dużo później, bo w latach siedemdziesiątych sięgała już ostatnich pięter kamienicy, rozrastając się tuż przy oknach klatki drugiej - środkowej. Obficie spadające morwy, przylepiające się do podeszew lokatorów drugiej i trzeciej klatki, czyniły z tych klatek przez cały miesiąc istną galerię taszystów. O codziennym usuwaniu tych obrazów nie było wręcz mowy. A więc, wyciąć morwę - i skończy się udręka. A tu nagle niechciane drzewo wraca do łask jako bohater porannego wydarzenia w którymś dniu lat siedemdziesiątych.
    Okna klatki drugiej wychodziły na tą morwę, ale ostatnie okno było już powyżej niej. I na bardzo niski parapet tego okna weszło trzyletnie dziecko, w naturalny sposób robiąc dalsze kroki w kierunku otwartego na oścież okna. Wszyscy lokatorzy z oknami na podwórko w niedzielny ranek usłyszeli straszny krzyk matki tego dziecka, widzącej w tym momencie przerażające lądowanie swego synka na bruku, z wysokości czwartego piętra. Ale dzieciak spadł na gałęzie dobrego drzewa, które przyjęły swoje tak odległe genetycznie dziedzictwo i zapewniły mu miękkie lądowanie na wysokości drugiego piętra. Akcja ratownicza była błyskawiczna - ojciec trzymany za nogi przez matkę, sięgnął płaczącego i wystraszonego potomka i wciągnął przez klatkowe okno na drugim piętrze. Poza otarciami nic się mu nie stało. A bohaterskie drzewo mogło rosnąć dalej…
    Bouszek

    OdpowiedzUsuń
  4. Chcę sobie przypomnieć te momenty, gdy zdarza się coś wyjątkowego. Było ich parę. Czasem mam pod ręką aparat i pstrykam, ale czasem nie da się. Nie uchodzi...
    I wtedy gorączkowo grzebię w torebce, bo często zapominam zabrać rzecz najważniejszą: karteczki luzem i pisadło jakiekolwiek. A lubię się przyglądać. Raz w metrze siedziała naprzeciw mnie dziewczyna z małym chłopczykiem, który był usadowiony obok mamy i trochę się na nią przewracał, bo przysypiał. Ona coś czytała i gdy dziecko już miało opaść, automatycznie go podgarniała do bezpiecznej pozycji. Zauważyła, że się przyglądam. Mowy nie ma, żeby pstrykać. Więc wygrzebałam karteluszek, co i tak wzbudziło u niej lekki niepokój. Szybciutko sobie naszkicowałam tę Madonnę z Dzieciątkiem.
    I nie ten rysunek pamiętam, ale tę dziewczynę, bardziej niż gdybym wtedy zrobiła zdjęcie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Napiszę przewrotnie. Są momenty, kiedy "fotografa" mogłoby nie być. Ostatniego lata spacerowałem po sopockiej plaży. Idąc na jej krawędzi miałem wrażenie, że nikt już nie kontempluje, jaką tworzy szum fal. Dziś wszyscy ja uwieczniają. Co metr fotograf, co metr model pozuje na tle fal. Ja między nimi, zagubiony. Idę. Chwyciłem za aparat, chcąc to nietypowe zjawisko uwiecznić. Nie zrobiłem jednak zdjęcia, postanowiłem w ten sposób zaprotestować przeciwko cyfrowemu szaleństwu.

    OdpowiedzUsuń
  6. nikt już nie kontempluje:
    a) aury
    b) muzyki
    c) atmosfery
    d) atrakcji

    Autor pierwszej poprawnej odpowiedzi otrzyma cyfrowy aparat Soony DSC-HX20V

    OdpowiedzUsuń

  7. Amfiteatr

    Noc przysiadła pod młynem. Rozpuściła włosy i zanurzyła zmęczone stopy w potoku. Westchnęła. Odpowiedziało jej echo ptasich treli. Ostrożnie odsunęła gniazdo os i wsparła głowę o rozgrzane od sierpnia zbocze. Zapadła w sen. Wtem ni to szept, ni to szelest poderwał miliony świetlików w powietrze. Blady snop miesiąca przeczesał piaszczyste wykroty wąwozu. Noc spała. Migotały za to ściany amfiteatru. Wpatrzone w nas tysiące drobniutkich oczu, wsłuchane w nas tysiące malutkich serc…

    Gdzieś w Warmii


    - - -
    12/12/2012
    MissGaja

    OdpowiedzUsuń
  8. MissGaja -to tylko dla Ciebie:
    Bardzo lubię czytać, kiedy mogę widzieć, czuć i pamiętać...
    Twój Amfiteatr sprawił, że tak się stało.
    Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  9. W roku pięćdziesiątym piątym Ochota była ciągle placem budowy. Dorośli z naszego bloku jeszcze chodzili gdzieś na Barską, pomagać w odgruzowywaniu. Nawet mój ojciec pchał taczki. W Lelechowską, gdzie mieszkaliśmy, rzadziej wjeżdżały ciężarówki. Częściej dwukonne fury na gumowych kołach, załadowane ponad miarę piachem, workami z wapnem i cementem, cegłami, czy płytami chodnikowymi. Chłopi złazili zaraz z wozów i gdzieś to w pobliżu zwalali albo znosili na plecach. Jeśli robota miała trwać dłużej, zakładano koniom worki z owsem. A w lecie zdarzało się nawet, że je wyprzęgano, żeby pasły się na zachwaszczonym trawniku przed przedszkolem.

    Nasz trzypiętrowy blok wybudowany z rozbiórkowej cegły miał dużą bramę, w której dzieci mogły bawić się podczas deszczu. Właśnie graliśmy w niej z Romkiem w piłkę, gdy usłyszeliśmy krzyki, a potem tętent kopyt. Ledwo uskoczyliśmy pod ścianę. Ogromny, gniady koń z ciemną, rozwianą grzywą, skręcił w naszą bramę i pogalopował na podwórko, w stronę Kopińskiej. Złapali go dopiero po dobrej chwili. Trzymając krótko za uzdę przeprowadzili przez naszą bramę. I za karę przywiązali do wozu.

    Janusz Kostynowicz

    OdpowiedzUsuń

 
blogi